zdjęcie Autora

08 lipca 2016

Aleksandra Nimue Kosakowska

Źródło
! Do not copy for AI. Nie kopiować dla AI.

Kategoria: Wspomnienia
Tematy/tagi: Clarissa Pinkola Estés

Oryginał tekstu na stronie Autorki: Źródło. Napisane wiosną 2015. Gdzie zaczyna się Źródło danej rzeczy? Zdarzenia, kreacji, manifestacji? Gdy przyglądam

Oryginał tekstu na stronie Autorki: Źródło. Napisane wiosną 2015.

Gdzie zaczyna się Źródło danej rzeczy? Zdarzenia, kreacji, manifestacji? Gdy przyglądam się działaniu Magii Życia dostrzegam, że każdy z nas ma w sobie pulsujące Źródło - moc pragnącą przejawiać się w określony sposób, płynąć, tworzyć określone formy, spotykać inne strumienie; i że gdzieś po drodze, na chwilę lub na dłużej Źródła te zlewają się w jedno - bo z Jednego pochodzą.

W tym miejscu chcę uhonorować Źródło Wszechrzeczy i te Strumienie, które zlały się w Jedno latem 2014 w Lamkowie. Pragnę również opowiedzieć historię Płynięcia i Zlewania Się.

picture

Dla mnie osobiście zaczęła się ona od tego, że urodziłam się jako dziecko określonych rodziców; Bożeny Beby, której umiłowanie Prawdy i naturalnych metod leczenia zainspirowało mnie do odkrywania siebie i życia w tym zakresie; oraz Klemensa Kosakowskiego, którego umiłowanie ziemi i wolności dało mi przykład odwagi i mocy kroczenia własną ścieżką.

Na początku lat 90-tych, gdy byłam jeszcze nastolatką nie mającą pojęcia o tym, czym może stać się jej życie, mój ojciec zdecydował się kupić kilka kawałków ziemi. W tamtych czasach, po upadku socjalizmu, a przed wejściem Unii Europejskiej, rolnicy wyprzedawali ją za niewielkie pieniądze. Mój ojciec natomiast, sam urodzony i wychowany na wsi, nosił w swoim sercu poczucie, że "ziemia to skarb", coś bezcennego w swojej naturze, bo choćbyś nie miał nic innego, ziemia zawsze będzie cię karmić.

W tamtym czasie poczucie to było dla mnie abstrakcją. Wychowana w mieście, na drugim piętrze bloku "z wielkiej płyty", wyuczona, że moim zadaniem jest uczyć się, gdyż to jest to, co zapewni mi miejsce w społeczeństwie, chodziłam po zakupionych przez ojca hektarach z głową w chmurach, nie pojmując czemu służyć miałaby ziemia pod moimi nogami.

A jednak gdzieś te dwie ścieżki zaczęły się spotykać. Studia antropologiczne, w czasie których obudziło się we mnie żywe zainteresowanie organizacją kultur pierwotnych oraz naturalnymi metodami leczenia, zapaliły mnie do poznawania technik pracy z ciałem i zaprowadziły wpierw do Szkoły Masażu i Technik Medycznych Dalekiego Wschodu w Poznaniu a potem na warsztaty szamańskie Wojtka Jóźwiaka. Gdy po skończeniu studiów, w 2004 roku wróciłam na nowo do rodzinnego Olsztyna, w moim sercu pulsowało już przebudzone pragnienie doświadczania czegoś innego niż kariery naukowej, czegoś, co było jeszcze nienazwane, ale wiązało się z dzikością, autentycznością, mocą zakorzenienia w ciele i ekscytacją prawdziwego życia.

To pragnienie spotkało mnie z Tanną Jakubowicz - Mount, która stała się matką moich pierwszych inicjacji ku wolności, a w tym samym czasie zaprowadziło mnie ono do Teatru "Węgajty", gdzie zaczęłam zbierać swoje pierwsze doświadczenia życia we wspólnocie łączącego pasję, pracę i twórczość.

