17 grudnia 2015
Krzysztof Wirpsza
Tramwaj na Marsie
O angelologii codzienności
! Do not copy for AI. Nie kopiować dla AI.
Włócząc się z Ninką w niedzielę, ot tak szczerze, bez celu, można nagle wpleść się w mozaikę dyszącego majem miasta. Zupełnie jakby się było elementem większej scenerii, jakiejś żywej istotnej struktury, która za nas myśli, czuje, ba, nawet kieruje naszymi ruchami w sobie tylko widomy i wiadomy sposób. I to poczucie tajemnicy jest jak koszula w gorący dzień: dosłownie lepi się do ciała, tworząc wrażenie jakiejś ciasnej osobistej przestrzeni, zsynchronizowanej z rytmem ulic, ze wspólnotą wszystkich tych kolorowych, prężących się, chłonących wiosenne słońce ciał. Rytmy przychodzą, ogarniają nas, przez moment pulsują akacją, to znów odpływają, pieniąc się Budweiserem w wysokich szklankach, wtapiają w linie krawężnika, znikają. Latarnie, zaułki, stoliki, lodziarnie, z jednej strony chaos: nieokiełznane i wymykające się rozumowi, z drugiej powtarzalne, do znudzenia po tych samych torach klekoczące, jak tramwaj, którym Tuwim jechał był onegdaj, też w maju, choć nie w Warszawie, a w Łodzi (wiersze.duno.pl/wiersz,2044,Tuwim+Julian-Do+krytyk%F3w.html). Ale żeby na tym koniec...
Tam jest coś jeszcze, coś co czai się, na obrzeżu, w cieniu, w zapachach, w kłębiącej się zapowiedzi lata. Jest coś, coś się za chwilę wydarzy, pozostawiając człowieka zdziwionym, jakieś domniemanie obecności większej niż bujność i szerszej niż zwyczajność. To coś jest jak bomba.
Tyka i za chwilę wybuchnie.
Nie chcemy się nawzajem nie lubić, ba, co robić, nie lubimy się. Pomijam już kwestie, kto zawinił, obie strony zazwyczaj myślą, że ten drugi. Pomijam niesmak, kiedy ktoś niebacznie rozważa potem sytuację, żeby, jak to się mówi, „zrozumieć, o co poszło”. Pomijam to wszystko. Co mi zostaje? Refleksja. Refleksja, że tak nieoczekiwanie, po tylu razem odtańczonych menuetach, wszystko to ni z gruszki, ni z pietruszki biorą diabli. Że przecież wśród najlepszych przyjaciół, nie wypada odejść trzaskając drzwiami. Że w sumie bez powodu to jakoś tak wyszło... Wspólne plany... były... No ale przyszedł walec. Tak.
Mówimy o wojnach i kataklizmach. Tymczasem te wojny i kataklizmy toczą się na co dzień, na naszym własnym boisku. Nie wiedzieć skąd walnął huragan, warknęło, fiknęło, porwało ciągnik i babę. Siepnął grad, zatrzęsła się stodoła, trzyletnie plony położone pokotem. Bóg, diabeł, zaraza, złe oko – pozostajemy z martwym i trochę idiotycznym na ustach „Jak pan śmie?!”
[Odsyłam tu do tekstu Janusza Radka i zespołu Pod Budą „Wielka Woda”, bo jest a propos także ostatnich całkiem fizycznych wydarzeń w Warszawie: www.tekstowo.pl/drukuj,pod_buda,wielka_woda.html]
Rok temu w ten właśnie sposób wyszedłem trzasnąwszy drzwiami. Furda zasady, za nic savoir-vivre, napomnienia osób starszych, znajomość etyki, estetyki i przynależność do organizacji (para-)religijnych. Nie pomogły trzy głębokie wdechy. Po prostu, jak to mówią, poo-szło. Po roku, to znaczy wczoraj, spotykam tych ludzi, tych właśnie, na których tak bezlitośnie onegdaj ryknąłem. Spotykam ich przypadkiem. Siedzimy sobie z Ninką przy stoliku w zapchanym niemiłosiernie Wedlu. Właściwie co ja mówię, stoliczku, jako że wszelkie miejsca o wyższej powierzchni niż „stoliczek”, to znaczy te sofy, fotele, sekretarzyki, te co je widać przez wedlowskie okno, okupują już, z racji Dnia Matki, wielopokoleniowe rodziny. No więc my z Ninką przy tym stoliczku. Maleńkim. I wtedy nagle Oni. Wchodzą. Prosto na nas.
