04 czerwca 2002
Wojciech Jóźwiak
Klątwa wajdelotów
O Prusach, Krzyżakach i dalszych losach ziemi na Pregołą
Robertowi "Akszugorowi" dedykuję
Ta opowieść jest, między innymi, o klątwach. Klątwy, jak wszystko co należy do magii, to mają do siebie, że mogą być wytłumaczone w inny sposób, na przykład: przypadkiem. Kto w klątwy nie wierzy, niech potraktuje je jako metaforę, metaforę historycznych "zjawisk długiego trwania".
Niedawno (czyli pod koniec maja 2002) Rosja w osobie prezydenta Putina konferowała z Unią Europejską, żądając przyznania sobie korytarzy do tzw. "Obwodu Kaliningradzkiego" przez Litwę i Polskę. Skandal! O granicach suwerennej (jakoby) Polski decyduje Unia, do której Polska przecież nie należy. Zanim jeszcze do Unii nas przyjęto (pomijam to, czy to dla nas dobre, czy nie i czy chcemy tego, czy nie), już staliśmy się protektoratem Unii, państwem o suwerenności ograniczonej niby afrykańskie kacykostwa Bagande lub Aszanti pod protektoratem Anglików. Rosja żąda korytarza przez Polskę! Pierwszy skandal. Nie do nas, tylko od Unii, zwracając się do niej w polskiej sprawie, tak jakby Bruksela była jakąś mamusią, a Polska bezwłasnowolnym małolatem. (I to dopiero jest skandal!) Przedmiotem sporu są Prusy, ziemia między Niemnem a Wisłą, jedna z tych wielu polskich Atlantyd, na gruzach których i cmentarzach przyszło nam żyć. I których karmę dziedziczymy.
Prusy czy też "kwestia pruska" są przykładem długiego trwania pewnych historycznych procesów i problemów. Tak długiego i uporczywego, że można całą rzecz podejrzewać o metafizyczne powiązania.
Kiedy się czyta historię i patrzy na mapę, widać, że odkąd istnieje Polska, Prusy wiszą nad nią niby fatum. Zaczęło się od tego, że Bolesław zwany Chrobrym wysłał do Prus z misją swojego protegowanego, czeskiego biskupa bez ziemi (bez swojej kościelnej diecezji) - Wojciecha. Ten, jak się wydaje, nie szedł do Prusów, aby uczyć ich wiary w Zbawiciela, tylko ogarnięty męczeńskim zapałem, szukał dla siebie szybkiej śmierci i rzeczywiście wkrótce się postarał o to, by sprowokowani przez niego Pomezańczycy go zgładzili, jako tego, który umyślnie bezcześci ich święte miejsca. Chrobry zyskał dzięki temu prawdziwy polityczny skarb: własnego świętego męczennika. Prusowie na ponad sto lat zostali pozostawieni sobie.
Zimą 1107/8 Krzywousty najechał Sasinów żyjących gdzieś koło obecnej Ostródy i trzy lata później ponowił wyprawę. Była to dywersja na tyłach, bo cześć plemion pruskich byłą wtedy sojusznikiem Pomorzan, których Krzywousty usiłował podbić. 30 lat później z misją religijną wybrał się tam biskup Henryk Zdzik, ale żadnego Prusa nie nawrócił. W tymże wieku dwunastym, kiedy ruszyły na wschód wyprawy krzyżowe, jeszcze raz Prusów zaatakował Bolesław Kędzierzawy. Ale "gdy Bolesław powrócił do kraju, [Prusowie] wnet wpadli ponownie w otchłań odstępstwa, wracając do czci bałwanów", jak pisze Kronika Wielkopolska. Jest też prawdopodobne, że już za Krzywoustego Polacy wspólnie z Jaćwięgami zniszczyli i rozproszyli Galindów. Na granicy polsko-pruskiej trwała pokoleniami mała, lokalna wojna. Prusowie łupili słowiańskie wsie, grody i kościoły, Mazowszanie i Kujawianie odpowiadali tym samym, ale prócz tego wielu z nich, mając dość ucisku panów i księży (mając dość "Europy" i "cywilizacji") uciekała do Prusów, znajdując tam często gościnę, ziemię i wolność. "Bezludne w pierwszych dziesięcioleciach XII w. puszcze w dorzeczu Weli i Drwęcy stały się azylem dla zbiegów z Polski i wychodźców z dawnych galindzkich wspólnot terytorialnych. (...) Wracali do religii przodków, porzucając chrześcijaństwo" - pisze prof. Łucja Okulicz-Kozaryn. Z początkiem następnego, XIII stulecia, które miało stać się początkiem końca Prusów, ich duszami zainteresowali się cystersi (okopani już wtedy mocno na Pomorzu), którzy wysyłali kolejnych misjonarzy, a ich opat Gotfryd twierdził, iż "ziemia ta biała była do żniwa", czyli jej mieszkańcy dojrzeli do przyjęcia chrześcijaństwa. W 1216 roku w Rzymie dwaj pruscy posłowie zostali ochrzczeni przez papieża. Być może akcja misyjna odbyłaby się pokojowo, gdyby rzeczywiście przeprowadzali ją łagodni cystersi. Tymczasem już w następnych roku papież zwolnił rycerzy z Mazowsza i Pomorza z obowiązku pójścia z krucjatą do Palestyny, w zamian każąc im siłą nawracać pruskich sąsiadów. Na czele sojuszu polskich książąt stanął władca Mazowsza, Konrad. (TEN Konrad! Którego poczynania i polityka nadają się na scenariusz filmu gangsterskiego.)
