zdjęcie Autora

12 czerwca 2017

Katarzyna Urbanowicz

Serial: W brzuchu pływającego supermarketu
Tromsø i Molde
! Do not copy for AI. Nie kopiować dla AI.

Kategoria: Podróże i regiony
Tematy/tagi: podróże

◀ Koło Podbiegunowe i Nordkapp. ◀ ► Geiranger ►

         Tromsø i Molde to wielkie oczekiwanie i wielkie niepowodzenie. W Tromsø nie zeszłam na ląd; moje towarzystwo pokręciło się trochę po porcie i przyniosło mi garść muszelek i parę kamyczków. Muszelki były nieco połamane, ale ponieważ zawsze wydawało mi się, że takie kształty pochodzą tylko z ciepłych mórz, stanowiły ciekawy eksponat. Było to także świadectwo bezpośredniego zetknięcia się z brzegiem morza i morzem. W żadnym innym miejscu moja opiekunka (nie mówiąc już o mnie), nie mogła dostać się w takie miejsce, by przynieść choć muszelkę lub kamyczek. Niby wszędzie morze, ale w izolacji od człowieka. Widok z okien statku nie skłaniał do poszukiwań: zimno, brak zieleni, jakieś marne zabudowania, które lepiej oglądać z daleka, jako panoramę.

         Póki co, osłodziliśmy sobie dzień wycieczką po krainie cukierków i innych statkowych rozrywkach. Skoro cukierki mogą być tworzywem dla sztuki, czemu nie poddać się jej przystępności i nie podziwiać? Złośliwi mogą twierdzić, że skoro w statkowym sklepie ceny zwykłych słodyczy są tak wygórowane, nieuchronnie musi nastąpić ich przeterminowanie i ewentualnie późniejsze nie spożywcze wykorzystanie. Ale ładne, niewątpliwie.



         W Molde 25 maja mieliśmy wynajęty w mieście i opłacony samochód i z niecierpliwością czekałam na przejazd Drogą Trolli. Oglądałam kiedyś film i zdjęcia z tej drogi i chyba ona właśnie stała się zaczątkiem mojego marzenia o zwiedzeniu Norwegii. Zwykle otwarta jest od połowy maja do października z uwagi na bezpieczeństwo przemieszczania się. W 2012 roku na przykład otwarto ją jednak dopiero 14 czerwca. Tymczasem pogoda zdecydowanie popsuła się, była mgła i padał gęsty deszcz, w związku z tym musieliśmy zrezygnować z wycieczki, tracąc wniesione opłaty i pocieszając się, że obejrzymy ją na licznych filmach w internecie. Same Molde, to miasto, jak miasto, nic specjalnie interesującego, poszliśmy więc do restauracji na tamtejszą specjalność, zupę rybną i krótki spacer po okolicy. Zupa rybna była świetna i zupełnie inna od serwowanych w Polsce, stanowiących wersję rosołową lub typ soljanki - gładki krem ze sporymi porcjami dorsza i łososia, z pokrojoną zieloną częścią pora, u nas raczej odrzucaną, jednak prawdopodobnie z powodu zmiksowanych w niej krewetek (o podanie porcji bez pływających w niej skorupiaków prosiłam i uwzględniono tę prośbę) przypłaciłam jej zjedzenie wysypką na połowie twarzy.

         Za to restauracja pełna była różnych gadżetów „marynarskich” i „kuchennych”, rozmaitych durszlaków, starych wag i słojów; widziałam też maglownicę i tarę do prania (z jakich sama kiedyś korzystałam), przedmiotów o nieustalonym przeznaczeniu, jakichś emaliowanych tabliczek sprzed wieku; niestety, siedzieliśmy w przedsionku z powodu wszędobylskich schodków, niedostępnych dla mnie, więc nie obejrzałam pełni wystroju tego lokalu. Ciekawostka byłą otwarta na powietrze, tylko zadaszona weranda, ogrzewana ogromną żarówką, ze stosami skór i koców do otulenia się, na której popijano zimne piwo i napoje, grzechoczące kostkami lodu.

         Korzystając z tego, że byłyśmy ciepło ubrane, popołudnie spędziłyśmy z moją opiekunką tradycyjnie, plącząc się bez celu po statku, ale po górnych pokładach. Tym razem padło na górny pokład, widokowy, prawie całkowicie pozbawiony ludzi z powodu złej pogody (z wyjątkiem jednego śmiałka w jacuzzi). Smętnie wyglądał zamknięty bar z pokrowcami na stołki i sterty powiązanych sznurami leżanek do opalania. Okazało się potem, że była to jedyna okazja rozkoszowania się widokiem; w dniach pogodnych i ciepłych, które nastąpiły pod koniec wycieczki, nie dało się tam szpilki wetknąć, a tym bardziej przejechać wózkiem.




         W poszukiwaniu otwartego baru zawędrowałyśmy na piętro, gdzie parę osób kontemplowało widok z innego, także zamkniętego baru, ale ogrzewanego klimatyzacją.


