18 kwietnia 2017
Charles A. Eastman - Ohiyesa
Dusza Indianina
Próba opisania życia religijnego typowego Indianina z czasów zanim spotkał białego człowieka
Przedmowa.My także mamy religię, która dana została naszym przodkom, a później przekazana nam, ich dzieciom. Uczy nas ona być wdzięcznymi, zjednoczonymi i
Przedmowa
„My
także mamy religię, która dana została naszym przodkom, a później
przekazana nam, ich dzieciom. Uczy nas ona być wdzięcznymi,
zjednoczonymi i miłującymi się wzajemnie! Nigdy też nie spieramy
się o religię”.
Tak
odpowiedział ponad sto lat temu wielki mówca plemienia Seneka,
Czerwona Kurtka, misjonarzowi Jakubowi Cram i to samo powtarzają moi
rodacy dzisiaj.
Próbuję
opisać życie religijne typowego amerykańskiego Indianina z czasów
zanim spotkał białego człowieka. Od dawna chciałem to zrobić,
ponieważ widzę, że nigdy nie zrobiono tego gruntownie, właściwie
i uczciwie. Wiara Indianina jest tym, czego niestety człowiek innej
rasy nigdy nie zrozumie.
Po
pierwsze, Indianin nie mówi o tych głębokich sprawach tak długo,
jak w nie wierzy, a kiedy przestaje wierzyć mówi o nich nieściśle
i bez szacunku.
Po
drugie, nawet jeśli namówimy go, aby mówił, rasowe i religijne
uprzedzenia drugiej strony przeszkadzają w jego właściwym
zrozumieniu.
Po
trzecie, prawie wszystkie badania tego tematu zostały przeprowadzone
w okresie przejściowym, kiedy to pierwotne wierzenia i filozofia
ludności tubylczej Ameryki przechodziły już proces gwałtownego
rozpadu.
Tu
i ówdzie można znaleźć pobieżne opisy dziwnych zwyczajów i
ceremonii, których symbolizm bądź wewnętrzne znaczenie za zwyczaj
pozostało dla obserwatora ukryte. Ostatnimi laty zebrano wiele
takich materiałów, które są zupełnie bezwartościowe, gdyż
opisują nowoczesne i hybrydowe zwyczaje, nieodwracalnie wymieszane z
opowieściami biblijnymi i filozofią białego człowieka. Niektóre
z nich zostały nawet wymyślone dla zysku. Daj Indianinowi z
rezerwatu podarunek, a w zamian dostarczy ci świętych pieśni,
mitologii i folkloru jakich oczekujesz!
Moja
książeczka nie rości sobie prawa do naukowego opracowania. Jest
ona na tyle zgodna z prawdą, na ile mogłem sobie przypomnieć nauki
przodków z własnego dzieciństwa, ale z ludzkiego, nie
etnologicznego punktu widzenia. Nie zależało mi na gromadzeniu
jeszcze większej ilości suchych kości, ale na przyobleczeniu ich w
ciało i krew. Tak wiele z tego, co napisano przez obcych o naszej
dawnej wierze i czci traktuje ją głównie jako ciekawostkę. Ja
chciałbym podkreślić jej wartość uniwersalną, jej osobisty
urok!
Pierwsi
misjonarze, dobrzy ludzie z wpojoną ciasnotą poglądów swego
wieku, przyczepili nam etykietkę pogan i czcicieli diabła, żądając
od nas wyrzeczenia się fałszywych bożków zanim zegniemy kolana
przed ich świętym ołtarzem. Powiedzieli nam nawet, że będziemy
na wieki zgubieni, jeśli nie przyjmiemy namacalnego symbolu ich
wiary i nie będziemy wyznawać konkretnej formy ich tak podzielonej
religii.
My, ludzie dwudziestego
wieku, wiemy jednak lepiej! Wiemy, że wszelkie religijne dążenia,
wszelka szczera cześć, może mieć tylko jedno źródło i jeden
cel. Wiemy, że Bóg ludzi piśmiennych i niepiśmiennych, Greków i
barbarzyńców, jest tym samym Bogiem. Jak Piotr dostrzegamy też, że
nie ma On względu na osoby, ale w każdym narodzie miły Mu jest
ten, kto się Go boi i postępuje sprawiedliwie.
Charles
A. Eastman (Ohiyesa).
I.
Wielka Tajemnica
Cześć oddawana w samotności. Dziki filozof. Dualistyczny umysł. Dary duchowe kontra dobrobyt materialny. Paradoks „chrześcijańskiej cywilizacji”
Pierwotny stosunek
amerykańskiego Indianina do Odwiecznego, „Wielkiej Tajemnicy”,
która otacza nas i ogarnia, był zarówno prosty, jak i podniosły.
