zdjęcie Autora

07 września 2023

Jacek Dobrowolski

Serial: Opowiadania
Bastard
! Do not copy for AI. Nie kopiować dla AI.

Kategoria: Twórczość

◀ Nieme ◀ ►


Moim przodkom z rodu de Grasse


PIERRE-MARIE wicehrabia de GRASSE z hrabiów Bar i książąt Antibes, kapitan królewskiego okrętu:

Patrząc z zamku de Valléttes w Bar na dolinę Loup widzisz jak ta wściekła rzeka przecina dzikie góry i wiesz, że one się już nigdy nad nią nie zamkną. Ten widok od dziecka krzepił mnie swą siłą. Kiedy miliony lat temu ten żarłoczny wilk przebijał się przez skały musiał mieć moc Nilu. Żałuję, że nie mogłem przy tym być.

Gdy 25 lipca 1794 roku, w to upalne i okrutne lato Terroru, leżałem na brzuchu przytroczony do desek gilotyny, stojącej na drewnianym szafocie na Placu Obalonego Tronu, podniosłem głowę, uwięzioną w obejmującej ją ramie, tyle ile mogłem, by przestać gapić się w rozwartą japę wiklinowego kosza wypełnioną trocinami, i ujrzałem, za podnieconym motłochem, niebo bez jednej chmurki. Pomyślałem wtedy, że chcę wrócić do mojej doliny, do tych gór pachnących ziołami i być tam nikim. Chwilę potem nóż przeciął mój kark i straciłem ciało, lecz ku memu zdumieniu, stałem się unoszoną wiatrami niewidoczną głową. Dzięki temu, że stoisz pod zamkiem de Valléttes, u wrót mej doliny, kontemplując góry i rzekę, tę rzekę, która dała życie rodowi de Grasse, możesz mnie teraz usłyszeć.

Bogu dzięki, że mój stryjeczny dziadek zmarł przed tym buntem hołoty, oszalałby na pewno. On, hrabia Francois-Joseph Paul de Grasse, pan zamku de Valléttes i markiz Tilly, admirał królewskiej floty, miałby znieść podpalenie i obrabowanie rodowego gniazda, gdzie się urodził i wychował? On, pogromca brytyjskiej floty w zatoce Cheasapeake, dzięki czemu Generał Waszyngton obronił się w Yorktown i ci zuchwali Amerykanie wybili się na niepodległość!

Dobrze też, że mój ojciec i matka byli w podróży, i nie musieli być świadkami naszej hańby. Uciekliśmy z zamku w przeddzień ataku zabierając tylko dwoje służby. Reszta żegnała nas płacząc i przeklinając swój los. Jeden z nich, pokojowiec, odważny młodzieniec, dołączył później do nas w Paryżu i wiem od niego, jak się wszystko potoczyło. Wybili bramę i wlali się do środka pijani i wściekli, służba rozprysła się na ich widok, jedni uciekli, inni przystali do napastników. Przewodził im kowal Duval, uzbrojony w pikę, na którą od razu nadział prosiaczka, trzymanego w chlewiku na podwórcu i uniósł w triumfie do góry. Na kwik zwierzęcia i widok jego krwi, zawyli i rzucili się gwałcić kucharki i pokojówki, i rabować co się dało. Nie powstrzymywani przez nikogo wdarli się na pokoje, zabierając co tylko im w ręce wpadło: zegary, naczynia, broń ozdobną. Podobno ów prostak Duval porwał ze swymi czeladnikami z naszej sali balowej rzymską, marmurową rzeźbę przedstawiającą nagą nimfę i przytargał ją do swej kuźni, gdzie nałożył jej czapkę frygijską i nazywał ją Ma Liberte!