W 2006 roku, z inicjatywy mojej mamy, tata przepisał na mnie 10ha ziemi w Lamkowie. W pewnym sensie była to nadal abstrakcja, akt notarialny, kawałek papieru mówiący, że oto stałam się właścicielem 10-ciu hektarów, a jednak gdy wyszliśmy z biura notarialnego głęboko w swoim ciele poczułam coś nowego, nieznane dotąd poczucie bezpieczeństwa, płynące z połączenia z konkretnym kawałkiem ziemi gdzieś na tej planecie. Poczucie mówiące, że cokolwiek się teraz stanie, jest zawsze takie miejsce, do którego mogę wrócić, w którym mogę odpocząć i nabrać sił. Kojące poczucie.

W kolejnych latach wiele się dla mnie rozpadło. Oddane zgłębianie koanu "Kim jestem?" sprawiło, że zaczęły ze mnie opadać kolejne przekonania, wyobrażenia i nawyki bycia, a pojawiły się coraz wyraźniejsze marzenia, wizje i rozdzierające emocje. Rozpad był dla mnie zaskoczeniem. Nie wiedziałam jeszcze wówczas jak wiele trzeba oddać, by To, Co w Nas Jest mogło zamanifestować się Swobodnie. Jak wiele trzeba wpierw zrobić miejsca, by marzenia mogły się przejawić. Były tygodnie, miesiące i lata gdy wydawało mi się, że rozpadowi nie ma końca i że po drugiej stronie marzeń istnieje tylko i wyłącznie rozpacz. A jednak było też coś, co uparcie wołało aby iść dalej, w głąb.

W tych latach, latach rozpadu, poznałam wiele pięknych osób, których ścieżki stały się dla mnie inspiracją i które udzieliły mi wsparcia w odnajdywaniu się na mojej własnej. Oprócz wspomnianego już Wojtka i Tanny, byli wśród nich Margo Mama Tika, w której kręgu kobiet uczestniczyłam w Warszawie, Kasia Auli Barszczewska, dzięki której zetknęłam się z nurtem Birth Into Being, Andrzej Młynarczyk i Monika Podsiadła, którzy jako pierwsi zapoznali mnie z podstawami permakultury i Daga Gmitrzak, poznana przeze mnie jako asystentka Tanny, której głos głęboko poruszył moje serce. Osób tych było więcej. Wymieniam tutaj te, które przybyły do Lamkowa minionego lata.

Wiedza antropozoficzna głosi, że w procesie rozwoju ku dojrzałości ludzka istota kształtuje swoje kolejne "ciała" w czterech siedmioletnich etapach. Do siódmego roku życia nasza energia skupiona jest na rozwijaniu ciała fizycznego, kolejne siedem lat to rozwój ciała eterycznego, później astralnego, a wreszcie, pomiędzy 21-szym a 28-mym rokiem życia powstaje nasze ciało jaźniowe, czyli "Ja". U zwieńczenia tego procesu, o ile przebiega on prawidłowo, dusza dziecka oddziela się od systemów energetycznych rodziców i wkracza na swoją własną ścieżkę realizacji.

O teorii tej usłyszałam jakieś dwa tygodnie przed swoimi 28-mymi urodzinami, gdy roztrzęsiona i na granicy szaleństwa przyjechałam do Węgajt aby prezentować opowieść Clarissy Pincoli Estes o Kobiecie - Szkielet. Czułam się jak ta kobieta - martwa i "rozklekotana" z lęku. Moje serce biło z prędkością około stu uderzeń na minutę a przez ciało przewalały się różnego rodzaju sensacje energetyczne - wiry na czakrach, uczucia orgazmicznej błogości na przemian ze skurczami panicznego lęku i generalne poczucie "odlotu" czy oderwania od ziemi. Towarzyszyło temu "otrzymywanie wizji".

Nie były to żadne konkretne obrazy, lecz raczej jasne rozpoznania odnośnie tego, po co przyszłam tutaj, na tą planetę, w tym życiu i co mam do spełnienia. Niemal każdego ranka budziłam się z uczuciem wiru nad głową i swego rodzaju Jasności, która “wlewała się” we mnie. Jasność ta dawała mi uczucie ukojenia. Było w niej ciepło i słodycz. I to w tej Jasności stawało się dla mnie Jasne, że jestem tutaj aby przypomnieć sobie i innym o pradawnym rozumieniu kobiecości, o pierwotnej więzi z Naturą i aby powołać do życia wspólnotę ludzi żyjących w bliskości Serca i w bliskości Natury na ziemi, którą dostałam od ojca.

