zdjęcie Autora

28 września 2018

Jacek Dobrowolski

Serial: Mistrzowie i inni Znajomi
Figle migle lustik machera Fogelmana
! Do not copy for AI. Nie kopiować dla AI.

Kategoria: Obserwacje obyczajowe
Tematy/tagi: joga sukcesuŻydzi

◀ „Światło odkrywania” Toni Packer – książka o medytacyjnym zapytywaniu ◀ ► Czysty spontan na Krakowskim Przedmieściu i Nowym Świecie ►

Na okładce swej książki mecenas Lejb Fogelman wychyla się zza szeroko rozpostartego pawiego ogona z szelmowskim uśmiechem. Nie bardzo wiadomo co on z tym pawiem robi, ale wygląda na bardzo zadowolonego. Właściwie to na wszystkich kartkach roztacza przed nami swój własny pawi ogon mieniący się żydowskimi anegdotami, dialogami i filozoficznymi dywagacjami wywodzącymi się wprost z gawędy chasydzkiej przefiltrowanej przez współczesną ironię rodem z powiastek filozoficznych Diderota i Woltera.

okladka Fogelman

Autobiografia Lońki w formie wywiadu-rzeki z mistrzem tej formy Michałem Komarem, skrzy się inteligencją i dowcipem. Czytałem ją jednym tchem wyjąc ze śmiechu, mimo że znałem wiele z tych krotochwil z ust autora. Tytuł „Warto żyć” nie oddaje jednak barwnych, karkołomnych przypadków barona Fogelmana, żydowskiego wisusa, filozofa życia i ciepłego ironisty, który gdyby nie majątek i pozycja społeczna, byłby postacią jak z książek Szołema Alejchema i Szaloma Asza, bratem Lejzorka Rojsztwańca i Beni Krzyka, kamratem Dyla Sowizdrzała, Hodży Nasreddina, Haruna al Raszyda i Sindbada Żeglarza.

Szmoncesowe klechdy Fogelmana opisują przygody żydowskiego chłopaka z Legnicy – ostatniego sztetlu w Polsce – jak ją nazywa, na kilku kontynentach, jego wybicie się z PRLowskiej peryferii na salony władzy amerykańskiego imperium i triumfalny powrót do wolnej Polski jako prawniczego i towarzyskiego tuza. Niestety, Lonia nie opisał, że w swym sztetlu był chuliganem w bandzie Apaczów tłukącym się z innymi chuliganami Polakami, Grekami, Macedończykami, Cyganami i Rosjanami, co wiele by tłumaczyło. Nie na darmo autor wywodzi się ze znanej w Pułtusku chasydzkiej rodziny. Nie na darmo jego stryj Szłojme opowiadał mu szmoncesy i śpiewał żydowskie piosenki. Dzięki temu Lonia kontynuuje tradycje chasydzkich komików lustik macherów, czyli wesołych ważniaków, zwanych też badchonim, którzy wodzili rej na weselach przetykając dowcipy aluzjami do Talmudu.

Jest to lekko i zgrabnie opowiedziana historia zawrotnej kariery z nędzy do pieniędzy człowieka znikąd, który wszedł do kosmopolitycznej elity finansowo-artystycznej wolnego świata, poruszając się swobodnie wśród najciekawszych ludzi epoki, nie tylko w Nowym Jorku, Bostonie i Paryżu, ale też w Moskwie i Leningradzie, nie mówiąc o wyprawach na rastafariańską Jamajkę i dalej przez Birmę, Indie i Nepal w Himalaje. Bohaterami anegdot są m. in.: Jimi Hendrix, Mick Jagger, Wladimir Wysocki, Alice Cooper, Jan Kott, Jerzy Grotowski, którego cicerone w Nowym Jorku był autor, Ellen Stewart – twórczyni Teatru LaMaMa, Glenda Jackson, Jean-Paul Sartre, Brigitte Bardot i wielu amerykańskich filozofów idei, prawników i polityków z najwyższej półki.

Mecenas Fogelman, wybitny amerykański korporacyjny prawnik i lew towarzyskich aren po obu stronach Atlantyku, kiedyś publicznie oświadczył, że wszystko zawdzięcza generałowi Moczarowi. Zarówno kurs kultury francuskiej na Sorbonie, jak studia nauk politycznych na Uniwersytecie Columbia i tytuł doktora najbardziej prestiżowej szkoły prawniczej świata Harvard Law School. Lew Ptasznik, bo tak należy tłumaczyć z jidysz jego imię i nazwisko, nie pasował generałowi Moczarowi w 1968 r. jako żydowski kanarek wśród polskich wróbli i gołębi, bo mógł je nauczyć śpiewać inaczej, a generał nie lubił inności, jako że marzył o byciu przywódcą prawdziwych Polaków, z tej racji, iż pochodził z ukraińskich Cyganów.