Ich kobiety przebrały się w balowe suknie i musiał to być pocieszny widok, gdy tańczyli karmaniolę z wygibasami i grymasami godnymi demonów. Oczywiście włamali się do piwnic i do rana trwała ich pijacka orgia. Gzili się nie tylko w naszych łóżkach, ale wszędzie gdzie się tylko dało, nawet w kaplicy zamkowej. Rano zamek przedstawiał obraz nędzy i rozpaczy, spalona część pokoi, osmalone mury, potrzaskane lustra i obrazy, rozbite szafy i skrzynie. Wyrwano nawet umywalkę mej matki, rzeźbioną w czarnym marmurze. Jak po kilku miesiącach ferwor rewolucyjny opadł, nasz proboszcz, którego, o dziwo!, oszczędzili, kupił ją od rabusiów za kilka flasz wina. Nie wiedzieli co z nią zrobić, na poidło dla bydła była za mała, a potrzebowali na wino. Proboszcz ukrył ją i po latach wstawił do kościoła jako naczynie do wody święconej. Sądzę, że zrobił to rozmyślnie - obwiesie musieli zanurzać czubki swych występnych palców w umywalce swej dawnej Pani, by móc się przeżegnać znakiem krzyża świętego.


Na zamku od razu usadowiły się uzurpatorskie władze buntowników. Potężny, wyniosły donżon, blokujący dostęp do bramy zamkowej, rozbierano na cegły przez kilka miesięcy, tak że została tylko masywna podstawa, a to przecież w niej od wieków trzymaliśmy każdego kto nam się nie podobał. Ale wróćmy do naszych losów.

W Paryżu ukryliśmy się u krewnych z moją żoną i córką, i mą ciężarną Hiszpanką (kochałem ją od dawna i żona ją w końcu polubiła) oraz parą wiernych sług, i gdy zapanował Terror Robespierre’a trzęśliśmy się ze strachu...Wieczorami ulicami przeciągały pochody hultajów z pochodniami wyjąc: „Szlachta na latarnie!“. Nasi służący wraz z jedzeniem przynosili coraz to bardziej przerażające wieści. W styczniu 1793 roku ścięto naszego Króla. A Bóg milczał! Straciłem wiarę z kretesem. W październiku ścięto Królową i zbezczeszczono królewskie grobowce w katedrze St. Denis, wrzucając, o hańbo!, święte zwłoki do dwóch dołów i zalewając je wapnem.

Niestety, na skutek donosu odkryto naszą kryjówkę. Na szczęście buntownicy zabrali tylko mnie i zamknęli w więzieniu Świętego Łazarza razem z ponad pięćdziesięciorgiem szlachty i duchowieństwa, których nie wtrącono do Czarnej Konsierżki, jak większość szlachetnie urodzonych. Był wśród nas poeta André Marie de Cheniér, mój przyjaciel, który kiedyś zatrzymał się u nas w zamku. To w Świętym Łazarzu pisał swoje jadowite „Jamby z więzienia“ i recytował je nam z furią podnosząc na duchu wszystkich. Zachwycał się wówczas piękną, młodą Polką o złotych włosach, Alexandrine Rosalie księżną Lubomirską, która znalazła się tam jak ja przez pomyłkę. Pamiętam jak na miesiąc przed naszą egzekucją André powiedział do nas: „Nie zostawiam nic potomności, a jednak (dotknął czoła) coś tu miałem“. Księżna, słysząc to, rozpłakała się. To była cudowna kobieta, ścięto ją dwa dni po nas. Jak nas zabierali André powiedział do niej: „Do zobaczenia w niebie!“ A ona na to z uśmiechem anioła: „Drogi Panie, proszę, niech Pan tam zaczeka na mnie!‘“

Kiedy ostatniego dnia życia André, w natchnieniu, dźwięcznym głosem recytował wiersz o tym – jak przed barankami, beczącymi w ponurej rzeźni, otwierają się pieczary – przeszedł mnie dreszcz. Jak tylko skończył wpadli po nas i natychmiast związali nam z tyłu ręce. Wrzucili nas dziesięcioro do wozu na gnój i powieźli wśród wiwatującego, wściekłego tłumu na Plac Obalonego Tronu przy rogatkach. Żołnierze w niebieskich mundurach z bagnetami na karabinach, otaczający rzędem gilotynę, pilnowali, by nikt się nie przedarł i nie zakłócił porządku egzekucji. Oficerowie czuwali na koniach dzierżąc obnażone szable. Nad żołnierzami powiewały wojskowe sztandary tricoleur z czapkami frygijskimi na grotach. Za bagnetami falował podniecony tłum.