Stop.
Muszę teraz opowiedzieć coś równie ważnego, co wydarzyło się 30 minut przedtem. Dlaczego jest to ważne, i dlaczego w tej nietypowej sekwencji, wyjaśnię, mam nadzieję, dalej.
Otóż. Pół godziny wcześniej siedzimy z Ninką na kebabie na Chmielnej. Celebrujemy, jako się rzekło. Nieoczekiwanie widzimy tychże samych moich byłych przyjaciół, w ogródku sąsiednim, bodaj „Pijalni Kawy i Czekolady”, szukających miejsca by usiąść. Oni nas nie widzą, za daleko, wtapiamy się w tłum. Ale my ich – owszem. Jak na patelni. I nie jest nam z tym faktem wcale, przyznajmy się, dobrze. Co też tam ten wszechświat chowa tym razem w zanadrzu, gorączkujemy się. Fakt faktem, są to bynajmniej najbardziej chyba kłopotliwi znajomi na tą chwilę. Ani my, ani oni nie życzymy sobie przypadkowego (a nie-przypadkowego to już w ogóle) spotkania. Wystawcie sobie. Znajomi w rodzaju tych, o których nie-spotkanie człowiek w cichości ducha przez cały rok się modli. A, mało tego, te modlitwy są nawet skrzętnie wysłuchiwane.
Do czasu.
Nno-tak. I teraz mieliby na nas tak zwyczajnie wpaść?! Byłżeby to dopiero dowód na nieistnienie Wysłuchującego, ewentualnie na złośliwość tegoż, złośliwość wołającą o pomstę. Ale spoko. Kręcą się, poszli, nie zobaczyli. Znaczy nie mieli. Znaczy, Wysłuchujący jest naszym modlitwom przychylny. I wszystko, chwała Bogu – pod kontrolą.
– Są inni od nas i inni pozostaną – podsumowuję, z nutą satysfakcji. – Nigdy nie przejdą tuż obok, zawsze będą w oddali, ponieważ Los, dbając o bezkolizyjność na swych autostradach, nigdy ich tu nie pokieruje. Nigdy też nie zauważą nas w obcym tłumie, a jeśli już nawet kiedyś – to bez wzajemności.
Ninka kiwa głową. Ma podobne przeczucie. Z tej perspektywy tamci dwoje wydają się nam jacyś mali, jacyś dziwacznie pokręceni, groteskowi. Niesłuszni. Sprawę wzmacnia fakt, że my przecież, z Ninką, jesteśmy tu razem. Jedno mogłoby się mylić, mogłoby mieć urojenia, jakieś, nie wiem, kompleksy... Ale dwoje?
Obezwładniające wrażenie, że wiemy, jak to jest, i to wiemy w mistrzowski, przeczuciowy sposób, sprawia, że praktycznie nie mamy wątpliwości. To oni się mylą i, w związku z tym, bardzo słuszne jest, że nie jest nam dane się spotkać.
W majowym upale, niczym podzwonne rozbrzmiewa to sakramentalne: „Nie jest nam dane...”
Zastanawiający jest finał tego diabelskiego preludium, rodem, nie przymierzając, z „Mistrza i Małgorzaty” Bułhakowa. Gorący maj, zaułki, coś wisi w powietrzu. I nagle, w tym wszystkim, okrakiem, na jednokołowym rowerku, uchylając ronda tyrolskiego kapelusza, czarny kot.
Ale po kolei.