Otrzymywanie wizji i jasności było kojące, ale to, co następowało później, było piekłem. Gdy wir nad głową znikał, a moje ciało wychodziło ze swego rodzaju transu, pojawiał się nieznośny lęk i uczucie paniki wynikające z faktu, że absolutnie nie miałam pojęcia od czego zacząć. Co zrobić? Czułam, że się miotam, nie rozumiałam w jaki sposób, z miejsca, w którym znajdywałam się wówczas, miałabym zacząć zakładać wspólnotę na ziemi w Lamkowie. Po niecałym roku pobytu w Warszawie i kolejnym nieudanym związku, na nowo wróciłam do rodzinnego Olsztyna i mieszkałam z mamą we wspomnianym już bloku na drugim piętrze, pracując dorywczo, nieco w Teatrze, nieco w Wyższej Szkole TWP w Olsztynie.

Czułam się wykończona i w pewnym sensie nieprzytomna. W związku z nasilającymi się doświadczeniami energetycznymi i palpitacjami serca, miałam poczucie, że nie jestem już w stanie pracować. Oderwana od towarzystwa warszawskich przyjaciół z grona szamanizmu, którzy stanowili moją dotychczasową grupę wsparcia, doświadczałam dużego poczucia osamotnienia i nie wiedziałam jak podzielić się tym, przez co przechodzę z otaczającymi mnie ludźmi z kręgów artystyczno-naukowych.

Napotkana w Węgajtach nauczycielka antropozoficzna była jedną z niewielu osób, które w tamtym czasie wniosły nieco światła w ogrom chaosu, w którym się znajdywałam. Przedstawiona przez nią teoria pozwoliła mi zrozumieć, że choć dość ekstremalne w przejawie, jest to “naturalne” dla tego okresu życia doświadczenie “przebudzenia Duszy”, która  wchodzi w uświadomienie „Ja”, czyli swojej indywidualnej ścieżki.

Zrozumienie to przyniosło mi nieco ulgi, nie usunęło jednak uczucia zamętu, lęku i oderwania od rzeczywistości. Na początku września 2008 byłam już tak wykończona stanem, w którym się znalazłam, że zdecydowałam udać się na psychoterapię. Po serii pytań na temat zdarzeń z dzieciństwa oraz sklasyfikowania moich zainteresowań szamanizmem jako formy ucieczki od rzeczywistości, której należy pozbyć się w ramach terapii, pani terapeutka zaleciła mi wizytę u psychiatry ze wskazaniem do przepisania leków psychotropowych w celu uśmierzenia „przejawów choroby”.

Wróciłam do domu z większym jeszcze niż dotychczas poczuciem rozpaczy i zamętu, a jednak gdy usiadłam w fotelu zobaczyłam przed sobą Niezwykle Wyrazisty Wybór – albo uwierzę owej Jasności, które wlewa się we mnie każdego ranka, przynosząc wizje spełnionego, wolnego życia i uznam za Prawdę to wszystko, co moje Serce rozpoznawało dotychczas jako Prawdę, albo zdecyduję się na tzw. „oficjalną drogę”, tradycyjnej psychoterapii, psychotropów i wypleniania z siebie “wypaczeń” w stylu zainteresowań szamańskich.

I widząc przed sobą wyraźnie owe ścieżki, i czując całą swoją rozpacz rozdarcia i niewiedzenia, poddałam się i zobaczyłam jak z mego Serca wyrywa się strumień modlitwy, modlitwy do Źródła Jasności, z którego dotychczas spływały na mnie rozpoznania, i jak moje Serce woła do tego Źródła – „Prowadź mnie, oddaję Ci to wszystko, ufam Ci, prowadź mnie tam, gdzie mam się znaleźć.”

Dużo by pisać o tym, co stało się później. Dość powiedzieć, że od tego momentu czułam się prowadzona. Z dzisiejszej perspektywy powiedziałabym w sumie, że Prowadzenie Zawiera Się w Poddaniu, że to właśnie poddanie otwiera drogę prowadzeniu, które niejako “tylko czeka” na to, by wlać się w przestrzeń Otwartego Serca.