Ta tłuszcza to nie byli Francuzi i ich dzieci będą tylko Francuzów udawać, przekląłem ich bowiem po wszystkie pokolenia. Ten motłoch stanął ponad prawem, ponad Królem i uznał się za Boga ferując wyroki śmierci. Ten motłoch chciał nas pożreć. Pijani żądzą zemsty i mordu szydzili i rzucali w nas kamieniami, i pecynami błota. Jedna z ulicznic zadarła spódnicę i wypięła na nas swój goły, brudny tyłek, co przywitał rechot setek gardzieli. Wielu chamów o twarzach czerwonych z przepicia pokazywało gesty podrzynania gardła. Inni prostacy bili się rękami po udach tańcząc w miejscu jak małpy. Moi towarzysze płakali lub przeklinali swój los i prześladowców, a żądna naszej krwi hałastra śpiewała: „Niech żyje gilotyna!/Buńczuczna u niej mina/i tak wspaniale ścina/szyje tym wszystkim psom./“

Szlachcic stojący w wózku po mej prawicy, którego nazwiska nie pamiętam, bezwstydnie sikał po nogach. Zaciskałem zęby, by nie okazać lęku, ale dygotałem jak wszyscy. Wyprowadzano nas na szafot pojedynczo po kilku drewnianych schodach, gdzie czekał na nas bohater tej hołoty, kat Sanson z pomocnikami. Najpierw Jean-Antoine Roucher – poeta, przyjaciel André, potem André, który odważnie krzyknął: „Lud, który morduje poetów sam siebie zabija!“ Po każdym opadnięciu noża tłum wył wniebogłosy: „Śmierć panom!“. Pomocnik kata wyjął, kolejno, z wiklinowego kosza głowy obu poetów i unosząc je w górę za włosy pokazywał wiwatującym, co budziło dalsze paroksyzmy nienawiści.

Jak przyszła moja kolej i wszedłem na szafot, to, choć kolana mi drżały, krzyknąłem z całych sił: „Śmierć Robespierrowi!“. W odpowiedzi usłyszałem ryk gawiedzi: „Zabić! Zabić!“. Próbowali mnie opluć, ale ich plwociny nie docierały tak daleko. Wtedy przestałem się bać. Ponieważ Sanson i jego pomocnicy coś majstrowali przy gilotynie stałem przez chwilę ze związanymi z tyłu rękoma i patrzyłem ponad tłumem w niebo. Następnie położono mnie na brzuchu na drewnianym łożu i przytroczono pasami, tak że musiałem patrzeć w dół w czekającą na moją głowę, rozwartą japę wiklinowego kosza. I wtedy pomyślałem, że chciałbym wrócić do doliny Loup, gdzie w Bar stoi nasz zamek de Vallétte. Resztę znacie...