Na początku jest kosmos. Czujemy, że rzeczy dzieją się zupełnie niezależnie od tej kruszyny, jaką jest człowiek. Wydarzają się zgodnie z tajemnym harmonogramem, niekoniecznie racjonalnym, który zawiera prawa wyższe, do jakich można się podłączyć. I z jakich wręcz należy skorzystać. Wznosimy oczy ku górze, patrząc na niezmierzone szlaki. Przez skórę jakby, przez nozdrza wysunięte w eter, docierają do nas echa z tamtej strony. Niczym uczony liczymy na to, że, w chwilowym przebłysku, zrozumiemy mechanizm, że dzięki wymierzonej w kosmos lunecie uda nam się zdobyć wiedzę niedostępną człapiącym w dole maluczkim. Mówimy wtedy takie rzeczy jak: „...nie jest nam dane,” i zaraz szybko wyjaśniamy dlaczego. „Bo tak poczułem”.
Czasem owo „poczucie” się sprawdza. Gorzej jak się nie sprawdzi. Co jeśli obstawiliście swoje prorocze zdolności, swoją niezwykłą intuicję i wgląd, a one, najzwyczajniej w świecie – zawodzą? To jest pierwszy wstrząs.
„Nie ma żadnych znaków, żadnej intuicji czy przeznaczenia”, myślisz wtedy, i są to myśli bardzo trzeźwe. I tak dalej rozumujesz: jestem tu tylko sam, z moją ludzką wolą, tudzież, co gorsza, bez niej, bo na łasce przypadku. Moment to zimny i pusty. Cały Wszechświat drży w posadach, gdy czujesz chłód próżni, w akcie uświadomienia, że żadna astrologia, angelologia czy reinkarnacja nie dadzą ci nigdy solidnych wyników, nie uzdrowią twoich problemów na trwałe. Będą cię owszem wabić, gnać na bezdroża ułudy, po to tylko, aby w kluczowej chwili, w momencie, gdy są najbardziej potrzebne, czmychnąć jak omam jaki z dymu i zwierciadeł. Rozgoryczony patrzysz na swoje ręce, przyglądasz się palcom. Nieważne, czy widzisz tam żyły boskiego kowala, czy słabość i zagubienie nic nieznaczącego pyłu. Wiesz jedno – życie to nie bajka.
Wtedy przychodzi, czasem, drugi wstrząs.
Twoja wiedza o duszy i znakach leży skompromitowana. Twój sceptycyzm i trzeźwa namacalność wydają się jedyną alternatywą. Nagle odzywa się głos, który mówi: „A co jeśli te głębiny tam są, tylko ty schrzaniłeś? Co, jeśli zwyczajnie nie potrafisz pojąć znaczenia?! Jeśli przekręcasz, przeinaczasz?” Nagle mija sceptycyzm, wraca przeczucie niezgłębioności. Jest jakieś inne, bardziej takie skromne, ciche... Uczciwe. Pojawia się brama w zupełnie nieznanym kierunku. „Nie umiem tej głębi odczytać, ale ona tam jest! Zaraz, zaraz... To mi wygląda na... jakąś... lekcję!”
I słyszysz swoją nauczycielkę z podstawówki, górującą nad tobą jak wielka góra, grzmiącą jak ocean i Amfitryta, niezrozumiale i nieodwołalnie:
„Kowalski – czytaj!”
I do tego ten drugi wstrząs jest aktem bardzo subtelnym. Czasem pomimo całego otrzeźwiającego kubła zimnej wody, wrażenie ważności sytuacji, jej nieodpartego irracjonalnego magnetyzmu, dosłownie cię rozaniela. Tak trudno to udowodnić, trudno wyrazić w języku. Jedyne co mamy, to wysoce osobiste przeświadczenie, że – nie możemy zbagatelizować tych doznań. Zdziwienie jest silniejsze niż dystans. „Co tu się dzieje?” pytamy, przeniknięci tym czymś na wskroś. „Coś w tym musi przecież być!" zadziwiamy się nienaukowo. „Nigdy się tak nie czułem, musi być w tym jakiś powód, jest tak dojmująco! Ale jaki?” Jednym słowem, choć brzmi to idiotycznie, człowiek zaczyna po cichu przypuszczać, że Ktoś/Coś tam w Głębi zorganizowało to wszystko po to, aby jego, jego samego, czegoś przy tej okazji nauczyć.
