zdjęcie Autora

21 grudnia 2022

Jacek Dobrowolski

Serial: Mistrzowie i inni Znajomi
Reytan z Jaggerem w tle
! Do not copy for AI. Nie kopiować dla AI.

Kategoria: Wspomnienia

◀ Kontrkultura, hipisi i równoległe ruchy społeczne w Polsce w latach 70-tych XX wieku ◀ ► Karma świata ►

... Paint It Black pokonało mury pałacu komunizmu, ciężkie bębny Charliego Wattsa dały mu radę. Machałem marynarą jak wielu. Na koniec, Satisfaction – hymn naszej młodości, podczas którego iglica pałacu musiała przebić stratosferę. Tak było, bogowie złożyli nam wizytę, przysięgam.

W ‘62 Rodzice posłali mnie, kiełkującego humanistę z zamiłowaniem do mitologii greckiej, do Reytana – męskiego, matematyczno-fizycznego liceum nr 6 na Mokotowie – bym zmężniał. Za dużo poezji czytałem, a poza tym jeszcze nie urosłem. Jedyny kompromis, że sam wybrałem klasę z łaciną. Nie było z tym problemu, bo Ojca uczył w Krakowie łaciny i greki sam wielki Kumaniecki, i Stary czasem recytował pod nosem fragmenty „Odysei“. Niestety, pamiętam jedynie „poli‘metis O‘disseus“. Egzamin wstępny poszedł gładko.

Musieliśmy mieć czerwone tarcze z szóstką, przyszyte do rękawów kurtek i płaszczy, na zatrzaski nie było wolno. I tak nie najgorzej, bo w Zamoyskim kazano nosić niebieskie czapki z daszkiem, by ujarzmić junacką fantazję i długie włosy, które w Reytanie też tępiono bezwzględnie jako wpływ zepsutego Zachodu.

Byliśmy ostatnim rocznikiem bez kobiet, stąd tyle bójek. „Biją się! Biją się“ i natychmiast formował się wilczy krąg. Nie wolno było przeszkadzać ani pomagać, bo to był sąd boży. Bito się zaciekle. Pamiętam jak Janek Stępniewski z naszej łacińskiej klasy, zwany Pipą – waga lekkopółśrednia, pojedynkował się z wielkim i wysokim Stupkiewiczem z klasy niemieckiej – waga półciężka. Janek celnie trafiał z doskoków i odskakiwał, unikając zwarć. Miał przewagę! Niestety, nauczyciele nie rozumiejący, jak zwykle, powagi sytuacji, przerwali ten pojedynek Dawida z Goliatem.

Pamiętam też jak Leszek Sadurski, przerośnięty, zmagał się na podłodze przebieralni obok sali gimnastycznej ze wspomnianym Stupkiewiczem. Traf chciał, że potrącili długi, ciężki drewniany wieszak najeżony żelaznymi hakami na ubrania. Patrzyliśmy, bez drgnienia powiek, jak wolno tracąc równowagę leciał na nich. Nikt go nie przechwycił. Wbił się w ciała walczących. Mieliśmy zasady i trzymaliśmy fason.

Po bójkach sprzątaczki, zwane ciociami, wycierały szmatami krew z podłogi. Bawiliśmy się też w „Orientuj się!“, a więc: „Orient!“, „Muka!“, „Jojo!“ i blacha w czoło. Tyle guzów i podbitych oczu, a kilka lat przed nami ponoć był nawet trup od zabawy z nożem sprężynowym. Na prywatce do serca się nóż przystawiało i natychmiast cofało, bo ostrze wyskakiwało samo z rękojeści… Raz ktoś się spóźnił...Trup, popelina...A rok przed nami sracz wyrwano z toalety i wyrzucono przez okno...Afera...

Mój pierwszy dzień w szkole…Wchodzę do budynku, a na korytarzu zatrzymuje mnie przerośnięty dryblas z roześmianą asystą i wali piąchą w splot słoneczny. Ujrzałem gwiazdy, ukląkłem i usłyszałem ochrypły bas – Nie zaczynaj przedwcześnie życia płciowego! Rechot asysty przerwał dopiero dzwonek.

W holu na ścianie matejkowski Reytan, leżąc u drzwi Senatu, szarpał na piersiach koszulę, tocząc szalonym wzrokiem. Nasz patron, w geście rozpaczy na podłodze rozpostarty ponoć wówczas krzyczał: „Depczcie po moim trupie!“ Podeptali, a on oszalał i rodzina zabrała go na Litwę. Jak po latach ujrzał z okna swego dworku generała rosyjskiego na podjeździe i zrozumiał, że Rosja nas podbiła, rozbił szklankę, połknął szkło i skonał. Obok obrazu Reytana wisiała tablica ku pamięci rejtaniaków zamordowanych przez hitlerowców. Chyba była tam dla równowagi, byśmy pamiętali o naszym geopolitycznym położeniu.