Trzeba wam wiedzieć, że André zamordowano na osobisty rozkaz Robespierre’a, któremu jego satyry dopiekły do żywego. Ścięto nas na trzy dni przed końcem Terroru i egzekucją samego dyktatora. Konwent Narodowy, z lęku o swoje głowy, oskarżył Nieprzekupnego o tyranię. Aresztowano go i skazano na śmierć bez sądu. Myśmy przynajmniej przeszli przez tę parodię. Potwór chciał uniknąć miecza sprawiedliwości i mając pistolet strzelił sobie w usta, lecz nie do końca skutecznie. Pocisk wybił zęby i zmiażdżył żuchwę. Tę żuchwę, którą tyle kłapał o terrorze wobec wrogów ludu w imię cnoty. Położono gada na stole w pokoju Komitetu Bezpieczeństwa Powszechnego. Krwawił obficie, ale doktorowi udało się osłabić krwotok opatrunkiem. Na noc zabrano go do tej samej celi w której trzymano naszą Królową Marię Antoninę. Na drugi dzień przewieziono go pod gilotynę, przeniesioną specjalnie na Plac Rewolucji, gdzie ścięto Króla i Królową na skutek jego oskarżeń. Był dobrze widoczny wśród innych skazańców na wozie z racji zakrwawionych bandaży. Tłum domagał się jego natychmiastowej egzekucji. Ci, którzy go jeszcze wczoraj wielbili, teraz, gdy upadł, żądali jego krwi. Oczywiście byli też tacy, co przyszli po raz pierwszy, bo ukrywali się przed jego siepaczami. Widziałem wycieńczonych ludzi o bladych twarzach zdradzających dłuższy brak kontaktu ze słońcem i świeżym powietrzem. Gdzieniegdzie widać było godnie wyglądające kobiety w podartych, ongiś świetnych sukniach. Ludzie tańczyli z radości i rzucali kapelusze do góry. Powiewały trójkolorowe flagi. Wojsko jak zwykle otaczało podest z gilotyną, oficerowie na koniach, wytoczono nawet kilka armat. Ludzie parli do przodu, jedni by lepiej widzieć, inni by dopaść tyrana i żołnierze musieli użyć siły, by powstrzymać tłum przed samosądem. Robespierre jednak najpierw musiał patrzeć na śmierć swych 21 najwierniejszych współpracowników uznanych za wrogów rewolucji i wolności. 21 razy opadało ostrze, 21 razy słychać było triumfalny ryk tych „wolnych obywateli“!

W końcu, tyran, nie podtrzymywany przez nikogo, sam wszedł po schodach na szafot. Kat, chcąc odsłonić jego szyję, zerwał mu bandaże z żuchwy. Robespierre krzyknął z bólu i nie przestawał ryczeć, gdy go przywiązywano do gilotyny. Dopiero nóż położył kres jego obrzydliwemu wyciu. Skrócono go o głowę leżącego nie na brzuchu, jak wszystkich dotychczas, lecz na plecach. Jako jedyny widział więc błysk spadającego ostrza, które tak wielbił jako sprawiedliwy miecz swojej rewolucji. Wizjoner wolności dla ludu zasłużył sobie na tę ostateczną wizję, zanim „kichnął w kosz Sansona“. Patriotki „trykociarki“, siedzące zawsze najbliżej z robótkami w rękach, (jedna z kolczykami w kształcie gilotyny w uszach), zanurzyły chusteczki w krwi dyktatora, jak po ścięciu Króla Ludwika.

Trzeba wam wiedzieć, że po mej śmierci moja ciężarna Hiszpanka, z jeszcze jednym z naszych dzieci, uciekała powozem do rodziny w Sewilli przez dwanaście dni i nocy. Dobrze, że zdążyłem jej dać sakiewkę ze złotem, zanim mnie aresztowano. Widziałem to wszystko dokładnie z lotu ptaka bujając nad drogą z Paryża do Bordeaux. Wtedy ślubowała wystawić kaplice wszystkim świętym patronom owych trudnych dni, jeśli nasze dziecię urodzi się zdrowe. Miała szczęście, że pomimo zbrojnych watah przewalających się drogami, dotarła do rodzinnego domu i urodziła w terminie Marię Luizę del Pilar Beatę Gabrielę Inez Adelajdę...(reszty dwunastu imion nie dosłyszałem), co prawda pokrytą pęcherzami, ale dużą i silną. Kilkudniowe kąpiele w winnym occie sprawiły, że bąble zniknęły bez śladu. Z tej racji, że Maria Luiza nie urodziła się całkiem zdrowa, moja Hiszpanka poczuła się częściowo zwolniona ze ślubu i wystawiła w Sewilli tylko dwie kaplice pod wezwaniem Nuestra Señora del Pilar oraz Wszystkich Świętych.