Lońka przedstawia swe losy jako przypadki outsidera, który dzięki własnej inteligencji i łutowi szczęścia wspiął się na szczyt amerykańskiej piramidy. Takie rzeczy są możliwe w Stanach, co wiem z własnego doświadczenia, bowiem kiedyś z ulicy dostałem się na doktoranckie studia religioznawcze na Harvard Divinity School, a że w przeciwieństwie do Loni nie polubiłem Ameryki i źle się czułem w tej imperialnej psychopatopolis, i nie podejmując studiów wróciłem do Polski przed wolnościowym przełomem, to inna bajka.

Jednak Lonia nie dał się upupić żadnemu stadu, nawet amerykańskich milionerów, wszędzie zachowując pozycję brylującego outsidera. Narracja toczy się wartko jak to u mistrza anegdoty i każda z nich służy egzemplifikacji jakiejś życiowej prawdy lub filozoficznej czy historiozoficznej kwestii. Mistrz Fogelman uczy historiami z życia, jak na chasydzkiego perypatetycznego filozofa przystało, demonstrując przy tym znakomite wglądy psychologiczne, dużą erudycję, swobodę wywodu i fenomenalny dowcip świadczący o dystansie do swego narcyzmu. Jest on bowiem królem narcyzów i samozwańczym królem żydowskim oszałamiającym w Polsce poczciwe katolickie głowy swoją besserwisserską jidysze kopf. Ta inteligencja dialogu, ta prowokacyjna żonglerka słowna, te jaja Fogelmana w wykonaniu sztukmistrza z Legnicy, co „śmieszy, tumani, przestrasza”, mogą być lekarstwem dla biorących siebie ze śmiertelną powagą, zakompleksionych polskich nuworyszy oraz ożywczą kąpielą dla umysłów zniesmaczonych narracjami polskiej bohaterszczyzny w wykonaniu patriotycznych indorów lub jęczących feministek. Tym bardziej, że opowieści autora to nie pusta konfabulacja, lecz zręcznie podkoloryzowane autentyczne przygody obieżyświata.

Miałem okazję podziwiać tę zręczność przy okazji negocjacji przetargowych na wartą 300 mln. dolarów licencję sieci telewizyjnej w Polsce w hotelu Bristol w Warszawie i w hotelu Kempinski w Berlinie na początku lat 90-tych minionego wieku. Startowało wielu zawodników wagi ciężkiej z międzynarodowego świata mediów, a z Polski Polsat i Video-Kontakt ś.p. Mariana Terleckiego i ludzi z Wolnej Europy, których byłem tłumaczem. Już w windzie w Bristolu Lonia rozbroił dwóch nabzdyczonych amerykańskich milionerów. Jak stanęliśmy na piętrze i otworzyły się drzwi, wyciągnął nogę i dotknął stopą podłogi. „Ja tylko sprawdzam czy tam nie ma zapadni, bo jestem wagi ciężkiej!” Milionerzy pękli ze śmiechu i o to Lońce chodziło, bo chciał ich odblokować. Owo biznesowe spotkanie polegało na prezentacji ofert przez speców, którzy udowadniali, że to właśnie ich sieć przekaźników telewizyjnych najlepiej pokrywa swym zasięgiem ludność Polski. Kiedy piąty z kolei roztaczał swą wizję kierując w ciemnościach promień lasera na mapę Rzeczypospolitej rozległ się baryton Loni: „To najlepsza propozycja, dałbym sobie głowę uciąć, a nawet więcej!” Zdumieni słuchacze zażądali wyjaśnienia co więcej. „Lewe jądro, prawego nie poświęcę” odparł filut Fogelman, budząc huragan śmiechu. I o to mu chodziło, przełamać napięcie i rutyniarstwo i zwrócić uwagę na projekt swego klienta takim zwischenrufem.

Barwny i dosadny język Loni Fogelmana, pełen intelektualnych figli migli i pereł dowcipu służy temu co Ralph Waldo Emerson – filozof amerykańskiego transcendentalizmu – określił jako jego prawdziwy cel filozofii i literatury – „przebijaniu zgniłej retoryki”. Nie jest to tylko zbiór zabawnych anegdot kreujących autora na człowieka bywałego, jak to było w przypadku Gene’a Gutowskiego – producenta filmów Polańskiego w jego autobiografii „Od Holocaustu do Hollywood”. Przypadki Loni i spotykanych przez niego ludzi, to wykład nauk kreującego się na współczesnego Filona z Aleksandrii, erudyty, konesera idei i czujnego świadka epoki, którego problemem jest brak Aleksandrii, brak stosownego salonu dla celebrowania filozofii swego sukcesu. Knajpiane filozofowanie, które namiętnie uprawia, jest tego zaledwie namiastką.

Osią nauk stańczyka Fogelmana jest poczucie moralnego obowiązku nosiciela żydowskiego sumienia świata. Oczywiście, pouczenia moralne w ustach agnostycznego bon vivanta i dandysa brzmią na wyrost, ale nie sposób odmówić im celności. Pokrótce: Shoah to dowód na ostateczne bankructwo moralne Europy, a przecież Żydzi są niezbędni kulturze Zachodu jako strażnicy dekalogu, również w biznesie. Świat jest na krawędzi nuklearnej apokalipsy i chociaż Bóg od niego się odwrócił, człowiek może go ratować, będąc wiernym przykazaniom objawionym Mojżeszowi. Przestrzeganie kodeksu etycznego i kwestionowanie wszelkiej hipokryzji, a nie dewocja czy fanatyzm, są lekarstwem dla duszy i rozumu. Tylko krytyczny, wierny etycznym zasadom umysł może nas ocalić, jak w kantowskim przykazaniu „niebo gwiaździste nade mną i prawo moralne we mnie”.