W szkole rządził dyrektor Wojciechowski z ZSL’u, ksywka Sołtys, i na ludowca wyglądał, czerstwy, rumiany, z wąsem jak Witos i z brzuchem wylewającym się zza paska, na szczęście poczciwiec. Na koniec roku, jak staliśmy przed nim na baczność, recytował sakramentalnie procenty piątek, czwórek, trójek i dwójek w każdej klasie. Brzmiało to jak rytualne sprawozdanie KC z pięciolatki.

Jego zastępcą była taka partyjna menda po AWF’ie. Facet nosił bojowego jerzyka jak towarzysz Gierek – władca Śląska i ciągle patrolował, i kontrolował. Zawiesił mnie za długie włosy w prawach ucznia, mimo że ledwo zakrywały uszy. Nienawidziliśmy go serdecznie. Nazwisko jego niech przepadnie w odmętach niepamięci.

Wychowawczynią naszej klasy była historyczka Ewa Ostrowska, zatroskana stara panna, zacna patriotka w okularach z grubymi szkłami. Raz ktoś nadął prezerwatywę i puścił po korytarzu. Podbijamy ją, odbijamy, a ona ją łapie – O balonik! Balonik! Też się pobawię! Ale właśnie przechodził profesor Andrzej Nykowski od WF‘u, szerszy niż wyższy równiacha, również po AWF’ie i też z jeżykiem, i w mig jej zabrał zabawkę. – Chłopaki, oj chłopaki!

Wtedy były tylko prezerwatywy eros i mówiło się, że panie kioskarki, dobre katoliczki, przebijały je szpilkami. Może dlatego, że figlarz Eros nigdy nie przebił ich swą strzałą. Raz słyszałem jak żołnierz, stojący przede mną w kolejce do kiosku „Ruchu” na rogu Koszykowej i Natolińskiej, szepnął – Poproszę prezerwatywy. – Wyszły – usłyszał w odpowiedzi. – To aspirynę. Chłop gorączka.

A Nykowski, od gimnastyki, jak kiedyś biegaliśmy podczas WF‘u wokół boiska, zaczął nas nagle szlauchem oblewać. Gdy przestał i odszedł, złapałem wąż i strumień wody rozprysnął się na jego potylicy jak aureola. Nic mi nie zrobił, bo to był w porządku gość.

Niezły był profesor Stanisław Zawadzki od geografii, ksywka Zorro, wiecznie opalony przystojniacha z wąsikiem, jak latynoski dżentelmen, zawsze w eleganckim niebieskim garniturze, opiekun harcerskiego szczepu, Czarnej Jedynki, weteran Powstania.

– Indie, Panowie, to subkontynent oblany Indyjskim Oceanem, na północy śnieżne Himalaje, wielkie rzeki to Ganges, Indus, Brahmaputra. Przez wieki utrzymywał się tam ustrój kastowy. Rządzili maharadżowie, a mieli perły i kamienie szlachetne na kaftanach tak lekko przyszyte, że była specjalna kasta ludzi, którzy żyli z tego, co się oderwało.

Miesiąc później wysłuchaliśmy – ZSSR, Panowie, państwo o największym terytorium na Ziemi, oblane na północy Oceanem Lodowatym, na południu sięga po Morze Czarne i rzekę Amur, a dalej na wschodzie po Pacyfik. Występują tam wszystkie strefy klimatyczne. Do Rewolucji Październikowej panował tam ustrój feudalny, a car, i bojarzy mieli na kaftanach perły i szlachetne kamienie tak lekko przyszyte, że biedota żyła z ich zbierania.

Profesor Ireneusz Gugulski od polskiego, błyszczał jak gwiazda pierwszej jasności na szkolnym firmamencie. Przerabialiśmy z nim nawet Herberta i Białoszewskiego, no i „Trzy opowieści“ Flauberta. Lubił też dyskutować o anarchistach, np. o Bakuninie i Kropotkinie. Wiele mu zawdzięczam. Garbił się, bo chorował na płuca. Raz wszedł do klasy, a z tyłu odezwał się jakiś cham – Tak rano, a już z plecaczkiem? Gugul nic, flegma absolutna, a my tonęliśmy we wstydzie. Jak obwieszczono, że od następnego roku będzie chodzić osiem dziewcząt, Gugul strzyknął jadem – Koniec z dowcipami, Panowie, taka od razu się zesika. I rzeczywiście miały damską toaletę, a chłopaki tam wchodzili, palili papierosy i podsłuchując komentowali siłę strumienia.

Polskiego uczyła też Stefania Sztaudyngerowa, bratowa fraszkowicza. Była to siwa, mądra, szczupła o ciemnych błyszczących oczach dama z przedwojenną klasą. Po Liście 34 dała nam temat wypracowania: „Czy Partia ma prawo żądać ideologicznego posłuszeństwa od pisarzy?“. Napisałem, że tylko od pisarzy partyjnych. „Sztanga“ była już na emeryturze i nic jej nie zrobili. Zmarła po naszej maturze.