Była to dla niego najważniejsza idea, niosąca ze sobą pełnię
radości i zadowolenia, jaka jest tylko możliwa w tym życiu.
„Wielka
Tajemnica” czczona była w ciszy, w samotności i bez żadnego
egoizmu. W ciszy, dlatego że wszelkie słowa z konieczności są
ułomne i niedoskonałe i dlatego dusze moich przodków wznosiły się
do Boga w niemym uwielbieniu. W samotności, dlatego że wierzyli
oni, że jest On nam bliższy w naszym odosobnieniu, nie było też
żadnych kapłanów, którzy mieli prawo stawać pomiędzy
człowiekiem a jego Stwórcą. Nikt nie mógł potępiać bądź
spowiadać bądź w jakikolwiek sposób ingerować w religijne
doświadczenie innych. Pośród nas wszyscy stworzeni byli synami
Bożymi i stali wyprostowani, świadomi swej boskości. Nasza wiara
nie mogła posiadać credo, ani być narzucana nikomu, kto nie chciał
jej wyznawać, stąd nie było wśród nas nauczania, nawracania i
prześladowań, nie było też jednak żadnych szyderców i ateistów.
Oprócz natury nie mieliśmy
żadnych świątyń i kaplic. Jako człowiek natury, Indianin był
wyjątkowo poetycki. Uznałby za świętokradztwo próbę wybudowania
domu Temu, którego spotkać można twarzą w twarz w tajemniczych,
cienistych alejach pradawnego lasu, na skąpanym w słońcu łonie
dziewiczych prerii, na przyprawiających o zawrót głowy szczytach i
wierzchołkach nagich skał bądź tam na ozdobionym klejnotami
sklepieniu nocnego nieba! Ten, który odziewa się w przejrzyste
zasłony chmur, tam na krawędzi widzialnego świata, gdzie nasz
pradziadek Słońce rozpala swe wieczorne ognisko, Ten, który
ujeżdża surowy wiatr północny, lub tchnie Swego ducha na
eteryczne wiatry południowe, którego wojenne kanu zapuszcza się na
majestatyczne rzeki i morza - On nie potrzebuje żadnych katedr!
Tę
samotną komunię z Niewidzialnym, będącą najwyższym wyrazem
naszego życia religijnego, częściowo wyraża słowo hambeday,
dosłownie
„tajemnicze uczucie”, które jest zwykle tłumaczone jako
„pościć” i „śnić”. Lepszym tłumaczeniem jest jednak
„świadomość boskości”.
Pierwszy
hambeday,
lub
religijne odosobnienie, było wydarzeniem epokowym w życiu
młodzieży, porównywalnym do bierzmowania bądź nawrócenia w
chrześcijaństwie. Po przygotowaniu się poprzez oczyszczającą
kąpiel parową w namiocie potu i odrzuceniu na ile tylko możliwe
wszelkich ludzkich bądź cielesnych wpływów, młody człowiek
szukał najszlachetniejszego wzniesienia, najbardziej wymagającego
szczytu w okolicznym terenie. Wiedząc, że dla Boga rzeczy
materialne nie mają żadnej wartości, nie zabierał ze sobą
żadnego daru ani ofiary oprócz takich symbolicznych rzeczy jak
farby i tytoń. Pragnąc stawić się przed Nim w całej pokorze, nie
nosił żadnych ubrań poza mokasynami i przepaską biodrową. O
rytualnej godzinie wschodu bądź zachodu Słońca zajmował swoją
pozycję, z której widzieć mógł chwałę ziemi i zwróconym być
w kierunku „Wielkiej Tajemnicy” i tam pozostawał, nagi,
wyprostowany, milczący i niewzruszony, wystawiony na żywioły i
siły Jego uzbrojenia, przez noc i dzień do dwóch dni i nocy, ale
rzadko dłużej. Czasami zanucił hymn bez słów lub ofiarował
ceremonialną fajkę. W tym świętym transie bądź ekstazie
indiański mistyk znajdował swoje największe szczęście i siłę
napędową swego istnienia.
Kiedy wracał do obozu,
musiał pozostać z daleka zanim jeszcze raz nie wszedł do namiotu
potu i nie przygotował się na kontakt ze swoimi towarzyszami. Nie
rozmawiał o wizji bądź znaku mu udzielonym, chyba że zawierały
jakieś polecenie, które musiało zostać publicznie wypełnione.