Nie będę nudził opowieściami o dalszych losach całej rodziny przez lata tej rewolty i skupię się na moim najmłodszym synu Barthélemy, co prawda z nieprawego łoża, ale uznanego przeze mnie. Po matce Hiszpance odziedziczył temperament i fantazję, choć nie urodę i wdzięk. Zdążył skończyć studia prawnicze w Montpellier, nagrodzony brązowym medalem i jak wybuchł bunt pracował w szacownej bibliotece św. Genowefy w Paryżu, przygotowując materiały genealogiczne do spraw sądowych wielkich rodów kłócących się o schedy po przodkach. Dzięki temu uniknął hańby ucieczki z rodowego zamku. Wiem, że przeżył moją śmierć boleśnie. Dużym ciosem dla niego było też publiczne spalenie na Placu Pik tego samego dnia całego archiwum jego biblioteki. Była to egzekucja na szlacheckiej przeszłości Francji. Nie wystarczyło im, że zabijali nas, chcieli też zgilotynować dorobek naszych przodków.

W Paryżu nie udało mi się z nim skontaktować, ukrywał się tak jak my, lecz miał więcej szczęścia ode mnie. Jego protektor, oficer królewskiego wojska, stanął po stronie rewolty, by ratować skórę i wprowadził tam Barthélemy pod zmienionym nazwiskiem Gras. „De“ i końcowe „e“ trzeba było opuścić. W październiku 1795 roku znaleźli się obaj w oddziałach młodego dowódcy artylerii Napoleona Buonaparte. Uczestnicząc we wszystkich kolejnych kampaniach Korsykanina mój syn zdobywał kolejne stopnie oficerskie i piął się wzwyż. W końcu „de“ mogło wrócić i końcówka nazwiska też. Byłem z niego dumny. Dzięki mej zdolności przemieszczania się, kiedy i gdzie tylko chciałem, mogłem czuwać nad nim, choć on nie czuł mojej obecności. Słyszę jego słowa, a nawet myśli, i mogę je teraz wam przekazać. Właśnie coś dyktuje swemu synowi.


Barthélemy de Grasse:

Od kiedy Cesarz mnie zauważył podczas bitwy pod Marengo, gdy, pod silnym ogniem kartaczy, spokojnie wypisywałem rozkazy generała Kellermanna i nie kuliłem się, jak inni, zostałem jednym z jego adiutantów-sekretarzy. Był to nie lada zaszczyt. Było nas pięciu. W trakcie kampanii w Hiszpanii Cesarz mianował mnie porucznikiem. Kiedy klęczałem przed nim na prawym kolanie, a on dotknął mnie szpadą w lewe ramię, miałem łzy w oczach. Cesarz był tytanem pracy, spał tylko cztery godziny dziennie, potrafił dyktować osiem rozkazów jednocześnie i stale musieliśmy być w pogotowiu.

Pamiętam pod La Coruñą, jak na specjalnie dla niego położonym na ziemi bębnie, na którym rozkładano mapy, spokojnie kładł pasjansa podczas naszego kontrataku. Tylko od czasu do czasu patrzył na pole bitwy przez lunetę. Czasem rozkazy dyktował z uniesioną kartą w dłoni. Jak pod Tarragoną kula zraniła mnie w nogę polecił mnie opatrzyć swemu osobistemu cyrulikowi, słynnemu doktorowi Larrey. Był to mistrz amputacji, na szczęście nie musiał na mnie praktykować swego kunsztu. To on stworzył „latające ambulanse“ - szybkie konne wozy dowożące rannych z pola bitwy do chirurgów. Gdyby nie on tysiące naszych wykrwawiłoby się na śmierć.