Stefa Światłowska też była gwiazdą. Niezłomna łacinniczka, skrupulatna pedantka o żelaznych zasadach, uosobienie rzymskich cnót. Dzięki niej, obudzony w środku nocy, powtórzę za Wergilim: „Arma virumque cano, Troiae qui primus ad oris/Italiam, fato profugus, Laviniaque venit/litora mult(um) illet terris iactatus et alto/Vi superum saeve memorem Iunonis ob iram/ Drugie miejsce w Olimpiadzie Łacińskiej też dzięki niej.

Fajna była biologiczka Maria Kikolska, kazała nam prowadzić pięć zeszytów i pracować w zespołach. Rozbudzanie zainteresowania życiem intymnym pantofelków było jej życiową misją. Z racji bielactwa na twarzy daliśmy jej ksywkę Łaciata Krowa. A otyłą chemiczkę Chmielewską, podtrzymującą lewą ręką pod szalem obfity biust, kiedy prawą pisała równania na tablicy, okrutni młodzieńcy, nazwaliśmy Meduzą. Nie ma zmiłuj.

Jedenaście lat po naszej maturze, niemal rok po wypadkach radomskich, nasi nauczyciele podpisali list protestacyjny do władz domagający się powołania nadzwyczajnej komisji sejmowej do badania wypadków radomskich i za ten rejtaniacki gest ich wyrzucono. Chylę przed nimi czoła dziękując niepokornym wychowawcom niepokornych.

*

Seks elektryzował nas. Pierwszym Casanovą Reytana był Marek Chlebowicz – długowłosy, szczupły, przystojny brunet o oczach błękitnych i twardych jak samo niebo, zamaszystymi gestami i kapryśnymi minami naśladujący Jaggera. Nawet chodził jak Mick i puszył się jak ów kogut. Fachowcami od seksu byli też Ojciec, czyli Michalak, przerośnięty, z mandoliną zaczesaną do tyłu w jaskułę, czyli inaczej w jastrzębia tunelowca, dalej kulturysta Królikiewicz, co dźwigał przez siebie zrobione cementowe ciężary i grał na wyścigach konnych, a także Janusz Zaorski, pierwszy dowcipas liceum, grypsujący grepsiarz i czołowy koszykarz. Był jeszcze jeden fachowiec Żelisław Bura, czołowy grypsujący, co mówił prawie bez otwierania ust – Człowiek, ty masz u niej normalny bziuk! Oj, Żeli, Żeli.

Raz koledzy z łaski zabrali mnie na Służewiec na wyścigi. Obstawiali tryple i porządki jakby się wychowali na torze. Postawiłem na dżokeja Sałagaja, bo mi się jego nazwisko podobało i wygrałem kilkaset złotych, czyli fortunę. Odprowadzali mnie spojrzeniami „głupi to ma szczęście“.

Ekspertem od kobiet był też wspomniany Leszek Sadurski, również przerośnięty, bo zimował ze dwa razy, lekko dziobaty, syn kierownika sklepu mięsnego, nie bojący się żulii rogatej, co na Mokotowie biła po mordzie. Ale to Chlebowicz chodził w glorii ogiera czołowego. Jak nie było go na klasówce, to wiadomo, że z dziewczyną w łóżku pozycje przerabiał. A potem tylko rzucał prawiczkom fachowe instrukcje, że tak, że siak, a myśmy kiwali głowami, że wiadomo.

Namiętne tanga były na tłocznych potańcówkach w żeńskim liceum Żmichowskiej, a potem randki w Łazienkach, albo na ławce w Ogrodzie Botanicznym cmok, cmok i zdobywanie biustu jak Orlej Perci. Ale dopiero prywatki otwierały wszystkie bramy.

– Zamknęli się w łazience! Taki okrzyk stawiał wszystkich balangowiczów na nogi i zaczynały się śmiechy, i stukania w drzwi, aż świeżo upieczona para wychodziła z kamiennymi twarzami witana owacją.

Jak zdobyliśmy „Aftermath“ Rolling Stonesów urwaliśmy się z lekcji i Marek Grzesiński zaprosił Chlebowicza i mnie, i trzy dziewczyny, do swego trzypokojowego mieszkania na Puławskiej nad kawiarnią Mozaika. Pary zniknęły w pokojach o zasłoniętych oknach, a gospodarz włączył płytę na dobrym sprzęcie na ful. I zaczęły się zmagania. Moja była blondynką przy kości z biustem z marmuru, ale ile trzeba się było namęczyć, by otworzyć drżącymi palcami ten labiryncik zapięcia biustonosza, który w końcu strzelił jak żagiel łopoczący na wietrze. Pomału pozwoliła na wszystko, oprócz tego co najfajniejsze, bo była to dziewczyna z zasadami i marynowała cnotę na po maturze. Ach, ten biust pierwszej jędrności, niezłomne piersi nereidy wyrzeźbionej na dziobie okrętu, co stawiały czoła burzliwym falom „Going Home“ płynącym z gitar Briana i Keith’a, z gęstego basu Billa, z ciężkich bębnów Charliego, z zawodzeń, krzyków i sapań Jaggera przez 11 minut i 19 sekund! Najdłuższy utwór Stonesów! Puszczaliśmy to w kółko. Obaj Markowie chwalili się potem, że zabrali wybranki do siódmego nieba, ale dziewczyny ani mru-mru, tylko się uśmiechały i niech to tak przejdzie do historii szkoły.