Czasami starzec stojący na skraju wieczności mógł wyjawić kilku
wybranym wyrocznię dawno minionej młodości.
Rdzenny Amerykanin był
generalnie w pogardzie u swoich białych zdobywców z powodu swojej
biedy i prostoty. Być może zapomnieli oni, że jego religia
zabrania gromadzenia bogactwa i rozkoszowania się luksusem. Dla
niego, jak i dla innych prostych ludzi w każdej epoce i narodzie, od
Diogenesa do braci Św. Franciszka, od montanistów do szejkersów,
umiłowanie dóbr jawiło się jako sidło, a obowiązki rozwiniętego
społeczeństwa jako niepotrzebne niebezpieczeństwo i pokusa. Co
więcej, zasadą jego życia było dzielenie się owocami swoich
zdolności i sukcesu ze swoimi mniej fortunnymi braćmi. W ten sposób
chronił on swego ducha od pęt dumy, chciwości lub zazdrości i
wypełniał, jak wierzył, boską wolę - co było dla niego
niezmiernie ważne.
To więc, że nie zdołał
założyć trwałych miast i rozwinąć cywilizacji materialnej nie
wynikało wcale z ignorancji i braku zapobiegliwości. Dla
niewykształconego mędrca, skupiska ludności były płodnym źródłem
wszelkiego zła, zarówno moralnego jak i fizycznego. Twierdził, że
choć jedzenie jest dobre, to nadmiar zabija; że miłość jest
dobra, ale żądza niszczy, i że nie mniej przerażającym niż
zaraza podążająca za zatłoczonymi i szkodliwymi dla zdrowia
osadami była utrata mocy duchowej nierozerwalnie związanej ze zbyt
bliskim kontaktem z bliźnim. Wszyscy, którzy spędzili trochę
czasu na świeżym powietrzu wiedzą, że istnieje siła życiowa,
którą gromadzi się w odosobnieniu, a która błyskawicznie
rozprasza się poprzez życie w tłumie i nawet jego wrogowie uznają
fakt, że pod względem pewnej wrodzonej mocy i samoopanowania,
całkowicie niezależnego od okoliczności, amerykański Indianin nie
ma sobie równych pomiędzy ludźmi.
Czerwony człowiek podzielił
umysł na dwie części - umysł duchowy i umysł cielesny. Pierwszy
to czysty duch, zainteresowany tylko naturą rzeczy i to właśnie
ten umysł starał się wzmocnić przez duchową modlitwę, podczas
której ciało zostaje podbite przez post i fizyczne trudności. W
tego rodzaju modlitwie nie ma błagania o łaskę czy pomoc. Wszelkie
prośby wypływające z osobistych bądź egoistycznych pobudek,
takie jak powodzenie na polowaniu bądź wojnie, uwolnienie od
choroby lub pomoc ukochanej żonie były zdecydowanie kierowane na
poziom niższego bądź materialnego umysłu, a wszystkie ceremonie,
talizmany lub zaklęcia stworzone by zapewnić korzyść bądź
zapobiec niebezpieczeństwu były uznawane za pochodzące z
cielesnego ja.
Rytuały tej cielesnej czci,
raz jeszcze podkreślam, były całkowicie symboliczne, a Indianin
nie czcił Słońca bardziej niż chrześcijanin wielbi Krzyż.
Słońce i Ziemia, przez oczywistą parabolę będącą tylko
odrobinę bardziej poetycką metaforą niż naukową prawdą, były
dla niego rodzicami wszelkiego organicznego życia. Od Słońca, jako
wspólnego ojca pochodzą ożywcze prawa natury, a w cierpliwym i
owocnym łonie naszej matki, Ziemi, skryte są zarodki roślin i
ludzi. Dlatego nasz szacunek i miłość do nich były tak naprawdę
twórczym przedłużeniem naszej miłości do naszych bezpośrednich
rodziców, i to uczucie synowskiego oddania połączone było z
gotowością błagania ich, tak jak ojca, o tak dobre dary, jakich
tylko możemy zapragnąć. To materialna bądź cielesna modlitwa.
Na żywioły i majestatyczne
siły natury takie jak: Błyskawicę, Wiatr, Wodę, Ogień i Mróz
patrzono z respektem jako na siły duchowe, choć zawsze jako
drugorzędne i przejściowe w swoim charakterze. Wierzyliśmy, że
duch przenika całe stworzenie i że każda istota posiada w jakimś
stopniu duszę, choć niekoniecznie duszę świadomą. Drzewo,
wodospad, niedźwiedź, każde z tych stworzeń jest fizycznym
przejawem Mocy i jako taki obiektem naszego szacunku.
