zdjęcie Autora

01 lutego 2013

Ela Bazgier

Déja vu na Sadybie
! Do not copy for AI. Nie kopiować dla AI.

Niedawno Fundacja Orzeł Kondor Koliber zorganizowała pod hasłem „leniwa niedziela” dzień otwarty w swojej siedzibie, która mieści się w domu na warszawskiej Sadybie. Każdy mógł przyjść i spędzić popołudnie w towarzystwie osób skupionych wokół Don Manuela Rufino, szamana i uzdrawiacza z Dominikany. Impreza nie miała sztywnych ram, każdy robił co chciał, a miał do wyboru np. masaże, osobisty kosmogram, sesję tarota, koncerty na didgeridoo, hang caisa drum, gitarę, dzwonki koshi i bębny. Niektórzy spotkali znajomych, inni nawiązali nowe znajomości, a wszyscy kosztowali pysznego jedzonka, które ciągle ktoś pichcił w kuchni i które wypełniało egzotycznymi zapachami cały dom. Były osoby w różnym wieku, od maluchów po pełną dojrzałość, był nawet pies. Jak to często bywa, najbardziej okupowana była kuchnia: przy kuchennym stole trwały dyskusje i wymiana doświadczeń na temat enneagramu, astrologii, muzyki... Przy tym dużo śmiechu, radości, żartów, dowcipów. Serdecznie i bardzo ciepło, chociaż na dworze tęgi mróz.

Siedziałam na podłodze pod ścianą w dużym pokoju, wśród barwnych, pięknych, utalentowanych i wrażliwych ludzi, i nagle déja vu: już tak kiedyś było! Gdzieś tutaj, może kilka ulic dalej, jako nastolatka-licealistka słuchałam bębenków, fletów i gitar na spotkaniach grupy skupionej wokół Zbyszka Thielego. Była połowa lat 70-tych i my tu, w gierkowskiej Polsce, byliśmy wspomnieniem po hippisach. Pierwszy wśród nas - Zbyszek Thiele – najstarszy (koło 40-tki), lider, niezwykła osobowość. Lekarz psychiatra ze szpitala na Nowowiejskiej, po pracy hippis, freak, przyjaciel wszystkich niepogodzonych ze sobą i ze światem, nadwrażliwców, zagubionych, nieprzystających do rzeczywistości, poszukujących, tęskniących do innego świata. Po domach słuchaliśmy Ravi Shankara i Osjan, Zappy i Erica Burdona, Yes i Jethro Tull, jazzu, wchodziliśmy bez biletów, robiąc tłok przy bramce, na październikowe Jazz Jamboree w sali kongresowej. Pink Floyd i Led Zeppelin wiadomo, tego słuchali wszyscy, Beatlesi byli passé, ale słowa Lennona „All we are saying is give peace a chance”, „Imagine all the people, sharing all the world...” - one były nasze. Spotykaliśmy się w różnych miejscach, przeważnie prywatnych mieszkaniach po to, by … no właśnie, wreszcie móc BYĆ SOBĄ I POBYĆ ZE SOBĄ, rozmawiać o muzyce i Krishnamurtim, wegetarianizmie i buddyzmie, czytać na głos Ginsberga i Bhagawadgitę, jak mantrę powtarzać Desideratę, słuchać muzyki i grać na instrumentach bez nut i szkoły muzycznej, tańczyć – jak kto czuł. Co odważniejsi czytali własną twórczość. Próbowaliśmy też medytować. Ci bardziej zaawansowani w buddyzmie pokazywali, jak trzeba siedzieć, jak oddychać i liczyć oddechy. Mówiliśmy o sobie „grupa” albo „ludzie”, np. „poczekajmy trochę, jeszcze przyjadą ludzie z Falenicy”. Nie muszę przypominać, że nie było komórek. Trzeba było się umawiać ze spotkania na spotkanie albo zdzwaniać z wiecznie popsutych budek telefonicznych, ewentualnie ryzykować jechanie np. do Radości lub Falenicy bez gwarancji, że się kogoś zastanie. Mimo tego jeździliśmy, zostawialiśmy sobie kartki w drzwiach, bo potrzebowaliśmy siebie jak najbliższej rodziny. Zbyszek nie pojawiał się na tych spotkaniach często, czas mu nie pozwalał. Wieść, że np. w najbliższą sobotę będzie Zbyszek, docierała do wszystkich – właściwie sama nie wiem jak. I wtedy zawsze przychodziło dużo więcej ludzi, bo wszyscy chcieli znaleźć się koło niego. Zbyszek miał rangę i autorytet. Funkcjonował bowiem w dwóch światach. Udało mu się zdobyć pozycję w świecie garniturów, biurek i pieczątek, ale mentalnie był nasz, był swój. Choć już dawno przekroczył trzydziestkę, wierzyliśmy mu.