W tamtym czasie nie było to dla mnie jasne. Moje poddawanie się było chaotyczne, często niepewne, zaplątane w poczucia zwątpienia i lęku, poszarpane, a jednak znaki, które pojawiały się na drodze i kolejne doświadczenia sprawiały, że rosła we mnie pewność i jasność, że oto jestem prowadzona. Ku czemu? W Nieznane, które jest Spełnieniem. Jak? Krok po Kroku, za głosem serca, za poczuciem w ciele. A im dalej dążysz, tym bardziej cel, jakikolwiek cel, znika, kroki za to stają się coraz pewniejsze, coraz bardziej pełne życia, radości, rozkoszy, aż kompletnie zapominasz że miałeś dokądkolwiek dojść, bo ten taniec, taniec w Otwartej Przestrzeni Serca, staje się jedynym celem i spełnieniem. I wtedy właśnie odkrywasz, że znalazłeś się dokładnie tam, gdzie miałeś być.

Na początku tego wszystkiego znalazłam się w Holandii. Bardzo nagle i zupełnie niespodziewanie. Kilka dni po tym, jak modlitwa „poddania się” wyrwała się z mojego Serca, jedna ze znajomych zapytała mnie czy zechciałabym gościć u siebie jej przyjaciółkę, Etirę, która szukała noclegu w moim mieście. Poczułam „tak”, a następnego dnia po owej pamiętnej nocy, którą Etira, Matka Elfów, spędziła w moim pokoju, stałam już na wylotówce z Olsztyna łapiąc stopa w Nieznane.

Dlaczego? Bo byłam gotowa, dojrzała do drogi. Bo historia Etiry, o wolnym życiu, i to, co z niej emanowało, poruszyło mnie tak głęboko, że rano spakowałam plecak, zadzwoniłam do pracy oświadczając że rezygnuję i stanęłam na wylotówce. Nie wiedziałam dokąd jadę ani kiedy wrócę, wiedziałam, że chcę doświadczyć tego, o czym powiedziała mi Matka Elfów, że kiedy podążasz za sercem, wszystko, czego potrzebujesz na ścieżce, będzie ci dane.

I tak się stało. Ścieżka zaprowadziła mnie do Amsterdamu, gdzie w owym czasie Etira z Jaskonem mieszkali na squacie i gdzie zgodzili się mnie przyjąć. W czasie, gdy tam dotarłam, około miesiąc od momentu wyruszenia z Olsztyna, byłam już niemal całkowicie wolna od dotychczasowych palpitacji serca i panicznych lęków, a po miesiącu życia w domu pełnym wolności, zupełnie o nich zapomniałam. Błogosławieństwo mieszkania z Etirą i Jaskonem oraz uczenia się od nich dane mi było przez około pół roku. Przez kolejne cztery lata dane mi było błogosławieństwo mieszkania z Anią Dudyńską, którą poznałam poprzez Etirę.

Wpierw na squacie, gdzie oprócz Ani mieszkał również Robert Tydrych, później na squacie, który zasquotowałyśmy same, razem z Anią, wreszcie zaś w wynajmowanym już, przepięknym, piętrowym domu z ogrodem, który jednym z magicznych Splotów Okoliczności “przyszedł” do nas niemal jak w darze.

W tym domu, na słynnej Wenslauerstraat 63, piętnaście minut rowerem od centrum Amsterdamu, spędziłam jedne z najlepszych lat swojego życia, ćwicząc się w doświadczaniu wolności, otwieraniu się na przepływ i współtworzeniu.

Wspólnie z Anią organizowałyśmy wieczory śpiewania mantr, koncerty bębniarskie, gościłyśmy Babcie z Fundacji Grandmothers Circle the Earth i ceremonie Kambo. W tym czasie zaczęłam prowadzić regularne Ceremonie Ognia przy Pełni Księżyca dla Kobiet oraz szereg warsztatów pracy z ciałem. Zdecydowałam się też zarejestrować firmę „Freedom Journey”, nadając oficjalny charakter swojej działalności zarobkowej, której podstawę stanowił masaż Lomi Lomi oraz holistyczne sesje pracy z ciałem.