*

Pierwszy pożegnał się ze światem Marek Parnas, miał wypadek na motorze w 69-ym, trzy lata po maturze. Spieszył się, przetarł szlak...Leży na Powązkach, metalowe litery odpadają od płyty.

Bardzo żal Janka Walca zawsze stającego okoniem. – Dlaczego, Jasiu, wczoraj w telewizji podczas teleturnieju siedziałeś podparty z łokciem na stole? – zapytała w klasie nasza wychowawczyni, profesor Ostrowska. – Ja nie siedzę telewizji, ja nie siedzę Pani Profesor, ja siedzę sobie! – odparł bezczelnie potomek pary lekarzy AK-owców, syn przedwojennego mistrza Polski w wadze koguciej, zapalony cyklista, który rano przyjeżdżał do budy wyścigówką aż z Podkowy, ochlapany błotem jak nieboskie.

Razem recytowaliśmy wiersze Słowackiego, jego największej (nawet przed Piłsudskim!) miłości, a pod ławką czytaliśmy „Ferdydurke“, jako lekarstwo na zadęcia, nadęcia i wzdęcia. By Janka rozbawić ułożyłem program obchodów akademii ku czci Marszałka. Punkt kulminacyjny: wąchanie onuc Ziuka, werble.

Żeby była jasność, od dziecka ceniłem Marszałka, bo to on pokonał bolszewika, a nie Matka Boska Chmurna, co na czele hufca husarii ponoć nastraszyła bolszewików bezbożników, którzy jej przecież nie uznawali i widzieć nie mogli. Tylko mi się zamach majowy nie podobał, no i Bereza Kartuska, i Brześć. I co się stało, Panie Marszałku, z generałami Zagórskim i Rozwadowskim? Ale poza tym Dziadek był w porządku.

Walc, Grzesiński, Chlebowicz, Mareczek Świdziński oraz Janek Orgelbrand (potomek encyklopedysty – besserwisser w okularach) i ja byliśmy polonistyczną elitą. Wpatrzeni w Gugula smarowaliśmy wypracowanie za wypracowaniem o romantykach, o Wyspiańskim, o Staffie, a nawet o Grochowiaku. A potem dyskusja o wzlotach duszy Jula czy Adama. Walc pytany o kogokolwiek np. o Tuwima, zawsze odpowiadał tak samo, że owszem, Tuwim to ujął tak, ale Słowacki inaczej, lepiej i głębiej, i cytował wieszcza, a klasa szalała.

U Janka Walca w Podkowie był podniszczony kort tenisowy, zarośnięty ogród, komplet Encyklopedii Orgelbranda na półce i Marszałek Piłsudski na ścianie. Odbijaliśmy piłki i prowadziliśmy rozmowy zasadnicze.

W klasie był też mój daleki kuzyn Jacek Lilpop, żeglarz i malarz, wielbiciel przyrody i Wańkowicza, a potem się okazało, że i poeta, i prozaik. Pupilek biologiczki tępiony przez łacinniczkę. Grał w reprezentacji szkoły w koszykówkę, ja byłem tylko rezerwowym. W głowie miał jeziora i traszki, bory i salamandry, Tatry i kozice. W porządku gość.

Były obozy letnie w Jantarze nad Bałtykiem, gdzie robiliśmy się sini wśród fal i zimowe w Zieleńcu w Karkonoszach, kiedy jeszcze nie było wyciągów. Narty miałem stare, ciężkie, jesionowe, okantowane stalą. Brało się je na ramię i brnęło pod górę, a potem zjazd na krechę i w końcu zziajani, czerwoni brnęliśmy przez śnieg do Góroka na piwo. Mieszkaliśmy w strażnicy WOP’u i raz pamiętam wieczorem, jak śnieg gęsty padał, a tu młody porucznik wskakuje na kozioł sań, konia zacina, a za nim biegnie spóźniony żołnierz woźnica, i porucznik: „Ha! Ha! Ha!” i jeszcze przyspieszył. Taki wesoły był i dowcipny.

W 10-tej klasie wybrałem szermierkę w Legii, floret i szablę. Trenowali mnie pułkownik Fokt, major Buczak i sam major Piątkowski! Jednak krew przodków, co hasali z Napoleonem, ostygła przed maturą. Trzeba się było kuć matmy. Na maturze sam rozwiązałem dwa zadania, trzeciego nie zrozumiałem. Pracę, ku absolutnemu zdumieniu pedagogów, oddałem przed czasem i 3+! Nauczyciele byli dumni, że wyszedłem na człowieka, bo na matmie jechałem zazwyczaj na trzech na szynach z zakrętami. Polski był łatwy, piątka za wypracowanie o bohaterze romantycznym. Cytowałem Krasińskiego: „Przez ciebie płynie strumień piękności, ale ty nie jesteś pięknością.”

