zdjęcie Autora

12 października 2009

Lidia Bartczak

Chińska inicjacja
Wspomnienia z 2002 roku, z początków pobytu w Chinach ! Do not copy for AI. Nie kopiować dla AI.

Kategoria: Podróże i regiony

Wspomnienia z 2002 roku, z początków pobytu w Chinach


W polskim radiu grają właśnie piosenkę "There are nine million bicycles in Beijing, that's a fact" . Fakt, o którym wiedziałam siedząc w samolocie z Warszawy do Pekinu na początku września 2002, to konieczność znalezienia pracy w przeciągu następnych 180 dni, tyle bowiem ważna była moja wiza. Jedna walizka, bilet bez powrotu, kartka z adresem szkoły, która będzie moim domem przez 3 miesiące. Co dalej, jeszcze nie wiadomo... Siedem lat później: mieszkam w Hong Kongu, zasiadam w zarządzie giganta logistycznego, podejmuję decyzje o przyszłości rozwoju firmy w południowych Chinach. Siedem długich lat...

W 2001 roku przyjeżdżam do Chin na 2 tygodniowy rekonesans. Wiem już wtedy, że chcę się tam przeprowadzić i muszę na własnej skórze przekonać się czy mam szanse na przetrwanie. Korzystam z okazji, że znajomi wybierają się na międzynarodowe zawody Wu Shu (sztuk walki) w Zhengzhou i dołączam do ekipy jako tłumacz. Wyjazd jest tani w porównaniu do wycieczek, ale i tak kończy się tym, że biorę pożyczkę w banku, żeby opłacić koszty przejazdu.


foto 1.

Październik 2001, Brama Niebiańskiego Spokoju


Wracam do rodzinnego Szczecina z książką i kasetami do nauki chińskiego. Szybko zrozumiałam, że bez znajomości podstaw języka nie dam rady. Mam rok na przygotowanie się do wyjazdu "na stałe". Wydaje się, że to mnóstwo czasu. Rozpoczyna się proces tłumaczenia i potwierdzania dokumentów, które mogą być potrzebne do znalezienia pracy. Przechodzę dodatkowe szkolenia, aby uzyskać międzynarodowy certyfikat, który świadczy o znajomości zawodu. Każdy krok przybliża mnie do upragnionego celu jakim jest przeprowadzka do Chin.

Zaczynam samodzielną naukę mandaryńskiego. Jestem zaskoczona prostotą tego języka. Gramatyka opiera się na logice, brak czasów, nikt nie słyszał o odmianie przez przypadki bądź osoby. Wszystko wydaje się cudownie łatwe, ale przecież siebie samej nie słyszę! Kłopot polega na tym, że dialekty chińskie to języki tonalne. To samo słowo może być wypowiedziane na 4 rożne sposoby w dialekcie mandaryńskim i znaczy coś zupełnie innego. Pomocy!

Znalezienie w Szczecinie kogoś, kto byłby w stanie wysłuchać i jeszcze skorygować moja wymowę wydawało się niemożliwe. Nie zastanawiając się długo pakuje książkę do torby, wsiadam do samochodu i jadę do najbliższej restauracji chińskiej. Szef, rodowity mieszkaniec Pekinu (lekarz z wykształcenia), z zainteresowaniem wysłuchuje mojej historii i stwierdza, że nie jest w stanie mi pomoc gdyż chiński to bardzo trudny język. Nalegam... wyciągam książkę i czytam "krzaczki"... zgadza się po chwili widząc moją determinację. Przez kilka miesięcy cierpliwie znosi dukanie i nieustannie zachęca mnie do pracy nad prawidłową wymową. Z dnia na dzień rozumiem coraz więcej, lepiej czytam, ale zmagam się z mówieniem. Wydawać by się mogło, że trakcie nauki piątego języka obcego nie powinnam już mieć bariery językowej... niesłusznie.

