Po dawce konkretów teraz będzie
trochę o duchowości. Ja też tęsknię. Za czasami, gdy mogłam żyć złudzeniami i
nikt mnie z nich prośbą ani groźbą nie wyzwalał. Nie musiałam niczego rozumieć
i wiedzy przymierzać do realiów. Nie potrzebowałam ani nie chciałam czytać
gazet – i tak wszystkie drukowały to samo. Artykuły były nudne jak flaki z
olejem, ale uspokajały. Było dobrze i miało być jeszcze lepiej. Nikt nikogo na
ulicy nie mordował – a przynajmniej o tym nie pisano. Wszystko, co złe – było
daleko od nas. Przytuleni do potężnej, męskiej piersi Związku Radzieckiego,
wdychający opiekuńczy zapach bezpieczeństwa, zaklęty w gotowanej kiszonej
kapuście z beczki, musieliśmy się martwić o niewiele rzeczy. Nawet pieniądze
nie były zbyt potrzebne, należało tylko mieć „chody”. A kiedy pojechaliśmy
Pociągiem Przyjaźni na wschód, do jakiegoś tam Soczi (a nie Sochi – jak w aktualnych
reklamach), mogliśmy obejrzeć dorodne figi na gałęziach miejskich drzew i pod
drzewami, których nikt nie zbiera (podobnie jak w Polsce rosnące przy drogach
zdziczałe jabłonki i dywany jabłuszek) i narwać skolko ugodno liści bobkowych na przydrożnych żywopłotach, jak
również przywieźć bryły prasowanej herbaty tak aromatycznej, jak żadna dostępna
w Polsce, choć trzeba było rąbać jej kawałki tasakiem.
Jedyne problemy z jakimi mieliśmy
do czynienia występowały na dwóch (a nie kilkudziesięciu) płaszczyznach.
Kobiety miewały problemy z mężem albo z szefem, ale tutaj wielowiekowe
doświadczenia przekazywane z matki na córkę pozwalały sprytniejszym z nich dać
sobie radę. Nawet jak nie dawały sobie rady jakoś żyły, z przyzwyczajenia.
Nikt nie zatruwał nas reklamami.
Nikt nie żądał od nas, żebyśmy odżywiali się zdrowo. Nikt nie kazał nam biegać
i ćwiczyć w siłowniach, raczej preferowana była zdolność do długotrwałego
stania i wytrzymywania. Zamordowanie życia poczętego i czyszczenie przypalonego
garnka nazywało się „skrobanka”. Nie było kapryśnych komputerów, a telewizja
dostępna była tylko przez część dnia. Po Dobranocce dzieci szły spać i nikt nie
protestował. Jak nie, to dostawały w pupę, chyba, że biedactwa miały rodziców
potępiających klapsowanie i wówczas wstyd im było za takie dziwadła wobec
kolegów i koleżanek, chwalących się śladami rodzicielskiej przemocy, jako
dowodem, że ma się charakter.
Mogłabym tak ciągnąć w
nieskończoność, ale wiecie o co mi chodzi. Nasze zmartwienia były namacalne,
realne, do przezwyciężenia; radości zaś proste i dostępne na co dzień: kupno
tego czy tamtego, Święto Kobiet, przy okazji którego można było opić się kawy i
do mdłości objeść ciastkami, a w dodatku otrzymać parę rajstop okupioną
wysłuchaniem przemówienia prezesa o tym, jak kobiety są niezbędne aby umilać
życie mężczyznom i wysłuchać jego dowcipów w stylu tego że jego żona zajmuje
się sprawami poważnymi jak gotowanie, pranie, sprzątanie i prasowanie, a on
bzdetami w rodzaju polityki i prezesowania. 1 Maja, gdy można było z ciężarówek
kupić kiełbasę. 22 Lipca – cudowne święto, w które można było sobie pospać, bo
nikt nie zmuszał do udziału w świeckiej ani religijnej procesji, a w dodatku
wypadało latem.
To był świat poukładany, nudny i
monotonny, ale dość bezpieczny. Jeśli coś nas uwierało, była na to prosta rada:
wytrzymać. Gdy się nie wytrzymywało, można było udać się na tak zwaną emigrację
wewnętrzną. Jeśli miało się dobre życie rodzinne, emigracja wewnętrzna była
odcięciem się od spraw ogółu na rzecz zajmowania się własną rodziną, mężem, żoną,
dziećmi, ogródkiem, działką, majsterkowaniem. Jeśli w rodzinie coś zgrzytało,
zastosować można było inne wyjście. Emigracja wewnętrzna oznaczała wówczas
bezpłatną wycieczkę w świat swojej duchowości, a tu możliwości było więcej niż
przeciętny człowiek był w stanie skonsumować. Dla przykładu podam parę z nich.
Można było dnie spędzać w kościele i ugrzęznąć w literaturze religijnej lub
filozoficzno – religijnej jeśli kogoś taka chęć naszła. Można było zatonąć w
książkach i przenieść się w światy nawet bardzo odległe, w inne galaktyki, do
innych cywilizacji, w wykresy astrologiczne, I`Cing lub tarota — które to
dziedziny nieśmiało zaczynały być dostępne. Można było prowadzić bujne życie
romansowe lub erotyczne, a nawet od czasu do czasu obejrzeć jakieś kasety
pornograficzne przemycane z Zachodu. Niektórzy, jak dzisiaj, uciekali w
pracoholizm. Niektórzy spiskowali wewnętrznie i walczyli z systemem, na
przykład odmawiając oglądania telewizji, dzięki czemu czuli się bohatersko i
dowartościowywali swoją nudną egzystencję. Zwłaszcza, że emigrację wewnętrzną
oficjalnie potępiano.