Diabeł na rowerku faktycznie nadjechał dopiero w pół godziny później, w Wedlu, gdy fizycznie,tête-à-tête, wpadliśmy na naszych znajomych z głupia frant. A właściwie to oni wpadli na nas, siedzących już od 3 minut przy stoliczku. Zdarzyło się to tak nagle, że nie było czasu na żadne ponure proroctwo. Nasze głębokie wglądy z Chmielnej okazały się funta kłaków warte. Bo i przecież jak to niby Wszechświat ma nas przed złymi mocami chronić, jak tu w następnym momencie – ten sam Wszechświat bach! wrzuca nas wprost na owe moce. Zderzenie czołowe. Sprzeczność. Cała domniemana „mądrość przeczuć” w ułamku chwili okazuje się kompletnie bez sensu. W dodatku konfiguracja taka, że nie możemy się „nie zauważyć”, ”zdawkowo wyminąć” czy coś. Nic nie jest tak, jak powinno. Tłok, duszno. Ładna kelnerka balansuje zgrabnym pucharkiem. Wstrząs pierwszy: moje przeczucia są nic nie warte! I zaraz za nim wstrząs drugi: no ale przecież to nie zmienia faktu, że tu coś się dzieje. Jakaś – pardon – magia!?
Na pytanie, czy jest Bóg, anioły, święci, zastanawiam się zawsze – czym jest i skąd pochodzi ten drugi wstrząs. Istne dziwo. Coś jak tramwaj odkryty, dajmy na to, na Marsie. Z pewnością tramwaju na Marsie nie powinno być. To jak wyjaśnić zjawisko? Ktoś zaprzeczy: to nie jest tramwaj! To podłużna formacja czerwonych skał, którą ktoś z dozą wyobraźni ochrzcił niniejszym imieniem. Ktoś inny powie: nie, no jak to, tramwaj, jak nic. O, tu farba odłazi. Tu ma numer seryjny, a tu szyba napisem „wyjście bezpieczeństwa”. No dobrze, jakie więc wyjaśnienia wchodzą w grę? Moglibyśmy pewnie prześcigać się w wymyślaniu. Tylko, że to nie działa. Widzisz taki marsjański tramwaj i nie masz czasu się nawet porządnie zastanowić. Takie rzeczy dzieją się zbyt szybko. Nikt ci nie uwierzy, sam sobie nie uwierzysz, za chwilę, gdy on już zniknie. „Uszczypnij mnie,” mówię do Ninki. Wiem, że wrażenie nakręcającej cały ten mechanizm ręki-z-kluczem wkrótce się rozwieje. Oczywiście, prawdopodobnie będę próbował je potem opisać. Tylko... czy można opisać kolory, hm... Motyla?
Wszystko jest coraz bardziej gęste, lepkie, jak koszula w majowy dzień. Więzi w chwilowości, nie pozwala się utrwalić, udowodnić, a jednocześnie.... W oczywisty sposób jest nie stąd. Do szpiku ludzka, a przecież przepełniona ponadludzką magią sytuacja, której nie rozumiemy i która pozostawia nam tylko z owego nie-rozumienia płynące, pogodne zadziwienie. Ciepłe, jak sok morelowy, wtedy, w „Mistrzu i Małgorzacie”, gdy tramwaj miał przejechać Berlioza. Chcecie dowodu na istnienie...? Proszę. Przedstawię. Gdy na Patriarszych Prudach tramwaj wypada zza zakrętu i gdy, co gorsza, zdarza się to akurat tobie – co jeszcze należy rozumieć? Podobnie – gdy na własne oczy widzisz na Marsie tramwaj, wszystko, co przeczytałeś, wszystko, za co dałbyś do tej pory głowę, biorą diabli. Gdy myśl nie ma czasu się wypowiedzieć, a tajemnica naciska, pozostaje jedno. Otworzyć się, że może, jakimś cudem, coś w tym jest.