*

Z Marca ’68 rejtaniaków nie pamiętam, poza tym, że Janka Walca posadzili na kilka miesięcy. Byliśmy razem w Międzywydziałowym Komitecie Strajkowym na UW, ja na doczepkę. Jacek Lilpop mi ostatnio przypomniał, że na wiecu na Uniwerku 8 marca rozdawałem ulotki, ale o tym przy innej okazji.

Po wypadkach radomskich w 76-tym Janek Walc i Jacek Lilpop, a także Andrzej Celiński i Wojtek Onyszkiewicz, zostali kornikami i wgryzali się zajadle w rusztowania komunizmu. Lilpop pierwszy wprowadził sitodruk do podziemia, lecz order za to dostał dopiero niedawno, bo dla lewusów był prawiczkiem.

Już wtedy od roku oddawałem się twardym praktykom zen na strychu u Andrzeja Urbanowicza w Katowicach i tłumaczyłem buddyjskie teksty dla drugiego obiegu, budując medytacyjną konspirę. Wszyscy chcieliśmy ratować Polskę, każdy na swój sposób.

Natomiast Walc ostrym piórem kroił reżim na plasterki. Podtykał je narodowi w biuletynach KOR’u na deser po reżimowym Dzienniku Telewizyjnym. Aż wybuchła Solidarność – rzecz w kraju kłótników niespotykana. Wtedy Generał, zwany Spawaczem z racji ciemnych okularów, zapuszkował Janka do internatu w Jaworzu razem z kolegami, bo Generał konserwował spokój społeczny hurtem.

Janek tam dalej skrobał swe płomienne pamflety, szargając wszystkie świętości. Posyłałem mu książki o medytacji zen, lecz on wolał papierosy ćmić i knuć, niż uważnie oddychać w postawie skrzyżnej. Co kto lubi.

Zapomniałem powiedzieć, że w Marku Chlebowiczu, brylującym na polonistyce UW, zakochała się na zabój piękna, temperamentna Marzena ze Szkoły Teatralnej. Nazywałem ją Narwalem, bo była narwana i miała profil delfina. W dyplomie zagrała Polly w „Operze Żebraczej“ z takim rozmachem, że dach prawie uleciał.

I to była, proszę Państwa, wielka miłość dwóch wschodzących gwiazd, bo Marek po studiach, dzięki prezencji i nienagannej dykcji, prowadził w reżimowej telewizji program „Turniej miast“, czarując miliony. Zrehabilitował się dopiero po latach rozprowadzając nagrane na kasetach audycje Solidarności po zakładowych radiowęzłach. W tym najsłynniejszą o pobiciu Rulewskiego w Bydgoszczy.

Jak Marka zamknęli w Jaworzu, to Narwal jak torpeda (O potęgo miłości! O młodości nad poziomy wzlatująca!) dotarła do samego Oberpolicmajstra Kiszczaka, co miał skrzynkę na listy miłosne w swoim Ministerstwie Wewnętrznych Sprawek do której wrzucali karteczki wszyscy potrzebujący, opozycjoniści, literaci, ba, nawet biskupi i rozmaite inne sumienia narodu.

I Narwalka ogłuszyła Generała swoją energią
i dał zgodę na ślub w internacie
i pojechaliśmy fiatem 126 mroźną zimą
Narwalka trzymała kółko, koleżanka z przodu mapę
a ja z tyłu tort na kolanach
Fiacik tańczył na lodzie, co mogło się źle skończyć
dla nas i dla tortu, ale dotarliśmy
Od razu nas Walc wypatrzył, stając na podmurówce ogrodzenia
i trzymając się siatki wrzasnął:
„Dobrowol przyjechał!“
i zrobiło się wesoło
Żołnierz zaprowadził nas do gabinetu Komendanta
który się nie uśmiechał, bo był na służbie
I rzucili się na siebie Julia i Romeo pod zawodowo czujnym okiem Komendanta i powstała taka fala, że aż mnie cofnęło z tym tortem
a młodzi wpijali się w siebie
I wtedy Komendant wycedził – Może Pan Minister dał zgodę, ale ja nie pozwalam!
I dopiero wtedy się uśmiechnął
ale tylko do siebie
bo to była zagrywka ustalona z Oberpolicmajstrem
Ich hat-trick
Bo Oberpolicmajster chciał Chlebowicza wyrzucić zagranicę
i próbował rozmaitych sposobów perswazji
aż w końcu udało mu się

Żegnałem ich na Okęciu jesienią ’82-ego
Odlatywali do Szwabowa na zawsze
A Narwalka w kolejce do kontroli paszportowej
raptem siadła na walizce i jęknęła:
– Marku, co my robimy?
A jak Marek przechodził przez kontrolę
to mu oficerek jeszcze fotkę z bliska trzasnął
jakby w papę pacnął
takim małym grackim aparacikiem
pewnikiem do albumu Oberpolicmajstra,
który był kolekcjonerem portretów patriotycznej młodzieży z zamiłowania...