Drugi raz byłem ranny pod Torgau, odłamek kartacza ugodził mnie w pierś łamiąc mi dwa żebra. Straciłem przytomność i przewieziono mnie takim właśnie lotnym ambulansem do polowego szpitala gdzie wyjęto mi kawałek żelaza z płuca nie drogą jego wlotu, ale robiąc punkcję obok. Jak mnie ocucono, było po wszystkim. Na szczęście okładano mnie lodem od szampanów Cesarza i nie wdała się gorączka.


Byłem przy tym jak Cesarz wyjaśniał cel drugiej wojny polskiej. Stojąc wśród oficerów sztabowych wypowiedział pamiętne słowa: „Aleksander uważa mnie za głupca. Czy myśli, że przybyłem tu do Wilna negocjować traktaty handlowe? Jestem tu, aby raz na zawsze skończyć z tym barbarzyńskim kolosem Północy. Szpada została dobyta. Trzeba ich zapędzić jak najdalej w ich lody, aby przez najbliższe dwadzieścia pięć lat nie byli w stanie mieszać się w sprawy cywilizowanej Europy. Nawet za czasów Katarzyny Rosjanie prawie nie odgrywali żadnej roli w życiu politycznym Europy. Z cywilizacją zetknęli się dopiero przez rozbiór Polski. Nadszedł więc teraz czas, aby Polacy pokazali im, gdzie jest ich miejsce...Bezpowrotnie minęły czasy, kiedy Katarzyna dzieliła Polskę, chwiejny Ludwik XV drżał ze strachu w Wersalu, a caryca zachowywała się tak, że wychwalały ją wszystkie paryskie plotkary. Po spotkaniu w Erfurcie Aleksander zrobił się zbyt zarozumiały, a już zdobycie Finlandii zupełnie przewróciło mu w głowie. Jeżeli potrzebne mu są zwycięstwa, to niech się wyprawi na Persów, ale nie miesza się w sprawy Europy. Cywilizacja odrzuca tych dzikusów z Północy. Europa obejdzie się bez nich..“

Trzecią kontuzję, odniosłem pod Witebskiem, spadła na mnie belka domu w którym był nasz sztab i zabliźniona rana w piersi otworzyła się. Kiedy Wielka Armia ruszyła przez Smoleńsk na Moskwę musiałem zostać, by się kurować. Na dalszą rekonwalescencję zaprosili mnie książęta Jabłonowscy do swego pałacu w Jabłonowie. Było to bardzo dziwaczne gmaszysko przypominające grubymi murami klasztor, ale za to z wielkimi lipami na dziedzińcu, wspaniale położone na wysokim brzegu Niemna. Nad samą skarpą park angielski pysznił się strzyżonymi grabowymi szpalerami, tunelami, pergolami i łukowymi topiarami porośniętymi wisterią. Dom był wielkopański z liczną służbą, głównie żeńską. Bawiono się znakomicie, żywe obrazy, iluminacje, tańce, choć do poloneza brakowało mężczyzn, jako że młodzi pociągnęli za Cesarzem. Po kilku miesiącach byłem świadkiem odwrotu naszych, lecz nie miałem sił, by się z nimi ewakuować. Zostałem jako guwerner i uczyłem francuskiego dzieci mych wspaniałomyślnych dobroczyńców. Nie wiedziałem co robić, ale zakochałem się w pięknej kuzynce gospodarzy Anastazji Pasek, z wzajemnością. Byłem od niej znacznie starszy, ale miłość nie zna wieku. Pobraliśmy się. Kochałem ją bardzo, niestety, wkrótce zmarła nie dając mi upragnionego potomstwa.