Ale już zaczyna do mnie docierać, jak bardzo, bardzo było potrzebne to preludium (w kebabiarni na Chmielnej). Nigdy nie bylibyśmy w stanie zaprosić ich teraz do stolika, gdybyśmy wtedy nie wypowiedzieli na głos swojej pewności. Nasz ówczesny okrzyk Ale idioci! uwolnił nas od napięcia, umożliwił w ogóle jakąkolwiek otwartość. Napięci nigdy nie zauważylibyśmy sprzeczności, nigdy nie dopuścilibyśmy, że coś tu nie tak. Pozostalibyśmy nadęci jak żaby, i żaden cud (z gatunku tych, które właśnie opisuję) nie miałby szans na wydarzenie się. Nasza pewność jest w stanie teraz zmięknąć właśnie dlatego, że doświadczamy na własnej skórze jak ironicznie mogliśmy się mylić. Ten moment siarczystego przekleństwa (o kuź...!) i następującej zaraz po nim pokory, jest bezcenny. Nie jest to pokora do jakiej można się zmusić lub jaką można sobie w dowolny inny sposób wmówić. Ta pokora wydarza się automatycznie, poza ludzką wolą, właśnie na skutek zewnętrznej nagłości, owego „zażycia z mańki”, które wyłącza opór. Pstryk, wyłączone. Pfu, czuję się jak królik doświadczalny, na którym ktoś bezczelnie robi eksperymenty.
I to w takich dokładnie warunkach, żebym nie mógł nie zobaczyć mojego własnego w tym wszystkim udziału.
Choć widzę, że oto, na moich oczach, a jednocześnie bez najmniejszego celowego ruchu z mojej strony, wydarza się we mnie pojednanie, jednocześnie zdaję sobie sprawę, że ja sam, w moim własnym rozumieniu, nigdy bym do tego pojednania nie dopuścił. To zresztą oczywiste – wszelkie celowe próby pojednania z Nimi, choćby tylko myślą powzięte w ciągu ostatniego roku, rozbijały się o mur niemożności. Przeprosiny? Proszę nie żartować. Nie można się zmusić do kochania czegoś, czego człowiek, w danym momencie (myśli że) nienawidzi. Albo o czym myśli, że to nienawidzi jego. Pozostawieni własnemu skołtunionemu myśleniu, wiedlibyśmy co najwyżej kolejne dysputy pod tytułem „jacy oni dziwni” czy „jak to też nie dane nam, etc.” Tu jednak proszę. Dane.
Oj, dane, dane. Nawet i jak bardzo.
Sam bym tego nigdy nie rozegrał tak perfekcyjnie. Postawiony przed nagłością, przed ucieleśnieniem, tajemnicą, w dodatku przed tym wszystkim naraz, zmuszony w ułamku chwili zaniechać dalszych żałosnych prób sądzenia siebie i bliźnich – tracę siebie i zyskuję – to coś. Pozostawiony własnym wysiłkom spaprałbym rzecz na 100%! Zapewne. Wiedziony chrześcijańskim (buddyjskim? hinduistycznym? wolnomyślicielskim?) poczuciem winy, postarałbym się być „kochającym” („uważnym”?) i wyciągnąć dłoń do zgody. Z miałkim skutkiem, ze sztucznym poczuciem wymuszenia, z jednaką goryczą za każdym razem, gdy tej szlachetności wtórowałby, niemal natychmiast, rechot próżni.
I proszę, nagle cała ta wina, osąd, zadufanie, wszystko to zawisa na włosie, w genialnie wypreparowanym Momencie. I teraz oto, skoro już zawieszono tamto, teraz coś większego wydaje się wkraczać w jego miejsce. Co? Los, owszem, ale nie zimny los. Ciepły. Inteligentny. Sensowny. Przyjacielski. Gdyby nie to, że to widać, gdyby nie fakt, że wszyscy zainteresowani dostrzegają inteligentnie pogodną naturę tej kraksy – żadne pojednanie nie mogłoby mieć miejsca. Ale to niesamowitość, i zarazem humor całego arrangement sprawia, że umysł dębieje, anulowane zostają ciasne poziomy i włącza się możliwość otwarcia grodzi, które w racjonalności na zawsze pozostałyby zamknięte.