W latach 1217-20-23 i 24, w ciągu kolejnych wzajemnych napadów i prowokacji rozpala się wojna polsko-pruska. Włącza się w nią czynnik, którego dotąd tu nie było: zakony rycerskie. W Rydze instalują się Kawalerowie Mieczowi, do Dobrzynia w roku 1228 przybywa piętnastu niemieckich wojowniczych mnichów, tworzących "Zakon Chrystusowy". Inicjatorem był Konrad.
Już wcześniej Konrad zaczął kokietować Zakon Niemiecki Maryi Panny, zwanych pospolicie Krzyżakami. Pierwszy zwiad dwóch "braci" przybył do Torunia w 1226 roku. Dwa lata później Konrad obiecał im Chełmno. W 1234 raku Krzyżacy uzyskali "mocne papiery": papież w oparciu o sfałszowany zapis Konrada, darowuje im Ziemię Chełmińską i wszystkie ziemie Prusów, które zdobędą w przyszłości. Zimą tegoż roku rusza pierwsza krucjata na Prusów. Z "poganami" walczą w większości Polacy, zrabowaną ziemię bierze Zakon.
To był początek. Do końca trzynastego wieku Krzyżacy, wspierani przez krucjatowe rycerstwo z całej Europy, podbijają wszystkich Prusów, sięgają do Niemna, zwracają się także przeciwko polskim książętom, swoim w końcu dobroczyńcom, wydzierając im Gdańsk, Słupsk i Kujawy.
Wiek czternasty to epoka największej potęgi krzyżackiego Zakonu, który po połączeniu się z Mieczowcami z Inflant i po aneksjach na Pomorzu buduje państwo rozciągające się od dzisiejszego Petersburga po prawie Odrę, państwo kontrolujące całe południowe i wschodnie wybrzeże Bałtyku, będące największą chyba wówczas potęgą Europy.
Nad Wisłą istnieją wtedy dwa konkurencyjne ośrodki polityczne: blisko źródeł Wisły Kraków, i u jej ujścia Gród Maryi, alias Marienburg, przekręcony na Malbork. Zrazu Kraków jest w odwrocie, ale od Władysława Łokietka i Kazimierza zaczyna powoli brać górę. Dla obu tych państw, predestynowanych do panowania nad tą samą ziemią, nie ma razem miejsca pod słońcem!
Krzyżacy budują państwo zaskakująco nowoczesne, wyprzedzając wręcz swoją epokę o kilkaset lat. Na ziemiach pobitych, umęczonych i odartych z materialnej i duchowej własności Prusów tworzą państwo wyalienowane z wszelkich więzów plemiennych, rodowych, językowych i ziemskich, jakie zwykle łączą elitę władzy z ogółem mieszkańców. W państwie Krzyżaków zakonna elita była pod każdym względem obca (nawet urodzona gdzie indziej, bo do Zakonu przyjmowano tylko Niemców), za to kierowane przez nią państwo żądało od swych poddanych bezwzględnego podporządkowania. Można też powiedzieć, że państwo to było starsze od swojego "ludu" i samo sobie ów "lud" stworzyło, przesiedlając (jak niewolników) podbitych Prusów i ściągając niemieckich i mazowieckich osadników. Podstawą zaś i legitymizacją panowania Krzyżaków była ideologia w postaci okrutnie wypaczonego agresywnego chrześcijaństwa. Krzyżacy w istocie stworzyli pierwsze w Europie i w świecie państwo totalitarne, niedościgły wzór dla swoich XX-wiecznych naśladowców: Stalinów, Hitlerów i Polpotów. Państwo rządzone przez kilkuset "übermenschów" z krzyżami na płaszczach, przysięgłych ślepą wierność swoim "führerom", wielkim mistrzom. A także, inaczej patrząc, państwo kolonialne.