Zadziwiały mnie obyczaje polskiej szlachty, kaznodzieje grożący piekłem, trąbiący co tchu z ambony, demonstracyjna pokuta w kościele po wytarzaniu się w rozpuście, niebywała kogucia kłótliwość, hulanki, pijatyki i bijatyki, ale były też urocze chwile Świąt Bożego Narodzenia i Wielkiej Nocy, kuligi i pikniki. Trudno mi tylko było przyzwyczaić się do tłustej kuchni, zazwyczaj odmawiałem sosów i zawiesistych zup mięsnych. Natomiast bardzo smakowała mi wyborna, delikatna zupa rakowa. Już podczas pierwszej kampanii w Polsce Cesarz się ją zajadał w towarzystwie Pani Szambelanowej Marii Walewskiej – pięknej kobiety wybranej przez duchownych i świeckich polskich patriotów do ratowania Ojczyzny. Nie na wiele się to zdało, ale zachęciło licznych oficerów do pójścia w ślady Cesarza. Nic dziwnego. Polki są wyjątkowo urocze, a sztukę flirtu opanowują bardzo wcześnie, naśladując swe mamy i starsze siostry. Strzelają oczami zza wachlarzy lepiej niż Hiszpanki, tańczą lekko i zabawnie mówią po francusku. Tylko Szambelanowa Walewska opanowała nasz język znakomicie, w końcu uczył ją Mikołaj Chopin, ojciec tego biednego Fryderyka. Oczy miała jak polskie polne bławatki i nikt nie był w stanie oprzeć się ich czarowi.

Po półtorarocznej żałobie zakochałem się w kuzynce mej zmarłej Żony Karolinie Linowskiej-Linowieckiej, której siostra wyszła za jednego z książąt Lubomirskich. Miłość wybuchła nagle, choć byłem jeszcze pogrążony w smutku. Nasze dusze i ciała płonęły ku sobie, i nic nas nie mogło powstrzymać. Ojciec Karoliny oświadczył, że nie pozwoli na małżeństwo z „jakimś obieżyświatem Francuzem“. To że przybyłem do Polski z Napoleonem, by walczyć z jej śmiertelnym wrogiem było dla niego bez znaczenia. Karolina wyszła z domu swego ojca z ryngrafem z Czarną Madonną z Częstochowy od swej matki, modlitewnikiem i hiszpańską mantylą od mojej. Po tym jak jej rodzina zerwała z nami stosunki cierpieliśmy biedę. Nie chcieliśmy pozostawać ani na Litwie, ani na Witebszczyźnie, gdzie domy krewnych zamknęły się przed nami. Wystarałem się o posadę nauczyciela języka francuskiego w szkole w Niemirowie, a potem w Białej Cerkwi w gimnazjum. Żona urodziła mi bliźnięta Karola i Ludwikę. Przelaliśmy na nie naszą miłość. Nie byliśmy bogaci. Dopiero na łożu śmierci moja Żona dostała spadek po bracie i podzieliła go pomiędzy nasze dzieci.

W Białej Cerkwi byliśmy szczęśliwi, mimo biedy i carskiego dyktatu, w końcu oficerowie carscy też mówili po francusku, choć rzadko ich spotykałem. Okolica piękna, rzeka Roś urocza i rybna, piękne lasy i przede wszystkim szeroki step w sam raz dla konnych przejażdżek. Polska szlachta, często klepała biedę jak my, lecz żyła z fantazją ponad stan. Polskich oficerów zawsze będę szanował, bo wierzyli w swój kraj i w naszego Cesarza; Francja im wiele zawdzięcza. Xiążę Poniatowski był wzorem dowódcy, podziwiałem go, gdy szarżował na czele swoich szwoleżerów. Po kampanii rosyjskiej car Aleksander proponował mu tron Polski, lecz on odmówił i zginął pod Jeną jako Marszałek Francji. Pokój jego szlachetnej duszy!

Co w życiu osiągnąłem poza rangą kapitana i pochwałami Cesarza? Szlachetną Żonę i dzieci. To dla nich dyktuję dzieje mego Ojca i moje, gwoli ich edukacji moralnej, budzenia szlachetnych uczuć i postaw....