Indianin uwielbiał okazywać współczucie i duchową jedność ze swoimi braćmi z królestwa zwierząt, których niemówiące językiem ludzi dusze posiadały w jego oczach coś z bezgrzesznej czystości, którą przypisujemy niewinnym i niemającym żadnych obowiązków dzieciom. Ufał ich instynktom jako tajemniczej mądrości danej im z góry i chociaż z pokorą przyjmował rzekomo dobrowolną ofiarę ich ciał, by zachować jego własne, składał hołd ich duchom poprzez nakazane modlitwy i dary.
W każdej religii istnieje
element nadnaturalny, który przejawia się w różnym stopniu u jej
wyznawców w zależności od autorytetu czystego rozumu. Indianin
charakteryzował się logicznym i jasnym myśleniem w kwestiach
wchodzących w zakres jego wiedzy, ale jeszcze nie klasyfikował
rozległej dziedziny natury, ani nie wyrażał jej cudów w terminach
naukowych. W swoim ograniczonym zrozumieniu przyczyn i skutków
dostrzegał cuda na każdym kroku - cud życia w ziarnie i jajku, cud
śmierci w świetle błyskawicy i przepastnej głębi! Nic cudownego
nie mogło go zadziwić, nawet przemawiające zwierzę, czy
zatrzymujące się w swej drodze Słońce. Dziewicze poczęcie
wyglądałoby nie bardziej cudownie niż narodziny każdego dziecka
przychodzącego na świat, a cud rozmnożenia chleba i ryb nie
bardziej niż zbiory, które mnożą się z pojedynczej kolby
kukurydzy.
Kto potępi jego wierzenia?
Z pewnością nie pobożny katolik, lub nawet protestancki misjonarz
dla których biblijne cuda były literalnymi wydarzeniami! Człowiek
kierujący się logiką musi albo zaprzeczyć wszystkim cudom, albo
żadnym, a nasze indiańskie mity i opowieści o bohaterach są
zapewne tak samo wiarygodne jak te hebrajskie. Jeśli kierujemy się
nowoczesnym sposobem myślenia, który widzi w prawach natury
majestat i wielkość o wiele bardziej imponującą niż jakikolwiek
odosobniony przypadek ich naruszenia może kiedykolwiek być, nie
zapominajmy, że mimo wszystko nauka nie wyjaśniła jeszcze
wszystkiego. Wciąż musimy jeszcze zmierzyć się z ostatecznym
cudem - początkiem i teorią życia! Tutaj leży ostateczna
tajemnica, która jest istotą naszej czci, a bez której nie mogłoby
być religii i w obecności tej tajemnicy nasze podejście nie może
wiele różnić się od tego naturalnego filozofa, który dostrzega z
zachwytem Boga w całym stworzeniu.
Jest oczywistą prawdą, że
Indianin, tak długo jak jego tubylcza filozofia miała kontrolę nad
jego umysłem, nie zazdrościł i nie pragnął naśladować
wspaniałych osiągnięć białego człowieka. W swojej opinii był
stał ponad nim! Wzgardził nim, tak jak dumny duch pochłonięty
swoim trudnym dziełem gardzi miękkimi posłaniami, wykwintnym
jedzeniem i nakierowanymi na przyjemności rozrywkami bogatego
sąsiada. Było dla niego jasne, że cnota i szczęście nie zależą
od tych rzeczy, a może nawet nie można ich z sobą pogodzić.
Bez wątpienia w pierwotnym
chrześcijaństwie było wiele rzeczy, które mu się podobały, a
ostre słowa Jezusa do bogaczy i o bogactwie były dla niego
całkowicie zrozumiałe, jednak wiara, której nauczano w naszych
kościołach i praktykowano w naszych zgromadzeniach, z jej
przepychem, zbytkiem, prozelityzmem i otwartą pogardą dla
wszystkich innych religii, przez długi czas była dla niego
odpychająca. Dla jego prostego umysłu zawodowe kaznodziejstwo i
bogactwo kościoła było czymś nie duchowym i mało pouczającym.
Chrześcijańscy misjonarze nie mieli na niego żadnego poważnego
wpływu aż do czasu kiedy jego duch został złamany i jego moralna
i fizyczna siła osłabiona przez handel, podbój i alkohol. Choć
wydaje się to dziwne, to jednak jest prawdą, że dumny poganin w
jego sercu gardził dobrymi ludźmi, którzy przyszli go nawracać i
oświecać!