W lutym 2002 roku dostaję najważniejszy list w moim życiu. Potwierdzenie z uniwersytetu w Pekinie o przyjęciu na 3-miesięczny kurs języka mandaryńskiego. Moja przepustka do Chin! Występuje o wizę i zastanawiam się skąd wziąć pieniądze na opłacenie kursu, ponad tysiąc dolarów, nie licząc kosztów utrzymania. Los mi sprzyja, wygrywam w totolotka kwotę wystarczającą na zapłacenie przelotu, szkoły i najtańszego akademika. Składam wypowiedzenie w pracy, zamykam konto w banku i pakuję walizkę. Zastanawiam się jak sobie poradzę w mieście, gdzie żyje ponad 15 milionów ludzi, ja która nie cierpię tłumów?

Kampus uniwersytetu jest przeogromny, w trakcie rejestracji dostaję mapę, żeby się nie zgubić. Poza Chińczykami, którzy studiują angielski, niemiecki, francuski, włoski, hiszpański, arabski bądź koreański co roku na uczelnie przybywają tysiące cudzoziemców z każdego zakątka świata. Jest to jedyny uniwersytet w Chinach, którego główną misja jest kształcenie studentów zagranicznych w języku chińskim. W samym centrum kampusu jest ogromna ściana z wpisanymi po chińsku nazwami krajów, z których pochodzą studenci. Akademiki dla studentów zagranicznych dostępne są w trzech standardach: wysokim (hotelowym), średnim (pokoje z łazienkami) i niskim (łazienki i toalety na piętrze). Pierwszą noc spędzam w piekle, w pokoju który zajmuje Koreanka, nie był chyba sprzątany odkąd powstał akademik. Rano udaję się na negocjacje w celu zmiany pokoju. Cieszę się że potrafię powiedzieć, że pokój jest niedobry i brudny! Przenoszą mnie kilka pięter wyżej, do szalonej Japonki, która nie mówi słowa po angielsku ani po chińsku. Za to ma wszystko w kolorze różowym (wielką walizkę, lampkę na biurku, wiadro do prania, komórkę, buty) jakby wpadła w różową farbę. Jest przynajmniej czysto, nic to że nie mogę spać, bo ona się uczy po nocach. Materac w łóżku twardy jak kamień, dobrze że jestem przyzwyczajona spać na twardym. Totalny brak prywatności. Studenci chińscy mieszkają w pokojach po 6 osób więc nie ma co narzekać.


foto 2.

Moja klasa B3. Nauczyciel Tian w okularach przeciwsłonecznych


W dniu 12 września siedzę w klasie na pierwszej lekcji. Odrapane, drewniane ławki zajmują trzy Włoszki, Brazylijczyk chińskiego pochodzenia, Niemiec, Japonka, Koreańczyk, Amerykanin z Teksasu, Anglik, Kanadyjka chińskiego pochodzenia oraz Amerykanin z Kalifornii. Włoszki słabo mówią po angielsku, z Koreańczykiem można się porozumieć wyłącznie przy pomocy słownika angielsko-koreańskiego, bądź w łamanym mandaryńskim. Brazylijczyka wysłali na kurs rodzice, w trosce o potrzymanie znajomości języka przodków. Włoszki przyjechały w ramach wakacyjnej wymiany studenckiej. Niemiec ma żonę Chinkę. Anglik, świeżo po studiach, z dyplomem renomowanej szkoły szlifuje chiński w wolnych chwilach - od stycznia zacznie pracę w kancelarii prawniczej. Różnorodne motywy zgromadziły nas w klasie B 3. Po trzech miesiącach wszyscy rozjadą się do swoich domów, ja zostanę tutaj...