Porwana przez nurt życia niemal zupełnie zapomniałam o wizji wspólnoty na ziemi w Lamkowie. Nie byłam nawet pewna czy kiedykolwiek jeszcze wrócę do Polski. Nie miało to też dla mnie znaczenia. Było mi dobrze. Życie otwierało przede mną kolejne możliwości. Wiosną 2010 roku zaczęłam brać udział w serii warsztatów tantrycznych prowadzonych przez Marcię i Rakesha (Art of Loving) i poczułam, że otwiera się we mnie przestrzeń na nową jakość doświadczania miłości i tworzenia relacji.

Latem Marcia i Rakesh zaprosili mnie do prowadzenia indywidualnych sesji pracy z ciałem z uczestnikami organizowanych przez siebie warsztatów wyjazdowych. To w ten sposób po raz pierwszy znalazłam się w przestrzeni Festiwalu Aardenwerk (Festiwal Pracy z Ziemią), w ramach którego wspomniane warsztaty miały miejsce. Tydzień ten był z całą pewnością jednym z najbardziej przełomowych w moim życiu. To tutaj poznałam Salvadora Nicolai, z którym do dzisiaj kroczymy wspólnie ścieżką Tantry i z którym zaiste zaczęłam doświadczać nowego wymiaru miłości, bycia kobietą i współpracy w partnerstwie.

Tutaj również po raz pierwszy zaczęłam rozpoznawać czym może być życie we wspólnocie, w Naturze, w przestrzeni Otwartego Serca dzielonej z innymi ludźmi. Organizowane przez Bena i Eleonorę Acket Aardenwerk stało się dla mnie ogromną inspiracją a także nową rodziną, w duchowym, ale i w dosłownym tego słowa znaczeniu, Salvador okazał się bowiem być kuzynem Eleonory, współpracującym z Aardenwerk już od jakiegoś czasu.

Poczynając od tego pamiętnego lata, każde kolejne wakacje spędzaliśmy w przestrzeni Aardenwerk. Przestrzeń ta zmieniała lokalizację, Aardenwerk nie miało bowiem stałego miejsca, miało natomiast w miarę stałą formę – wioska tipi, ogromny, okrągły namiot wspólnotowy i podłączony do niego namiot kuchenny; wszystko ręcznie uszyte przez Bena; krąg ludzi o otwartych sercach, z dziećmi, z namiotami, kemperami i instrumentami muzycznymi; warsztaty z zakresu szamanizmu, pracy z ciałem, Tantry czy artystyczno-rozwojowe; wspólne jedzenie, wspólne zmywanie naczyń, śpiewanie mantr przy ognisku, wygrzewanie się w słońcu.

Przez mniej więcej dwa kolejne lata wydawało mi się, że nic więcej już mi nie trzeba. Kolejne warsztaty tantryczne, zajęcia z tańca brzucha, poszerzająca się wiedza z zakresu pracy z ciałem, współpraca z kolejnymi nauczycielami, pogłębiająca się relacja. Aż dokładnie 21-go grudnia 2012 roku, podczas organizowanego przez znajomą spotkania z okazji „Końca Świata” wg Kalendarza Majów, nagle, podczas wspólnej medytacji poczułam, że wracam do Polski. Nagle. Że czas wracać. I tyle.

To była jedna z tych kolejnych rzeczy pod tytułem: “Jak to? Wracać? Ale z czym? Do czego? Jak?”

I po raz kolejny nie było na te pytania bezpośredniej, prostej odpowiedzi. Było natomiast nasilające się poczucie, które zapoczątkowało kolejny rozpad w moim życiu. Tym razem byłam już nieco lepiej przygotowana i o wiele bardziej przytomna, nie obyło się jednak bez poczucia rozdarcia, rozpaczy, niewiedzenia i określonej ilości szarpaniny. Poddawanie się jest sztuką puszczania przywiązań do określonej formy. Łatwiej przychodzi w czasach stabilizacji, gdy istniejąca forma transformuje się w swoim zakresie, trudniej w czasach rozpadu, gdy Wielka Fala Życia anihiluje istniejącą formę, aby móc przejawić się w nowym kształcie.