Jednak nie tylko
ostentacyjność i faryzeizm obcej religii raziła czerwonego
człowieka. Było dla niego szokujące i prawie niewiarygodne, że
pomiędzy tymi ludźmi, którzy uważali się za stojących od niego
wyżej było tylu niewierzących, którzy nawet nie udawali, że
wyznają narodową wiarę. Nie tylko jej nie wyznawali, ale zniżyli
się do tego, że obrażali swego Boga bluźnierczą i świętokradczą
mową! W naszym języku Jego imię nie było wypowiadane, nawet z
całkowitą czcią, a cóż dopiero lekceważąco bądź
prześmiewczo.
Co więcej, nawet ci biali
ludzie, którzy wyznawali wiarę wykazywali się wielką
niekonsekwencją postępowania. Mówili wiele o sprawach duchowych,
ale szukali tylko materialnych. Kupowali i sprzedawali wszystko:
czas, pracę, osobistą niezależność, miłość kobiety, a nawet
obowiązki duszpasterskie swojej świętej wiary! Żądza pieniądza,
pozycji i podboju, tak charakterystyczna dla Anglosasów, nie umknęła
moralnemu potępieniu niepiśmiennego sędziego, podobnie jak
nieumiejętność przeciwstawienia sobie tych wyraźnych znamion rasy
panującej duchowi łagodnego i skromnego Jezusa.
Z czasem dotarło do niego,
że pijacy i rozpustnicy pomiędzy białymi, z którymi tak często
miał do czynienia, byli także potępiani przez religię białego
człowieka i nie powinni jej dyskredytować. Nie było jednak mu
łatwo przymknąć oko i wybaczyć złej wierze narodu. Kiedy wybitni
posłańcy Ojca z Waszyngtonu, niektórzy będący nawet
kaznodziejami i biskupami, przybyli do plemion indiańskich i
zawierając z nimi uroczyste traktaty powołując się na honor
narodu z modlitwą i wezwaniem imienia ich Boga, a później
natychmiast i bezwstydnie te traktaty łamali, czy to dziwne, że
takie czyny budziły nie tylko gniew, ale i pogardę? Historycy
białego człowieka przyznają, że to nie Indianin pierwszy wypierał
się swych obietnic.
Wierzę, po trzydziestu
pięciu latach osobistego doświadczenia, że nie ma czegoś takiego
jak „chrześcijańska cywilizacja”. Chrześcijaństwo i
nowoczesna cywilizacja są sobie przeciwne i nie do pogodzenia, a
duch chrześcijaństwa i naszej starożytnej religii jest w istocie
taki sam.
Tłumaczenie: Artur Olczykowski
Komentarze
![[foto]](/author_photo/kapalka.jpg)
![[foto]](/author_photo/jaa.jpg)
I teraz widać jak bardzo "blade twarze" namieszały. Ohiyesa - reprezentuje duchowość zwaną Szamanizmem, jest to zupełnie sprzeczne z czym takim jak religia chrześcijańska. Piszę o tym bo podobno to Taraka popularyzuje szamanizm.
A oto Szamanizm, opisany przez Oyiyesa (kto zna zasady chrześcijańskie widzi tu całkowitą sprzeczność):
Wielka Tajemnica - Święta Energia Dająca Życie "Była to dla niego najważniejsza idea, niosąca ze sobą pełnię radości i zadowolenia, jaka jest tylko możliwa w tym życiu.""nie było też żadnych kapłanów""Nikt nie mógł potępiać bądź spowiadać bądź w jakikolwiek sposób ingerować w religijne doświadczenie innych""Nasza wiara nie mogła [.] być narzucana nikomu, kto nie chciał jej wyznawać, stąd nie było wśród nas nauczania, nawracania i prześladowań, nie było też jednak żadnych szyderców i ateistów.""Oprócz natury nie mieliśmy żadnych świątyń i kaplic""W tego rodzaju modlitwie nie ma błagania o łaskę czy pomoc""Wierzyliśmy, że [...] każda istota posiada w jakimś stopniu duszę," - winno być Ducha
"nauka nie wyjaśniła jeszcze wszystkiego" - bo nauka też jest religią i to mocno zabetonowaną
chrześcijaństwo to tylko fanatyzm i niewolnicze poddanie, ciężko o tym napisać było Czerwonemu Człowiekowi, bo wszystkie niepoprawne wypowiedzi były cenzurowane przez "blade twarze".
Aby komentować Zaloguj się lub Zarejestruj w Tarace.