Znów minęło kilka trudnych, szarych lat podczas których dalej tłumaczyłem słowa oświeconych mistrzów zen
I w drukarni KW PZPR w Katowicach drukowaliśmy je na lewo co było szczytem bezczelności
Rozprowadzaliśmy je wśród pasjonatów w całej Polsce
Szły też na Białołękę, do Gołdapi, do Jaworza

Od końca listopada ’81 w Warszawie
na strychu przy Freta
prowadziłem w stylu samurajskim salę medytacyjną
To był złoty wiek zen w stolicy
napięcie robiło swoje
gaz łzawiący z ulicy mieszał się z zapachem kadzidła
Byłem rycerzem drewnianego miecza kjosaku
tłukąc nim adeptów po barkach
budząc głosem i kijem animusz
wyciskając pot i łzy
Żyłem jak mysz świątynna
co przychodziło mi łatwo, jako że w chińskim zodiaku
jestem spod znaku Szczura służącego Wielkiej Sprawie

Nawet Jaś Narożniak przychodził na siedzenia medytacyjne zanim go milicjant w dłoń nie postrzelił
i kilku innych rycerzy podziemia drukarzy i kolporterów
w tym cudowny poeta Jarek Markiewicz u którego w mieszkaniu przy Oboźnej zaczynaliśmy w 74-tym medytować i pić niekończące się herbaty
przychodził też na wieczorne siedzenia Maciej Wrześniowski, podziemny drukarz, aż go posadzili na Białołęce
i niezwykle wrażliwa Dorota Strynkiewicz, kolporterka bibuły,
którą zamordowano w tajemniczych okolicznościach jesienią 83-ego.

Na strychu poza matami i ołtarzem
z chińską figurą bodhisattwy Współczucia z brązu
gongiem z piły tarczowej i rytualnymi instrumentami
nie było nic
Kuchnia za ścianką, łazienka na antresoli
Biblioteka zasłonięta szarym płótnem
Patrzysz w ścianę na swoje myśli przez kilka dni
póki nie znikną
i nie zaświta obiecana przez Buddę nirwana...

Bywały też zabawne sytuacje w konspirze:
Raz byłem kurierem Bujaka do Aleksandra Małachowskiego
czyli znów zimowa wyprawa małym Fiatem po lodzie
Piotr Wielowieyski za kółkiem
z zaproszeniem na spotkanie, (Bujak potrzebował ojca)
na którym Pan Aleksander wpadł do kotła SB
w mieszkaniu wynajętym od agenta, oczywiście,
ale Bujak nie dotarł na czas, bo mu samochód na mrozie nie odpalił
i jak dojechał i zobaczył, że niebiesko od mundurów
to dał dyla aż do Zakopanego na narty
A Panu Aleksandrowi na Rakowieckiej
pokazali z daleka sobowtóra
i poszedł hyr po mieście „Mają Bujaka!“
I zrobił się pożar w burdelu
I zaproszono mnie na zebranie podziemnej
Solidarności Uniwersyteckiej
gdzie byli starzy znajomi i taki jeden blondasek
co u mnie medytował
I radzono się mnie jako hipisa i buddystę, co zrobić, bo niejaka Klemens, prawa ręka Bujaka, ponoć stale na heroinie
Poradziłem natychmiast wysłać ją z jakąś misją w pole,
zmienić punkty kontaktowe i ksywki i odciąć całkowicie
Pokiwali głowami, że to niemożliwe, bo ona za blisko wodza i ja też pokiwałem głową i wyszedłem mając ich za durniów
Pół godziny po mnie wpadła ubecja i wszystkich aresztowała
Po latach się okazało, że to ten blondasek ich zakapował
i że Klemens nigdy nie była na heroinie
i po amnestii blondasek przeprosił i wyraził skruchę
a oni mu po chrześcijańsku wybaczyli ileś tam miesięcy kicia

Nie wiem czy na mnie donosił, bo nie byłem z wizytą w IPN
by sprawdzić ubecką wersję historii buddyzmu zen w Polsce
Jedna teczka jest w Katowicach
na okładce „Kryptonim Budda“
ale bez sensacji w środku.

No i proszę, nie poznałem Sławka Bieleckiego z brodą
przed moi domem
gdy uniósł kapelusz i się grzecznie się przedstawił z propozycją magazynu książek CDN u mnie
co z racji agentów wśród medytujących
nie było, niestety, możliwe

3 maja 1982 r. wciągnąłem trzy siostry Wielowieyskie na mury Starówki podczas szarży kawalerii ZOMO od Wisły
Nogi arystokratek i długie pałki pachołków pomachały sobie w niebezpiecznej bliskości