Niektórzy odwiedzali Zbyszka na Nowowiejskiej i kiedy np. wychodził z jakiegoś zebrania czy konsylium na korytarzu rzucali mu się na szyję. Był wtedy trochę speszony i uśmiechał się jakby przepraszająco, ale nie uchylał się ani nie odtrącał tych serdecznych gestów, choć jego koledzy po fachu mogli być zszokowani. Wiem, że miał kłopoty z ubecją, zapewne także z tego powodu, że trzyma się blisko takiej niepokornej młodzieży. Ale Zbyszek był ponad to, co wypada. Był poza konwenansami. Był sobą i tam, w swoim gabinecie na Nowowiejskiej, i siedząc na podłodze w Remoncie, na koncercie Osjan. Nigdy nie widziałam Zbyszka w garniturze. Chodził w dżinsach, flanelowej koszuli, której kołnierzyk wystawał spod cienkiego sweterka. Jedyną jego hipisowską ozdobą był cienki rzemyk na szyi. Tak przychodził na nasze spotkania, ale tak też wyglądał w swoim lekarskim gabinecie, na zebraniach i odprawach. Wśród nas wyglądał niepozornie, ale tam, na Nowowiejskiej, musiał się jednak wyróżniać: lekkim luzem, subtelną swobodą. Nie był przebrany za hippisa, ale nie miał też wizerunku poważnego lekarza. W żadnym wypadku nie był też nijaki: czuło się, że jest to ktoś, kogo nie da się łatwo zaszufladkować. Nie musiał nosić dzwonów, pacyfek ani długich włosów (po prawdzie, tych włosów w ogóle miał już niewiele...), i bez tych dekoracji miał charyzmę. Wiadomo było na pierwszy rzut oka, że to żaden square - choćby nawet usiadł przy jednym stole z całym biurem politycznym KC.

Jak poznałam Zbyszka? Jako bardzo młoda osoba odczuwałam silny lęk przed śmiercią. Miałam też w sobie gen buntu, nieposłuszeństwa. Później, po 10 latach, gdy zrobiłam sobie horoskop, zrozumiałam, dlaczego tak było. Ale wtedy byłam naprawdę przestraszona, nie mogłam znaleźć swojego miejsca w mainstreamie. Zbyszek i „grupa” byli dla mnie drogowskazem. Zbyszek regularnie spotykał się ze swoimi młodszymi przyjaciółmi-pacjentami w wynajmowanym mieszkaniu przy ulicy Pięknej w centrum Warszawy. Pokój skromnie urządzony, tylko wszędzie książki... i na półkach, i na podłodze długie ich rzędy, wysokie wieże z książek. I słynna lampa przywieziona z Christianii, którą zapalał podczas tych rozmów (dziś by się powiedziało – konsultacji albo sesji:). Nikt wyraźnie tego nie wyartykułował, ale chyba wszyscy czuli podobnie, że ta lampa to podwójny symbol: światło z wolnego świata, niczym kaganek wolności, a do tego z Wolnego Miasta Christiania, czyli creme de la creme wolności, kwintesencja tego wszystkiego, o czym w szaro-burej Polsce mogliśmy tylko pomarzyć. I tam właśnie usłyszałam słowa, które zrobiły mi w głowie totalną rewolucję, które były jednym wielkim „wow!”. Zbyszek powiedział „Nie myśl o przyszłości, o tym, co będzie. Tego jeszcze nie ma. Nie możesz wiedzieć, co i jak się wydarzy. Nie tkwij też w przeszłości, bo jej już nie ma. Jedyne co jest realne, czemu możesz zaufać, to jest dana chwila, tu i teraz. Jeśli będziesz żyć w tu i teraz, to śmierć, gdy kiedyś przyjdzie, będzie tylko tą kolejną chwilą, którą masz przeżyć”. Obok problemów egzystencjalnych miałam też problemy z rodzicami. Nie mogli zaakceptować np. tego, że nie chcę spać na tapczanie, tylko na podłodze. „Krzyczą na mnie, że do spania jest łóżko, a nie podłoga” - skarżyłam się Zbyszkowi. „Powiedz im, że jest też podłoga” - odpowiedział spokojnie, nawet lekko znudzony, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie.