Wpierw zaczęłam czuć, że nie jestem już w stanie pracować z ludźmi, w sensie prowadzenia sesji pracy z ciałem czy warsztatów, że potrzebuję przerwy, bo coś nowego rodzi się we mnie i rozdziera mnie na kawałki. Potem skończył nam się dom. Magiczny dom na Wenslauerstraat, w którym mogłyśmy mieszkać za symboliczne pieniądze ze względu na to, że był on przeznaczony do wyburzenia, otrzymał termin rozbiórki. Wyprowadzka z Wenslauerstraat mogłaby być dobrym momentem wieńczącym mój pobyt w Holandii, a jednak czułam, że jeszcze nie czas. Zorganizowałam sobie, tym razem już sama, kolejne mieszkanie w Amsterdamie, po czym wyjechałam do Polski na trening Birth Into Being z Eleną Tonetti-Vladimirovą.

Gdy wróciłam, nie byłam już w stanie odnaleźć się w dotychczasowym życiu. Dziesięć dni Birth Into Being zaprowadziło mnie w tą przestrzeń w głębi mnie, która wyła wręcz o prawdziwą wolność. Nie wolność prowadzenia firmy o nazwie „Freedom Journey” i zbierania kolejnych doświadczeń w Mieście Wolności, w którym każdy może być tym, kim chce. Chodziło o coś głębszego, co wyło w dole mojego brzucha, wołając „wracaj do Polski, zbuduj dom na swojej ziemi, zapuść korzenie, sadź drzewa, ródź dzieci, pozwól swoim sokom płynąć do ziemi!” Chodziło o całkowitą wolność, która jest całkowitym oddaniem.

Po dwóch miesiącach, w czasie których nadal usiłowałam pracować i utrzymywać się w Mieście Wolności, Dobry Wszechświat zlitował się nade mną i straciłam kolejny dom – ten bowiem również wynajęty był na tymczasowych, nie do końca określonych zasadach. Był to kolejny moment poddania, które tym razem zaprowadziło mnie do Rhenen, małego miasteczka w centralnej Holandii, w którym Salvador właśnie wynajął dom z ogrodem.

Nie był to dla nas lekki czas. Ja po kolejnej utracie gruntu jakim była dla mnie praca i życie w Amsterdamie, a jednocześnie w nasilającym się poczuciu pragnienia powrotu do Polski; on podejmujący wyzwanie materialnego utrzymania nas w tej sytuacji, a przy tym konfrontujący się z moją niegotowością pełnego przyjęcia owego daru wspólnego życia, które oto stało się naszym doświadczeniem. Jesień 2013 była dla nas czasem mierzenia się z ciemnymi stronami samych siebie i naszej relacji. A jednak w którymś momencie z ciemności zaczęło wyłaniać się światło.

Uratował nas potencjał przestrzeni. Piętrowy dom z ogrodem w małym, zacisznym miasteczku nad rzeką Ren był bowiem doskonałym miejscem na goszczenie wszelkiego rodzaju spotkań i mini-warsztatów. I to właśnie okazało się dla mnie doskonałym zajęciem na tamten czas, a dla nas razem szansą na stworzenie obopólnie satysfakcjonującego życia.

Warsztaty permakultury z Lien De Coster, które sprawiły, że początkowo zabetonowany od góry do dołu płytkami chodnikowymi ogród przemienił się w oazę naturalnego rozkwitu; wieczór śpiewania mantr z Eddiem Boschma; Noc przy Dźwięku Gongów z Jarkiem Zagrobskim; Ceremonie Pełni Księżyca przy Ogniu z kobietami; Ceremonie ze Świętymi Roślinami; wszystko to sprawiło, że Rhenen ostatecznie stało się moim domem i gruntem rozkwitu dla dalszych działań.

I jakże ciekawe, że znów, właśnie wtedy gdy oddałam już swoje pragnienie powrotu do Polski, mówiąc „tak” temu, co stało się moim życiem w małym miasteczku nad rzeką Ren, wówczas właśnie otworzyły się Niebiosa i wielki Strumień Światła spłynął na Ziemię.

Lekki prześwit w chmurach pojawił się już w Wigilię 2013, którą spędziliśmy razem z Benem, Eleonorą i ich dziećmi. Rodzinny, radosny czas z czekoladową fontanną zamiast opłatka i ogniskiem w tipi, które dzięki uprzejmości Bena i Eleonory stanęło w naszym ogrodzie już kilka miesięcy wcześniej. Nikt z nas nie przypuszczał, że ta pierwsza wspólna Wigilia będzie być może ostatnią, a w każdym razie wieńczącą pewien wspólny rozdział. A jednak to właśnie w czasie tego spotkania twórcy Aardenwerk oznajmili nam, że po siedmiu latach organizowania Festiwalu coś się dla nich skończyło i że najbliższego lata Aardenwerk nie będzie.