Były też zadymy pod Barbakanem, a i pod Katedrą też bywało gorąco
Raz na 3-ego maja w radio na UKF usłyszałem:
– Tu Kongo, tu Kongo, Komar słyszysz mnie, Komar słyszysz mnie?
– Tu Komar, tu Komar, Kongo słyszę cię –
Przez dach docierał huk helikoptera,
gdzieś znad Krakowskiego,
– Tu Kongo, tu Kongo, Komar, gdzie są nasi?
– Tu Komar, tu Komar, nasi są na czele pochodu
Tak się chłopcy w kotka i myszkę bawili
Aż w końcu wytoczono Okrągły Stół
bo naród słabł z głodu pijąc bez zagrychy
sentymentalna Panna S histeryzowała
że nikt jej nie chce
a Panowie Generałowie mdleli ze strachu
co z nimi będzie
bo w Związuniu głasnost‘ z pieriestrojką tańcowały
jak igła z nitką
I obaj Generałowie z błogosławieństwem Kremla
wymyślili małżeństwo z rozsądku, eksperyment w bratnim Obozie
i Oberpolicmajster został krupierem Okrągłego Stołu i zakręcił:
– Gramy w czarne, czerwone.
Uczciwość przed Bogiem, narodem i historią firmowali trzej, sumiennie wszystko w kajecikach notujący, czarni, co potem w nagrodę biskupami zostali i nic z obrad nie pamiętali jak ich kto pytał, choć dostali pod stołem tysiące teczek kolegów agentów
I zagrano w bambuko, bo nie było innego wyjścia
Ruskie jeszcze nie wyszli, śląskie się burzyli
a leniwe opieprzali jak zwykle i kraj tonął
I wyszła sprawiedliwość ludowa 65% dla czerwonych i 35% dla sentymentalnych solidarnych, ale Chlebowicz już z Niemiec nie wrócił na Ojczyzny łono

I tylko raz go ujrzałem po latach z twarzą spuchniętą od sfermentowanych winogronowych soków, i powiedział mi tylko – Jestem jak poobijana kosztela – i pojechał znów do Szwabowa od dawna już rozwiedziony, bo Narwalka nie popierała jego zamiłowania do sfermentowanego soku z winnych gron z dolin Renu i Mozeli.

IPN twierdzi, iż Marek był TW od 1976 i zerwał z SB dopiero w Jaworzu. Bardzo dziwne, przecież w internacie tyle ludzie gadali i miałby pole do popisu. Co ciekawsze w Wolnej Europie w Monachium też nie kablował. Czy to nie dziwne, że w czasie karnawału solidarnych w 1981 Oberpolicmajster kazał podsłuchiwać Marka i Narwalkę w Grand Hotelu w Sopocie „z wykorzystaniem środków techniki operacyjnej“, jak się wybrali z radiowym magnetofonem na Festiwal Zakazanych Piosenek? Panowie, zaraz, Kiszczak swojego agenta podsłuchiwał? Agenta, który nagrał naradę w Wojewódzkiej Radzie Narodowej w Bydgoszczy ze słynnym wystąpieniem Rulewskiego i tysiąc kaset po Polsce rozprowadził? My, rejtaniacy, nie możemy w to uwierzyć, ale Marek nigdy niczego nie próbował wyjaśniać tylko się wściekał, jak go o to pytano.

Narwalka podbiła scenę teatru miejskiego w Moguncji na wiele lat, jak również serce wybitnego, niemieckiego aktora, chudego jak Dyl Sowizdrzał, a Chlebowicz wziął się za niemiecką Brygidę i zamieszkał z nią w domku w Toskanii, gdzie leczyli się z melancholii czerwonym winem, jak czcicielom Bakchusa przystoi.

Pewnej deszczowej i wietrznej majowej nocy w 2012 Marek wracał do domu górską ścieżką z butelką wina w ręku, co ją dostał od sąsiadów, by leczyć deprechę. W dole huczał strumień po kamieniach, padał deszcz i poślizgnął się na urwisku. Poobijana kosztela spadła na wybetonowany brzeg. Rozlała się krew Dionizosa. A mądrale z IPN po latach stwierdzili, że to samobójstwo, że się w Niemczech ukrywał(!), że nazwisko zmienił(!), bo im tak pasowało i wszyscy głowami pokiwali.

*

A w Warszawie Janek Walc nie mógł w ten Okrągły Stół uwierzyć, że się wódkę z Oberpolicmajstrem pije ku chwale Ojczyzny i biegał od Sasa do Lasa mieląc w ustach – Zdrada Mości Panowie, zdrada! I protestował, że Najjaśniejsza Panna S to nie Pani Walewska, a Generał to nie Napoleon. – Moskwa słaba, trzeba brać tę władzę, sołdaty nosy na kwintę spuścili. Ale nikt Janka nie chciał słuchać, bo Moskwy się bano z genetycznego przyzwyczajenia. Ponad sto tysięcy sołdatów dalej ociągało się z powrotem do domu. Stąd „Zdróweczko!” i „Czołem“ i handshake nad stołem z Oberpolicmajstrem. Blat nad blatem z psubratem. „I na drugą nóżkę!“ Taka była dziejowa konieczność. Tylko mecenas Siła-Nowicki nasz honor uratował wstając od stołu i zapraszając zebranych do minuty ciszy za poległych w walce z komuną. I ta minuta wtedy trwała pełne 60 sekund, a nie 15, jak to zazwyczaj w wolnej Polsce w Sejmie bywa.