Zajęcia odbywają się codziennie od poniedziałku do piątku od 08:00 do 12:00. Mamy trzy przedmioty: mówienie, słuchanie i wiedzę ogólną łącząca dwa poprzednie z czytaniem i pisaniem. Zaczyna się rozpacz... nie potrafię czytać czcionki "gazetowej" w podręczniku. Jest zupełnie inna od czcionki "pisanej ręcznie", do której jestem przyzwyczajona. Uczę się czytać od początku. Mam trudności z korzystaniem ze słownika. W podręczniku część znaków nie ma wersji fonetycznej (tzw. pinyin) tak więc aby znaleźć wyraz w słowniku należy najpierw policzyć liczbę kresek czy też bardziej fachowo "pociągnięć pędzlem" potrzebnych do napisania znaku. Następnie w spisie znaków podstawowych odnaleźć szukaną liczbę kresek i w tej kategorii znaleźć ten znak bądź pobliski i odpowiadający mu numer strony w słowniku. W końcu na danej stronie wyszukać znak i odczytać znaczenie. Cala operacja może zająć dobre 5 minut, a znaków z nowej lekcji jest do sprawdzenia kilkadziesiąt. Lekcje trwają 4 godziny, a kolejne 8 spędzam na odrabianiu lekcji i przygotowaniu się do kolejnych zajęć. Głowa boli a w oczach dwoją się i troją znaki chińskie. Nauczyciel Tian bierze nas po 3 osoby do tablicy i każe pisać rożne wyrazy. Jedynie Koreańczyk wychodzi cało z takich prób, pozostali zawsze mają jakieś braki w częściach składowych wyrazu. Jedna z pierwszych rzeczy, którą ja mam napisać w krzaczkach to Yifu czyli ubranie, pamiętam pierwszy znak, ale co u licha było na drugim miejscu? Nauczyciel Tian, który jest już grubo po 70-tce, zwraca się do mnie "LI-BI-YA", znawcy geografii się zaśmiewają.


foto 3.

Na przerwie


Po miesiącu dostaję infekcji ucha, z braku snu zapewne. Japonka symuluje naukę od 10 w nocy do 4 nad ranem. Kiedy narzekam na zapalone światło kupuje sobie drugą lampkę na biurko. Dwie lampki mają moc potrzebną do oświetlenia stadionu piłkarskiego! Ja tracę słuch na jedno ucho. Wizyta w szpitalu uniwersyteckim pozostanie mi w pamięci do końca życia. Skończyło się na skierowaniu do rejonowego szpitala, gdzie rozgryzienie procedury zajmuje kawałek czasu. Najpierw rejestracja, płacisz za wizytę. Potem czekasz w kolejce, wchodzisz do gabinetu lekarskiego, który jest otwarty. Lekarz zagląda w jedno ucho, a następny pacjent w kolejce w drugie, bo takich uszu jak moje pewnie nie widział. Dostaje kwitek z wyceną usługi medycznej i zjeżdżam na parter by zapłacić. Z kwitkiem z powrotem do gabinetu, gdzie wreszcie zajmują się moim bolącym uchem. Nie zwracam już uwagi na gapiów. Po zabiegu dostaję receptę na leki, które mogę wykupić na parterze, ale najpierw kolejka do kasy. Wszystko zajmuje jakieś trzy godziny ale z uchem już lepiej więc co tam...

Na terenie kampusu jest ogromna kantyna, gdzie za kilka juanów można zjeść posiłek, który na początku wydaje się smaczny. Po tygodniu orientujesz się, że bez względu na to, co ci nałożą na metalową tacę, wszystko smakuje dokładnie tak samo. Na piętrze jest jedzenie bardziej "luksusowe" ale zamówienie graniczy z cudem, gdyż menu jest w całości w krzaczkach. Kiedyś próbowaliśmy rozszyfrować przy pomocy słownika co takiego zamawiamy i okazało się to niewykonalne. Większość potraw ma nazwy zwyczajowe, które nie mówią nic na temat zawartości talerza. W tłumaczeniu wychodzi potwór w stylu: makaron z wołowiną śmierdzący skarpetkami. Żywię się głównie sajgonkami, pierogami (wielka miska pierogów z pomidorami i jajkiem kosztuje tylko 18 juanów) i pieczonymi słodkimi ziemniakami.

W weekendy jest czas na odkrywanie Pekinu. Wymagana jest duża ostrożność przy przemieszczaniu się pieszo bądź autobusami. Ruch drogowy jest w stanie wykończyć każdego. Wątpliwe aby istniały przepisy regulujące dopuszczanie pojazdów do ruchu, czy okresową kontrolę stanu samochodów i autobusów. Cokolwiek jest w stanie się poruszać po prostu wyjeżdża na drogę, włączając wozy zaprzężone w konie, czy osiołki. Korki są o każdej porze dnia niezależnie od dnia tygodnia, sama liczba taksówek przekracza 50 tysięcy, nie mówiąc o pojazdach prywatnych.