Prześwit w chmurach czy pustka w brzuchu? No bo jak to tak, że nie będzie? Co w takim razie będzie, jak nie Aardenwerk? Zaczęliśmy na ten temat różne żarty. Aardenwerk schodzi do podziemia. Ha, ha. Będziemy działać z ukrycia. Ha, ha. A może Aardenwerk w Polsce. Ha, ha.

No ale nic. Święta, święta i po świętach. I tyle. Aż do połowy stycznia. Wówczas bowiem odbyły się w Amsterdamie warsztaty Birth Into Being z Willow Proctor. O organizację tych warsztatów Willow poprosiła mnie już w lipcu, gdy poznałyśmy się podczas treningu z Eleną Tonetti w Polsce, a gdy moją bazą był nadal Amsterdam. Wszystko, co wydarzyło się później sprawiło, że miałam co do swoich możliwości realizacji tego zadania sporo wątpliwości, a jednak czułam wyraźnie jak Strumień Życia płynie w tą stronę i porywa mnie ze sobą wciąż na nowo, nawet gdy czasem, podtopiona nadmiarem wszystkiego, próbowałam się z niego wydostać.

Ostatecznie zatem warsztaty z Willow w Amsterdamie zaistniały i okazało się to być jednym z największych błogosławieństw mojego życia. Już kontakt z Polem Narodzin jest sam w sobie ogromnym błogosławieństwem. W Polu wszystko powraca do pierwotnej Jedności, a to, co dotychczas wydawało się skrajnie odległe i niemożliwe do połączenia, znajduje wspólną ścieżkę. Poraniony system nerwowy ma tendencję do myślenia w kategoria „albo – albo”, wypływającego z doświadczenia wewnętrznego cierpienia i rozbicia. „Kąpiel” w energii Pola Narodzin przywraca poczucie wewnętrznej integracji, w której świetle „i to – i to” staje się możliwe.

Pole „organizuje” też okoliczności, spotykając ludzi i łącząc Strumienie ich Wspólnych Pragnień. I tak to właśnie w czasie amsterdamskich warsztatów, od słowa do słowa jasnym stało się, że Willow chce kontynuować prowadzenie Birth Into Being i odpowiada jej współpraca ze mną, ja uwielbiam organizować warsztaty i mam kawałek ziemi w Polsce, a Eleonora, która również pojawiła się w przestrzeni Pola Narodzin, nie chce już co prawda prowadzić Aardenwerk, ale byłaby szczęśliwa mogąc dzielić się swoim doświadczeniem i wsparciem dla kontynuacji tego typu przedsięwzięcia, gdyby ktoś innych zechciał się tego podjąć. I nagle, bum, grom z jasnego nieba – robimy Aardenwerk w Polsce, w Lamkowie, z Birth Into Being!

Z tego miejsca energia rusza jak rwisty potok. Wszystko, Wszystko okazuje się być gotowe. Mój tata z propozycją finansowego wsparcia; Monika Podsiadła i Andrzej Młynarczyk gotowi pomóc w przygotowaniu projektu przestrzeni i budowie infrastruktury festiwalowej, Tanna, której rodzina okazuje się mieszkać w Lamkowie, oferuje obecność w przestrzeni w pierwszych trzech tygodniach Festiwalu; w marcu jadę do Polski, poprzez syna Tanny, Kubę, poznaję Roberta Walczaka, który staje się nieocenionym źródłem wsparcia i informacji; Ania Drońska z Radost gości nas jak rodzinę gdy w marcu przyjeżdżamy z Andrzejem i Moniką aby przygotować projekt.

Lista propozycji festiwalowych wydłuża się. Gdy wracam do Holandii na początku kwietnia program zaplanowany jest już na cztery tygodnie. Monika Owoc tworzy logo, a Magda Wałecka ulotkę Fesitwalu. Pod koniec kwietnia organizujemy zbiórkę kocy i naczyń kuchennych, także kiedy wyruszamy do Polski w połowie maja cały samochód załadowany mamy darami. Darek i Giovanna Kurzatowscy, którzy goszczą nas u siebie po drodze w Niemczech, dokładają kolejny zapas. Robert Walczak godzi się przechować u siebie cały ten dobytek do czasu aż nie zorganizujemy się na polu. Zgłaszają się kolejni wolontariusze.