Myślałem, że na tym skończę, ale ponieważ jest ze mną coraz gorzej i ponoć nawet majaczę w gorączce, wezwałem Ojca Michała i dziś wyspowiadałem mu się jeszcze z pewnej konfabulacji. Powtórzę to teraz. Przyznaję, że mój Ojciec Pierre-Marie wicehrabia de Grasse nie był zgilotynowany podczas rewolucji, jak twierdziłem, lecz zmarł naturalną śmiercią w Tulonie. Od kiedy zostałem w Polsce mówiłem, że padł ofiarą gilotyny, by nikt mnie nie pytał o powrót do Francji w celu pozwania mych braci o schedę. Ukrywałem też, że jestem bastardem – uznanym bastardem, moje szlachectwo potwierdził sam Król – tym niemniej bastardem. Miałem zbyt słabą pozycję bym mógł uzyskać coś więcej, niż jakąś nędzną sumkę. Jestem dumny z natury i nie mógłbym się tak poniżać w mej ojczyźnie. Opowiadałem więc mym polskim przyjaciołom, że pokłóciłem się z braćmi o spadek i zaciągnąłem się do armii Cesarza nie zamierzając nigdy więcej ich oglądać. Tak naprawdę miałem tylko przyrodnią siostrę, która mnie miała za nic.

Polacy mi wierzyli, bo cenią honor oficerski i wiedzą do czego była zdolna ta rewolucja. Nikt poza mym teściem nie żywił do mnie pretensji, że nie mam majątku. Nie tęsknię za naszym zamkiem de Valléttes, ani nawet za doliną Loup, którą tak kochał mój Ojciec, bo moja siostra dawała mi do zrozumienia, że nie mam tam czego szukać. Tęsknię jedynie za Paryżem, ale to już nie może być to samo eleganckie miasto pełne radosnego gwaru, jakie pamiętam sprzed tego obrzydliwego buntu.

Teraz na łożu śmierci przekazuję memu synowi Karolowi moją szpadę i honor francuskiego oficera, a mej córce Ludwice czarną mantylę mej Matki i złoty zegarek jaki dostałem od generała Kellermana. Zaraz pobłogosławię jej dopiero co urodzoną córeczkę Annę. Czuję, że idę już na spotkanie mej Żony Karoliny, której miłość dała mi siłę przetrwania.

Jestem dumny, że płynie we mnie krew mężnego Rodoarda, protoplasty naszego rodu, który przegnał Saracenów z Prowansji prawie tysiąc lat temu. Ja również przelewałem krew walcząc o wielkość Francji, przelewałem też krew w obronie wolności Polski. Spełniłem mój obowiązek, a po klęsce odmówiłem wstąpienia do armii Cara. Umieram bez żalu. Nie splamiłem munduru, nie zawiodłem mojego Cesarza! Nie przyniosłem ujmy rodowi de Grasse. Nie byłem tylko gadającą głową!

Pierwodruk: „Odra” 09.2017.
W Tarace za zgodą.


◀ Nieme ◀ ►

Aby komentować Zaloguj się lub Zarejestruj w Tarace.

Do not feed AI...
Don't copy for AI. Don't feed the AI.
This document may not be used to teach (train or feed) Artificial Intelligence systems nor may it be copied for this purpose. (C) All rights reserved by the Author or Owner, Wojciech Jóźwiak.

Nie kopiować dla AI. Nie karm AI.
Ten dokument nie może być użyty do uczenia (trenowania, karmienia) systemów Sztucznej Inteligencji (SI, AI) ani nie może być kopiowany w tym celu. (C) Wszystkie prawa zastrzeżone przez Autora/właściciela, którym jest Wojciech Jóźwiak.
X Logowanie:

- e-mail jako login
- hasło
Zaloguj
Pomiń   Zapomniałem/am hasła!

Zapisz się (załóż konto w Tarace)