         W tym barze, nudząc się, odkryłam z czego wynika trudność fotografowania statkowych atrakcji, bowiem większość zrobionych zdjęć, po przejrzeniu na ekranie komputera, do niczego się nie nadawała. Zilustruje to druga fotografia: Pierwsza z nich pokazuje zdjęcie zrobione zgodnie z powziętym zamiarem, druga zaś nieoczekiwane efekty, psujące plany.


         Robiąc zdjęcie, w istocie nie wiedziało się, co się fotografuje. Z powodu licznych luster i odbić w wypolerowanych elementach, zamiast ujęcia, przedstawiającego nudzącą się w głębi panią, przedmiotem zdjęcia okazałam się ja sama, fotografująca swoje odbicie. Próbowałyśmy rozgryźć te odbicia w windzie, gdzie lustra pokrywały także sufit, ale z powodu dużego ruchu osób, nie zdołałyśmy osiągnąć zamierzonego rezultatu. Oto jedna z próbek moich usiłowań:

         Odpływaliśmy bez żalu, porzucając smętny port z kontenerami, po których dachach rozpoznać można było nasilenie deszczu. W dodatku wąskie nadbrzeże powodowało niemożliwość ustawienia pochylni zjazdowej w sposób komfortowy dla osób jadących na wózkach inwalidzkich, z balkonikami i o kulach. Wszyscy przeżywaliśmy wielki dyskomfort (ja z głową w dole a nogami w górze, osoby poruszające się o własnych siłach z powodu stromizny i śliskości trapu) i mimo pomocy załogi, wychodziliśmy z doświadczenia spoceni jak rude myszy. Z powrotem zaś wydawało nam się, że spadniemy na łeb na szyję zatrzymując się na tych kontenerach.


         Kolejny dzień na morzu przyniósł już nieco lepszą, choć równie zimną pogodę (2-6 stopni C), więc spacer po odkrytym pokładzie był przyjemniejszy. Doceniłam z pozoru głupi pomysł zapakowania do bagażu zimowych butów na futerku.

         Przy okazji odszukałyśmy bibliotekę, składającą się z kilku półek i wbrew zapewnieniu gazetki, niezbyt bogatą. Prawie sama sensacja z najnowszym Folletem na czele, w niemieckich, angielskich, francuskich, hiszpańskich i włoskich wydaniach (jedna nawet była po chińsku), nie noszących zresztą śladów czytania. Polskiej książki nie znalazłyśmy. Niestety, nie miałyśmy żadnej, aby ją podarować bibliotece, ponieważ w trosce o bagaż, książki miałam tylko w postaci elektronicznej.

         Najedzeni zupą rybną, udaliśmy się zamiast do baru, po raz pierwszy do eleganckiej restauracji, gdzie serwowano mikroskopijne dania i wino do posiłków. Tam po raz pierwszy w życiu spróbowałam małży i dość mi smakowały, natomiast faszerowany, pieczony bakłażan nie powalał – robię znacznie lepsze i w dodatku z jednej niewielkiej sztuki wychodzi mi tyle porcji, ile podłużnych plastrów da się wykroić, a więc 6-7. Czas oczekiwania na kelnera nie odbiegał od standardów, a więc „straciliśmy” na ten posiłek ze 2 godziny.


◀ Koło Podbiegunowe i Nordkapp. ◀ ► Geiranger ►


Komentarze

1. dotkliwy brak niedostępnych krain w PolsceJerzy Pomianowski • 2017-06-18

Tromso znałem z książek Pilipiuka (cykl "Norweski Dziennik"), więc jestem zaskoczony sporą wielkością miasta. Autor zebrał tam solidny materiał na temat realiów życia w tak dziwnym miejscu. Zdziwiło go podczas rozmowy  z miejscową dziewczyną, że poza jedną wycieczką szkolną do Oslo nigdy nigdzie nie była, ani w Norwegii, ani w świecie. Nie miała na to ochoty, bo w Tromso jest fajnie.
Ciekawe musi być poznanie północnych magicznych krain po latach czytania o nich.

Aby komentować Zaloguj się lub Zarejestruj w Tarace.

Do not feed AI...
Don't copy for AI. Don't feed the AI.
This document may not be used to teach (train or feed) Artificial Intelligence systems nor may it be copied for this purpose. (C) All rights reserved by the Author or Owner, Wojciech Jóźwiak.

Nie kopiować dla AI. Nie karm AI.
Ten dokument nie może być użyty do uczenia (trenowania, karmienia) systemów Sztucznej Inteligencji (SI, AI) ani nie może być kopiowany w tym celu. (C) Wszystkie prawa zastrzeżone przez Autora/właściciela, którym jest Wojciech Jóźwiak.
X Logowanie:

- e-mail jako login
- hasło
Zaloguj
Pomiń   Zapomniałem/am hasła!

Zapisz się (załóż konto w Tarace)