W tymże wieku czternastym, kiedy Zakon stoi u szczytu potęgi, w jego cieniu i jakby ukradkiem rozwija się jego konkurent: państwo ze stolicą w Krakowie, z istoty swojej (jakby powiedział Janusz Waluszko) "waniczne" [1], przywiązane do ziemi, "organiczne" i w gruncie rzeczy chaotyczne, stawiające pokój przed wojną, państwo, które rozrastać się będzie - w wyniku trudnej do zrozumienia międzynarodowej koniunktury - przez spadki, układy i małżeństwa. Za Kazimierza sięga już ono po stepy Złotej Ordy, za Jadwigi nagle rozrasta się w ogromną konfederację obejmującą ćwierć Europy. Jego centrami są Kraków, Poznań i Lwów, do których wkrótce dołączają Wilno, Smoleńsk i Kijów. Języka jest (przeważnie) polskiego i ruskiego, i dwóch religii. W lipcu 1410 roku wojska Zakonu zostają przez nie zmiażdżone na polu pod Ostródą, które podobno nazywało się Grunwald.
Przez wiek piętnasty i szesnasty państwo założone przez Krzyżaków cofa się, a jednocześnie tak jak potrafi, usiłuje utrzymać się na powierzchni. Po wojnie zwanej Trzynastoletnią, w której z Zakonem walczyła nie tyle pacyfistyczna Polska, co zbuntowani, głównie pomorscy, właśni poddani Zakonu (1454-66), z krzyżackiego państwa zostaje ogryzek w kształcie trąbki ze stolicą w Królewcu. Pomorze i Warmia, czyli ziemie zwane wówczas Prusami Królewskimi, które "oddały się" Rzeczypospolitej, przeżywają wtedy swój Złoty Wiek. Gdańsk jest największym miastem polsko-litewsko-ruskiego commonwealth'u, a raczej miastem-państwem, niby greckie polis, prowadzącym własną politykę zagraniczną. Na Pomorzu zgodnie żyją obok siebie ludzie mówiący po kaszubsku, polsku i (dolno)niemiecku. Ta społeczność wydaje z siebie Kopernika.
Ostatni (jak się miało okazać) wielki mistrz Albrecht próbował się pozbyć zwierzchnictwa polskich królów. Temu celowi miała służyć wojna z Polską, na która Zakon się porwał w latach 1519-1521 i przegrał.
Co się działo tymczasem z Prusami? Łucja Okulicz-Kozaryn tak opisuje ich los na przełomie XIII i XIV wieku: "Przypuszcza się, że na (...) terytorium [państwa krzyżackiego] żyło kilkadziesiąt tysięcy Prusów, przy czym bardzo duża była różnica między liczbą kobiet i mężczyzn. Z relacji (...) wiadomo, że mężczyzn pojmanych w czasie walk zabijano bez pardonu, kobiety i dzieci po ochrzczeniu przenoszono w inne okolice. (...) Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że po zakończeniu wojny [po podboju Prus i stłumieniu kolejnych powstań - WJ] ludność pruska nie reprezentowała zwartej wspólnoty etnicznej, lecz pojedyncze grupy straszliwie sterroryzowanych, wygłodzonych i zmęczonych wojną ludzi. Przesiedlenie większości ocalałych w obce okolice i środowisko zrywało dotychczasowe więzy wspólnot pruskich. (...) Krzyżacy nie musieli zabiegać o porozumienie z pokonanymi autochtonami. (...) Zwycięzca nakładał prawa i obowiązki oraz żądał posłuszeństwa, nie oczekując sympatii od ludzi, których pokonał. (...) Wbrew utartym przekonaniom (...) Krzyżacy nigdy nie prowadzili akcji germanizowania Prusów. Nie wymagano od nich znajomości języka niemieckiego, (...) mogli być niemi, głusi, byle byli posłuszni."
Większość pozostałych Prusów Krzyżacy przesiedlili na Sambię, zapewne dlatego, że z tego półwyspu, który w tamtych czasach, otoczony przez morze, bagna i rzeki właściwie był wyspą, nie było dokąd uciec. Życie ma swoje prawa i stopniowo na Sambii uformowała się mała społeczność mówiąca językiem pruskim (zapewne mieszanką dawnych, mocno zróżnicowanych dialektów) i potajemnie oddająca cześć dawnym bóstwom, duchom przodków i ukrytym w lasach świętym miejscom. Mało kto u nas wie, że katastrofa, jaka miała spotkać to ostatnie pruskie refugium, przyszła, ponownie, z Polski.