Nazwijcie to wiarą.
Wściekłe pociągi śmigają za oknami i my tu nagle, oniemiali ogromem, stajemy dęba w równym stopniu oniemiali... własną bezsiłą. Pędzimy w pustkę. Zaraz – pustkę ? W tej dyndającej na włosie chwili, na skutek zadziałania nagłej a nieodwołalnej mocy marsjańskiego tramwaju widzimy, że „pustka” jest, jak by tu powiedzieć... Żywa? Żywa i napełniona znaczeniem, sensem procesów międzyludzkiego szczęścia, soku, będącego jedynym żywym rodzajem szczęścia jaki znamy... Włócząc się po Marsie, patrzymy: tramwaj. Jak byk. Czyżby sens kosmosu i istota ulicy Marszałkowskiej zapętliły się w moebiusowską ósemkę? I czyżby to właśnie to zapętlenie stanowiło o absurdalności, o wstydliwym, nienaukowym nonsensie jakiego się boimy?
Tak czy owak, chciałbym usłyszeć, co to Życie, to Szczęście ma mi do powiedzenia... Czy to nie jest Wszystko, o co mi tak naprawdę chodzi? Odpowiedź odbiera mowę, odejmuje swadę (o-) racji, sprawia, że staję się, na jakimś niewysłowionym poziomie, niemożliwym do zmanipulowania myślą, ciepły.
Właściwie od tego momentu pozostaje tylko patrzeć. Widzieć, jak rana zostaje wypłukana, jak czarny kwas ulega na naszych oczach rozpuszczeniu, odkrywając nagi, a przy tym niewątpliwie godzien uwagi, fakt.
Nikt tu nigdy nie miał do nikogo pretensji.
Wystawcie sobie. Rozmowa przy stoliku trwa około dwóch godzin. Nie dotyczy jednak przeszłości, nie polega na rozplątywaniu starego – choć, zgodnie z klasycznym modelem – może i powinna. Tymczasem absolutnie nie. Rozmawiamy o rzeczach przyjemnych, neutralnych, o naszych sukcesach, porażkach, fascynacjach. Jak to w maju, i jak to w Wedlu. Wydarza się kilka „Ach!”, momentów rozjaśnienia, bo nagle, niespodziewanie, zaczynam rozumieć tą drugą osobę szerzej, naprawdę słysząc (po raz pierwszy być może) to, co właśnie mówi. Słowa „choć znamy się od lat, słyszymy się po raz pierwszy” byłyby może przesadą, ale jednak, przesada ta, w roli metafory, brzmiałaby tu nadspodziewanie dobrze. Niewątpliwie staliśmy się uczestnikami zarówno odświeżającej, jak i pouczającej wymiany.
Tu historia, akurat ta, konkretna, która jest przecież jedynie przykładem wielu takich, nieustannie dziejących się historii, dobiega końca. Dość powiedzieć, że uraza znikła, u wszystkich i na trwałe. Na skutek niewyjaśnionych działań ciepłego Losu, przypominających reakcje chemiczne zaplanowane w jakimś gigantycznym autoklawie, prysznic jaki przydarzył nam się w tamtym dniu zmył zaszłości winy i zmaz przeszłości. To co dojrzewało w kadzi przez rok, zostało usunięte, wypłukane w ciągu dwóch godzin. Czego się nauczyliśmy, jak zawsze w takich chwilach, to to, że prawda o sobie i drugim człowieku... nie wygląda jak nic, co podejrzewamy. Możemy głowić się nad nią pół życia. Możemy prorokować, że „nie jest nam dane” czymś być, kogoś lubić lub gdzieś iść. Gdy jednak zostaje nam angelologicznie wyjaśniona istota rzeczy, trwa to chwilę.
I w tej chwili wszystko może się nieprzewidzianie odmienić.
Aby komentować Zaloguj się lub Zarejestruj w Tarace.