A Jankowi się Piłsudski w nocy śnił
lecz był sam i coraz więcej palił
Wszyscy się od niego odwrócili
każdy za posadą się uganiał
I Słowacki nie mógł go ukoić
ani Leśmian nie dał rady krzepić
Aż go tętniak uspokoił
Teraz nam przykładem świeci
Mój kochany niepokorny przyjacielu
co rąbałeś prawdę prosto w oczy
Byłeś hardy i walczyłeś do końca
Kołem się historia toczy
Pochowany przy ulicy Żytniej
na ewangelicko-reformowanym
obok swoich
niedaleko od mych przodków
wiersze mówisz
przez sen nieprzerwanie

Coraz częściej biorą z naszej półki
gdzie stawiają tego nikt nie wie
ale piszczą w niebie jaskółki
że to Reytan zaprasza do siebie

Zaśpiewajmy teraz rejtaniacy
hymn naszego Klubu Rolling Stones
tak jak wtedy w stołówce przy kefirze
gdzie nam śpiewał nasz bohater Mick
– I can’t get no! No satisfaction!
No satisfaction! No sa-tis-fac-tion!

I jeszcze dopisek dla potomności.

Stonesi mieli dwa koncerty w Kongresowej niemal rok po naszej maturze. Byłem tam. Tłum przed Salą Kongresową, niebiesko od glin, nieprzytomne pchanie się wśród studentów, żulii i git ludzi, rozpacz w oczach tych bez biletów, z tyłu już pałowanie i polewaczka, a tu przeciskanie się przez wąskie gardło licznych kontroli, aż udało się, jestem w środku! Siedziałem całkiem nieźle w amfiteatrze, ale to nie to co w pierwszych rzędach, gdzie był największy szpan i czad. Sala pękała w szwach. Pamiętam falstart Richardsa – urwany pierwszy riff The Last Time jeszcze zanim kurtyna poszła do góry. I zaczęli! Uderzyła nas fala zbuntowanych rytmów. Mick, dumny jak paw, podskakiwał jak opętany, Brian Jones natomiast spokojny, uśmiechnięty, jedyny blondyn, z włosami do ramion na pazia. Kiedy usiadł z cytrą na kolanach do Lady Jane, najpiękniejszej piosenki o cipce, a minstrel Mick z czerwoną różą w ręku wędrował ku nam opiewając jej wdzięki, umieraliśmy na widowni z zachwytu, kiedy tańcząc z różą w zębach dotarł do krawędzi sceny. A potem Paint It Black pokonało mury pałacu komunizmu, ciężkie bębny Charliego Wattsa dały mu radę. Machałem marynarą jak wielu. Na koniec, Satisfaction – hymn naszej młodości, podczas którego iglica pałacu musiała przebić stratosferę. Tak było, bogowie złożyli nam wizytę, przysięgam.

Miałem ich takie małe czarno-białe fotki zrobione po koncercie tamtego wieczoru przez Anię L. L. – śliczną studentkę architektury o brązowych oczach i klasycznych rysach, w której się podkochiwałem bez wzajemności, ale je gdzieś zgubiłem. Jadła ze Stonesami kolację w Europejskim, szczęściara. Fotki były niewyraźne, zamazane, bo ręce jej się trzęsły. Mówiła potem, że Keith był uroczy, ale zakapował Micka – He wants everything for himself! Szkoda, że nic więcej nie powiedziała. Inne szczegóły mi się zatarły i już nie mam, jak ich wskrzesić, bo wyjechała na zawsze do Szwecji w ’69 z matką, legendarną polonistką o PPS-owskim rodowodzie, Sprawiedliwą wśród Narodów Świata, co po Marcu wyszła za Żyda o nazwisku Kowalski, by móc rozstać się z PRL’em, w którym już żyć nie chciała.

Teraz mi się przypomniało, że Ania, na chlebaczku z jasnozielonego żaglowego płótna miała długopisem wypisany cytat z Eliota:

Eyes that last I saw in tears
Through division
Here in death’s dream kingdom

Jak to było dalej?

Eyes I shall not see again
Eyes of decision
Eyes I shall not see unless
At the door of death’s other kingdom

◀ Kontrkultura, hipisi i równoległe ruchy społeczne w Polsce w latach 70-tych XX wieku ◀ ► Karma świata ►


Komentarze

[foto]
1. Przeczytałem jednym tchemWojciech Suchomski • 2023-01-29

Dziękuję za podzielenie się wspomnieniami.

Aby komentować Zaloguj się lub Zarejestruj w Tarace.

Do not feed AI...
Don't copy for AI. Don't feed the AI.
This document may not be used to teach (train or feed) Artificial Intelligence systems nor may it be copied for this purpose. (C) All rights reserved by the Author or Owner, Wojciech Jóźwiak.

Nie kopiować dla AI. Nie karm AI.
Ten dokument nie może być użyty do uczenia (trenowania, karmienia) systemów Sztucznej Inteligencji (SI, AI) ani nie może być kopiowany w tym celu. (C) Wszystkie prawa zastrzeżone przez Autora/właściciela, którym jest Wojciech Jóźwiak.
X Logowanie:

- e-mail jako login
- hasło
Zaloguj
Pomiń   Zapomniałem/am hasła!

Zapisz się (załóż konto w Tarace)