Samochód a nie pieszy jest priorytetem na drodze! Pieszy przechodzi ulicę w każdym miejscu bez względu na zebry czy czerwone światła. Rozpędzony samochód nie zwalnia w przypadku pieszych na jezdni, po prostu próbuje ich ominąć, zajeżdżając drogę pojazdowi z sąsiedniego pasa. Przepisy drogowe są bardzo dowolnie interpretowane i wszechobecny jest styl jazdy na tak zwana żyletkę oraz kto pierwszy ten lepszy. Ruch uliczny w Chinach jest nieustannym tematem rozmów i każdy, kto choć raz odwiedzi Chiny, właśnie to będzie długo pamiętać. Stosunkowo najłatwiej jest przemieszczać się metrem. Rozkład jazdy autobusów jest wielką zagadką, nazwy przystanków są wyłącznie po chińsku. Przestudiowanie trasy kilku autobusów i znalezienie właściwego przystanku zajmuje sporo czasu. Dodatkowy problem polega na tym, że autobusy nie zatrzymują się na każdym przystanku jeśli brak jest wsiadających bądź wysiadających. Liczenie przystanków by wysiąść na właściwym odpada...

Hałas to kolejny temat rzeka. Hałas jest zawsze i wszędzie. Chińczycy lubują się rozmowami i każdy stara się mówić najgłośniej, by jego wszyscy słyszeli. Wydzierają się na codzień i od święta, w pracy, w domu, w restauracji, windzie, sklepie. Mówienie jest narodowym sportem Chińczyków. Cudzoziemiec, który potrafi się porozumieć w dialekcie mandaryńskim jest obiektem zachwytu i dostaje się w krzyżowy ogień pytań. Standardowe pytania to: ile masz lat, czy masz męża, czy masz dzieci, czym się zajmujesz, ile zarabiasz, ile ważysz? O zgrozo!


foto 4.

Certyfikat


Przez trzy miesiące przebrnęłam przez 120 godzin zajęć z wiedzy ogólnej, 72 godziny mówienia i 48 godzin słuchania. Łącznie 240 godzin mandaryńskiego i nadal nie jestem w stanie zrozumieć, co mówi do mnie osoba z ulicy. Frustrujące doświadczenie biorąc pod uwagę, że kurs kończę z jednym z najlepszych wyników w klasie. Na szczęście inni rozumieją co ja mówię! Minie kilka miesięcy zanim będę w stanie swobodnie się porozumiewać. Chiński to język, którego można uczyć się całe życie...

Grudzień 2002, nie mam pracy, firmy nie odzywają się na moje zapytania, wkrótce muszę wyprowadzić się z akademika. Zostały dwa miesiące i będę musiała wyjechać, gdyż nie ma możliwości przedłużenia mojej wizy na miejscu. Może pociągiem do Mongolii i tam wystąpić o nową wizę? Będzie dużo taniej niż przelot do Hong Kongu, gdzie zwykle jeżdżą cudzoziemcy by przedłużać wizę chińska. Ale na bilet do Mongolii też mnie nie stać...


Lidia Bartczak


Autorka od 2002 r. mieszka i pracuje w Chinach lub w Hongkongu.



Aby komentować Zaloguj się lub Zarejestruj w Tarace.

Do not feed AI...
Don't copy for AI. Don't feed the AI.
This document may not be used to teach (train or feed) Artificial Intelligence systems nor may it be copied for this purpose. (C) All rights reserved by the Author or Owner, Wojciech Jóźwiak.

Nie kopiować dla AI. Nie karm AI.
Ten dokument nie może być użyty do uczenia (trenowania, karmienia) systemów Sztucznej Inteligencji (SI, AI) ani nie może być kopiowany w tym celu. (C) Wszystkie prawa zastrzeżone przez Autora/właściciela, którym jest Wojciech Jóźwiak.
X Logowanie:

- e-mail jako login
- hasło
Zaloguj
Pomiń   Zapomniałem/am hasła!

Zapisz się (załóż konto w Tarace)