Na początku czerwca Salvador wraca do Holandii, a ja organizuję kopanie studni i przywóz jurty, którą zamówiliśmy u Krzysztofa Kolby z Limanowej. W drodze powrotnej „zgarniam” Andrzeja, z którym wspólnie z wolontariuszami zaczynamy tworzyć wioskę festiwalową.

Resztę tej historii obejrzeć można w formie zdjęć na stronach: Przygotowania i Festiwal. To, co chcę dodać tutaj, to że dzisiaj, niemal rok po Festiwalu, widzę, że był on zwieńczeniem pewnego rozdziału i początkiem czegoś, czego zupełnie się nie spodziewałam. Naszym zamiarem było bowiem wrócić jesienią do Rhenen, gdzie nadal mieliśmy dom, koty i świeżo zarejestrowaną firmę. Wyobrażaliśmy sobie, że osiedlenie się w Polsce na stałe rozplanujemy na kilka kolejnych lat, podczas których znajdzie się czas na kolejne festiwale i budowę domu. Magia ziemi w Lamkowie okazała się jednak na tyle potężna, że nie pozwoliła nam już wrócić…

W ten sposób dopełnił się w moim życiu pewien rozdział. Rozdział podróży, błądzenia, odnajdywania, szarpania się, jak też dokonywania wielkich czynów, z których Festiwal był chyba największym. Za „wielkie czyny” uznaję tu działania, które charakteryzuje połączenie wielkiej wizji i wielkiego napięcia, wynikającego z chęci wtłoczenia wizji w określoną formę. Cztery tygodnie Festiwalu były dla mnie doskonałym treningiem tego, w jaki sposób oddać to całe napięcie i pozwolić Rzeczywistości przejawiać się tak, jak chce, obejmując Ją z miłością. Trening ten z radością kontynuowałam również później, mieszkając samotnie na Polu, a potem w starym, ponad 100-letnim domu, w którym spędziłam pofestiwalową zimę.

Z tych lekcji narodziło się we mnie głębokie osadzenie i błogie poczucie, że oto nie muszę już dokonywać wielkich czynów, że mogę po prostu zanurzyć się w strumieniu Codziennego Życia, pozwalając, aby to, co Doskonałe przejawiało się Samo, w swojej Doskonałej Formie. W praktyce oznacza to, że nie mam już planu. Mam bowiem poczucie, że wizja, rozpoznanie, które przyszło do mnie tych siedem lat temu, już się dzieje. Że w sumie działa się ona od samego początku, przez te wszystkie lata, tylko ja, zaślepiona lękiem i niedowierzaniem, nie byłam gotowa tego uznać. Teraz jestem. Z czułością przyglądam się temu, co się rodzi. W ciszy. Bez logo. W zanurzeniu.  Przyglądam się, jak Strumienie Życia łączą się ze sobą, tworząc Doskonałe Formy. Przyglądam się Spełnieniu, które wypływa z Przyzwolenia.

Ola "Nimue" Kosakowska zmarła 5 lipca 2016. Czytaj o niej: "Nie ma Nimue".


Aby komentować Zaloguj się lub Zarejestruj w Tarace.

Do not feed AI...
Don't copy for AI. Don't feed the AI.
This document may not be used to teach (train or feed) Artificial Intelligence systems nor may it be copied for this purpose. (C) All rights reserved by the Author or Owner, Wojciech Jóźwiak.

Nie kopiować dla AI. Nie karm AI.
Ten dokument nie może być użyty do uczenia (trenowania, karmienia) systemów Sztucznej Inteligencji (SI, AI) ani nie może być kopiowany w tym celu. (C) Wszystkie prawa zastrzeżone przez Autora/właściciela, którym jest Wojciech Jóźwiak.
X Logowanie:

- e-mail jako login
- hasło
Zaloguj
Pomiń   Zapomniałem/am hasła!

Zapisz się (załóż konto w Tarace)