WOW! Te rozmowy, to dopiero była ayahuasca! To dopiero był peyotl i święte grzyby! Niemal fizycznie czułam, jak pękają mi bariery w głowie, kruszeją wpojone wzorce i przekonania, jak świadomość się rozlewa, jak uwalniam się z mentalnych ograniczeń i lęków, jak wielką przestrzeń w głowie może utworzyć jedno zdanie „Ale jest też podłoga”.

A teraz znowu siedzę na podłodze oparta o ścianę, zanurzona w dźwiękach, otulona zapachami i czuję, że to wszystko dzieje się równocześnie, że jesteśmy tu wszyscy razem, z moją „grupą”. Bo niby wszystko się zmieniło, ale to, co najważniejsze, inkarnowało się w naszych dzieciach. Wtedy – make peace not war, teraz – ścieżka serca; porozumienia poza słowami, bo najważniejsze jest niewidoczne dla oczu, rozmowa z serca do serca, bo przecież tu, na ten świat na chwilę tylko wpadliśmy, przelotem tu jesteśmy, więc cieszmy się sobą, kochajmy... Wtedy – „to be hip” czyli „żyć dniem dzisiejszym”, teraz – mindfulness, czyli filozofia uważności, bycie tu i teraz. Tam – fascynacja kulturami rdzennymi, indyjskie ciuchy, indiańskie ozdoby, tu – tak samo, tylko naszyjniki z koralików bardziej wyrafinowane, a dziewczyny mają dobre kosmetyki i w ogóle są przecudne! W każdym pokoleniu są tacy, co wolą bardziej „być” niż „mieć”, a jak już coś mieć, to żeby to piękne było, bo to co z ducha pochodzi jest piękne, a my przecież z ducha jesteśmy, z duchowych światów, prosto z hunab-ku!

Co było inne? My wtedy tacy bardziej sieriozni byliśmy, wszystko było bardziej dramatyczne, bo inny był świat. Mieliśmy na karku milicję oraz gitowców. Próbowaliśmy się do nich uśmiechać i rozdawać im kwiatki, niektórzy próbowali wciągać ich w rozmowy na temat wyższości miłości nad nienawiścią, ale można było za to dostać porządnie w zęby i wylądować na komendzie, co licznym się przytrafiało. Czuliśmy się wspólnotą między innymi dlatego, że świat wokół był jednak groźniejszy, dzikszy. Marzyliśmy, że go zmienimy. Nieliczni, którzy dobrze wczytali się buddyjską literaturę wiedzieli, że takie wielkie zmiany zaczyna się od siebie. Pomyślałam, że to pokolenie jest już o tę wiedzę bogatsze. Wyssało ją z mlekiem matek, dziewczyn z mojej grupy. A poza tym: pełnymi garściami czerpie z fizycznej wolności, jakiej my nie mieliśmy. Przeskakuje w kontynentu na kontynent, nie tracąc przy tym łączności z przyjaciółmi, zdjęcia wysyła ze smartfona. W którym kierunku to dalej pójdzie, kim będą ich dzieci, wnuki...? Czy będą się przywoływać myślami, odwiedzać w snach?


Elżbieta Bazgier



Komentarze

1. Dzięki!NN#1054 • 2013-02-04

Może kiedyś przyjdzie taki moment, że to ja pojawię się na imprezie u następnego pokolenia ludzi idących "ścieżką serca". Chciałabym wtedy napisać o tym tak pięknie jak Elżbieta napisała o nas :)
[foto]
2. DziękujeKrzysztof Wirpsza • 2013-02-06

Ojej, popłakałem się :)
Dziękuję Elu
3. To prawda, tekst...NN#7019 • 2014-07-11

To prawda, tekst jest przepięknie ciepły i pełen zadumy... Czytając go, chciałoby się powtórzyć za Jastrunem, że ... "nawet ciemność się świeci..." .

       

Aby komentować Zaloguj się lub Zarejestruj w Tarace.

Do not feed AI...
Don't copy for AI. Don't feed the AI.
This document may not be used to teach (train or feed) Artificial Intelligence systems nor may it be copied for this purpose. (C) All rights reserved by the Author or Owner, Wojciech Jóźwiak.

Nie kopiować dla AI. Nie karm AI.
Ten dokument nie może być użyty do uczenia (trenowania, karmienia) systemów Sztucznej Inteligencji (SI, AI) ani nie może być kopiowany w tym celu. (C) Wszystkie prawa zastrzeżone przez Autora/właściciela, którym jest Wojciech Jóźwiak.
X Logowanie:

- e-mail jako login
- hasło
Zaloguj
Pomiń   Zapomniałem/am hasła!

Zapisz się (załóż konto w Tarace)