Widać z tego, że to, co nazywano
emigracją wewnętrzną było życiem takim samym jak dziś, może tylko uboższym w
gadżety. Wprawdzie wszechobecna propaganda kazała nam kochać Związek Radziecki,
Partię i nasze władze, ale lekceważyliśmy to, zwłaszcza, że kretynizm
rządzących ukrywano skrzętnie, nie tak jak dziś, gdy jest dostępny w całej
krasie. Ale w nasz wewnętrzny świat nikt się nie wtrącał. Nie musieliśmy oglądać
debilnych reklam; nikomu zresztą do niczego nie były potrzebne, bo ilość
towarów możliwych do nabycia zawsze była mniejsza niż chętnych. Po cichu, bez
zbytniego rozgłosu nasze państwo myślało za nas, obliczało ile czego nam
potrzeba i co w naszej egzystencji jest ważne. Dlatego nie brakowało dobrych
książek, a brakowało papieru toaletowego (w przeciwieństwie do obecnych czasów,
gdzie papieru toaletowego mamy w bród, ale między częścią książek a papierem
toaletowym jest tylko różnica ceny i przydatności).
Nieprawdą jest więc, że z
poprzednich odcinków mojego bloga wynika niechęć do PRL. Kochałam go jak
wszyscy, im bardziej było mi w nim źle tym więcej dla mnie znaczyło, choć
akurat nad tym nie musiałam zbytnio rozmyślać. Państwo należało przyjmować podobnie
jak nasz klimat — nie zawracać sobie głowy tym, na co nie mamy wpływu. Wówczas
potrafimy być szczęśliwi. Jeżeli w ogóle to umiemy.
Czy dziś jesteśmy szczęśliwsi
znając całą maszynerię sterującą naszym światem? Czytając i słysząc rozmaitych
nawiedzonych głupków? Informowani sprawnie i terminowo codziennie przez taki
TVN o ilości zabitych przez pijanych kierowców, zakatowanych niemowlętach,
pijanych mamuśkach prowadzących wężykiem wózki z dziećmi?
Z dawnych czasów zostało mi
zamiłowanie do odpalania telewizora rano, który skutecznie, acz delikatnie
budził mnie do nowego dnia. Kiedyś działał jak budzik o dźwięku ćwierkania
ptaszka: ten i ten przewodniczący tego i tamtego udał się z wizytą do tego i
tamtego celem wzięcia udziału w tym i tamtym. Rozmowy przebiegały pomyślnie,
wszyscy rozeszli się we wzajemnym zrozumieniu i współpracy. I komu to
przeszkadzało? Dziś telewizyjny budzik budzi dźwiękiem szatańskich wibracji: to
się spaliło, tylu zginęło, tylu zamarzło, a pewna żona polityka śmiała założyć
sukienkę w miłosne napisy co spowodowało skandal na drugim kontynencie. Ponadto
toczą się śledztwa takie a takie, a świat wokół nas pełen jest przestępców. Tu i
tam podłożono bomby, a tu i tam kogoś ewakuowano, bo ktoś zagroził, że podłoży
bomby. Jeszcze trochę, a wszystkich nas wymordują. Komu to potrzebne na
poranek, który i bez tego przez pół roku jest mglisty i nieprzyjazny!
Za pięćdziesiąt lat ktoś napisze
wspomnienia o wszechobecnym terrorze psychicznym, któremu poddawano
społeczeństwo w początku XXI wieku. O blokowaniu jego możliwości odczuwania
szczęścia. O przymusie przyswajania dołujących informacji. O wszechobecnych
dookoła obrzydliwych płachtach nawołujących do zaspokajania najniższych
instynktów i do posiadania czegoś, czego większość w żaden sposób mieć nie
może. Ba, gdyby większość miała to, co by chciała, ten nasz świat by się
całkowicie zawalił. Wszak komunizm się zawalił od nie spełnionego hasła;
„każdemu według jego potrzeb, od każdego według jego możliwości”. Ale nie ma
obawy, większość nie osiągnie nic więcej, niż osiągnęli ich rodzice i
dziadkowie w tym brzydkim PRL; chodzi tylko o to, by wywołać niezaspokojone
pożądanie. Bez tego pożądania normalny człowiek położyłby się na łące
(prawdziwej lub wytworzonej pracą wyobraźni) na dowolnie wybranym boku i oddał
głębokiemu życiu duchowemu. Wówczas, bez przynęt nie dałoby się ruszyć jego
cielska, żeby zaczął napędzać wzrost PKB, na którym komuś nie wiadomo czemu
zależy. Tak czy inaczej, umysł człowieka podobno umie wytwarzać tylko sny i
ten, kto nimi zawładnie, ma nas w ręku.
Czy mam rację? Oczywiście! Dowód?
Jest nas ciągle coraz mniej i mniej... A snów więcej...
1. dobranocka • autor: Nierozpoznany#66342014-02-02 13:34:57
http://paulinamlynarska.natemat.pl/90437,chcialabym-wiedziec-czy-w-karcie-choroby-juz-wpisuje-sie-w-polsce-opetanie-przez-diabla
Odkrycie swojej tożsamości produktu bywa traumatyczne i bolesne, ale ważne jest w tym to, by produkt był bezpieczny z uwagi na dobro reszty konsumentów.