W książce znalazłem dwa błędy merytoryczne. Pierwszy: wątpię, by Allen Ginsberg podgrywał sobie podczas recytacji na argentyńskim bandoneonie, bo zazwyczaj gra na indyjskim harmonium. Miałem możność się o tym przekonać, gdy moja bostońska grupa poetycka Stone Soup urządziła Ginsbergowi wieczór autorski w Bostonie w 1986 r. Drugi błąd, carska czapka Monomacha nie była wzorem dla czapek oficerskich w ZSRR, bo ma kształt tatarskiego kołpaka. Wysokie czapki oficerskie z daszkiem wywodzą się od czaka i pojawiły się w armiach pruskiej i rosyjskiej podczas wojny z Napoleonem.

Jest też trochę błędów językowych i stylistycznych, i multum źle stawianych przecinków na modłę angielską przed i, jak też, o dziwo, ich brak przy drugim i w zdaniu. Natomiast bardzo brakuje mi jednej opowieści wskazującej na liryczną i zgłodniałą piękna duszę autora, głęboko skrywaną pod maską błazeńskiej ironii. Kiedy Lonia jako uchodźca w wieku 19 lat znalazł się we Florencji, codziennie wymykał się do galerii Uffizi, gdzie siadał naprzeciw portretu absolutnej piękności Lukrecji Panchiattici, pędzla Bronzino i godzinami się na nią gapił, wpadając w kontemplacyjny trans. Trzeciego dnia straż muzealna przesłuchała go, by sprawdzić czy jest w pełni władz umysłowych.

Podsumowując, zachwyt nad płcią piękną jest nie dość obecny w „Warto żyć”, co prawda pojawia się kilka młodzieńczych egerii i jest trochę erotycznych anegdot, ale wypadałoby dopisać drugi tom.

Książka kończy się wyznaniem, że autor miał skromny udział w dwudziestu kilku latach transformacji gospodarczej Polski „I tyle.” Pada wówczas sakramentalne pytanie Michała Komara: „I co dalej?” I równie sakramentalna odpowiedź Mecenasa: „Nie wiem. Ale warto żyć!”. Proponuję wprowadzić do języka polskiego nowy czasownik „fogelmanić”, czyli czarować z wdziękiem przy okazji ubijania interesów. Może wkrótce usłyszymy: „Co Pan mi tu będzie fogelmanił!”.

Warto żyć. Lejb Fogelman”, Michał Komar, Czerwone i Czarne, Warszawa 2018.
Niniejszy tekst w "Twórczości" nr 6/2018, w Tarace za uprzejmą zgodą pierwszego wydawcy.

◀ „Światło odkrywania” Toni Packer – książka o medytacyjnym zapytywaniu ◀ ► Czysty spontan na Krakowskim Przedmieściu i Nowym Świecie ►


Komentarze

1. mamy nowego "Krula Polski"Jerzy Pomianowski • 2018-09-29

Ale Lejb Fogelman jest już wycofywany z polskiego odcinka, jego funkcję przejmuje Jonny Daniels.
[foto]
2. Przeczytałem przez swoje okulary...Roman Kam • 2018-10-28

... i dobrze się czyta, i postać zapewne barwna, nietuzinkowa. Jeśli zdecyduję się na lekturę, zapewne odgadnę swą "poczciwą, katolicką głową", w jakim celu powstała.
W kazdym razie "zakompleksieni polscy nuworysze biorący siebie ze śmiertelną powagą", "bohaterszczyzna", "jęczące feministki" - całkiem niezłe,  jedynie  w miejsce patriotycznych "indorów" dałbym "pawi", bo wtedy P. Fogelmann, zgodnie z niedwuznacznymi sugestiami w tekście - pasowałby dużo lepiej! Gra do jednej bramki jest nudna, a tak byłby remis.

 

Aby komentować Zaloguj się lub Zarejestruj w Tarace.

Do not feed AI...
Don't copy for AI. Don't feed the AI.
This document may not be used to teach (train or feed) Artificial Intelligence systems nor may it be copied for this purpose. (C) All rights reserved by the Author or Owner, Wojciech Jóźwiak.

Nie kopiować dla AI. Nie karm AI.
Ten dokument nie może być użyty do uczenia (trenowania, karmienia) systemów Sztucznej Inteligencji (SI, AI) ani nie może być kopiowany w tym celu. (C) Wszystkie prawa zastrzeżone przez Autora/właściciela, którym jest Wojciech Jóźwiak.
X Logowanie:

- e-mail jako login
- hasło
Zaloguj
Pomiń   Zapomniałem/am hasła!

Zapisz się (załóż konto w Tarace)