Z początkiem XVI-go wieku lennik władających w Krakowie Jagiellonów, wielki mistrz Albrecht von Hohenzollern, przegrał wojnę ze swoim suzerenem. (Wtedy właśnie Kopernik bronił Olsztyna przez Krzyżakami. Dlaczego uczony filozof i medyk został wojennym komendantem, nie bardzo rozumiem.[2]) Krewny Kopernika, biskup Watzenrode - pruski, w dzielnicowym sensie, patriota - podsuwał królowi plan, żeby z Krzyżakami skończyć raz na zawsze, ziemię przyłączyć do Polski, a resztkę pozostałych zakonnych rycerzy zesłać na turecką granicę. I wtedy Albrecht okazał się jednym z tych mężów stanu, którzy w obliczu ostatecznej i nieodwołalnej, zdawałoby się, klęski, ratują Niemcy i podnoszą je z upadku, a niektórym z nich (Albrecht do nich nie należał) nawet udawało się śmiertelne porażenie przeobrazić w sukces. Takim był cesarz Leopold, który wezwał swojego dawniejszego przeciwnika Sobieskiego, aby go ratował od Turków; kimś takim był marszałek Blücher, który szarpał Napoleona i przywrócił Prusom (tym późniejszym niemieckim już Prusom) rangę mocarstwa, czy wreszcie kilkadziesiąt lat temu kanclerz Adenauer, który zmiażdżone, zdawałoby się, doszczętnie Niemcy na nowo awansował na pierwszą siłę Europy.
Albrecht dokonał wolty: rozwiązał Zakon nie czekając na rozkazy Zygmunta, i wraz ze swymi Krzyżakami, którzy stali się odtąd pruską szlachtą, przyjął naukę Lutra. Nie można nie docenić tego kroku: grzebiąc Zakon, Albrecht zarazem ratował jego państwo i to najlepiej jak potrafił. Luteranizm był religią zdecydowanie bardziej państwowotwórczą od papizmu: głosił posłuszeństwo władzy, stawiał państwo ponad kościołem, monarchów awansował - czego nigdy nie było w katolicyzmie - na zwierzchników kościoła. Nowe niemieckie państwo w Prusach dzięki luterańskiej herezji utrzymywało ów bezwzględny rząd dusz, jaki miało za Krzyżaków. Państwo stawało się "absolutem" - co ogłosił 300 lat później poddany pruskiego króla, Jerzy Hegel. Tymczasem Albrecht obiecał, że będzie grzeczny, pozostał lennikiem Zygmunta, i jeszcze wyłudził od króla zgodę, aby tron w Królewcu dziedziczyli po nim jego krewni z Berlina... Polska była wtedy potężna, Albrecht malutki, beztroska króla Zygmunta Starego zdumiewająca... [3] Krótko to trwało, jak na czas, o którym powinni byli myśleć mężowie stanu: 122 lata później inny lis z rodu Hohenzollernów, Fryderyk Wilhelm, oderwał się całkiem od Polski (którą wcześniej zdradził dla Szwedów), 176 lat później Fryderyk I koronował się na króla Prus, 247 lat później Fryderyk II (wnuk pierwszego) "rozebrał" Polskę. Kraków zginał, Malbork zwyciężył.
Wracajmy do czasów Albrechta i jego wojny. Pisze Łucja Okulicz-Kozaryn: "W 1520 r., gdy rozgorzała wojna z Polską i okręty, które wypłynęły z Gdańska, zaczęły zagrażać brzegom pruskim, Sambijczyk Valtin Supplit zapowiedział skuteczną obronę, jeżeli wielki mistrz Zakonu Albrecht zezwoli mu na publiczne złożenie krwawej ofiary i zapewni bezkarność. Uzyskawszy taką zgodę zarżnął czarnego byka i poprowadził obrzęd, którego przebieg opisali Hieronim Malecki i Szymon Grunau. Pod koniec obrzędu okręty rzeczywiście odpłynęły, a ich załogi zgodnie twierdziły, że na brzegu morskim ukazały się straszne widma, z którymi walczyć nie było sposobu. Aliści wraz z okrętami odpłynęły wszystkie ryby, gdyż składający ofiarę, aby odegnać wszystko do brzegów, zapomniał z tego nakazu wyłączyć ryby. Gdy przez kilka lat żaden rybak nie złowił ani jednej ryby, tenże Valtin Supplit powtórzył obrzęd, zabijając w ofierze czarną maciorę, Skutek, podobnie jak w pierwszym przypadku, był natychmiastowy." [4]
Ale to były nie tylko ostatnie już obrzędy rodzimej religii Prusów, ale i ostatnie chwile życia tego narodu. Gdy Krzyżacy przegrali wojnę 1519-21, pruscy chłopi na Sambii poderwali się do powstania. Było to w 1525 roku, roku "hołdu pruskiego" i przeprosin mistrza (a teraz księcia) Albrechta z królem Zygmuntem. "W 1525 roku rozgniewani i doprowadzeni do ostateczności [Prusowie] zorganizowali masowe marsze w kierunku Królewca (...). Powstanie chłopskie zbiegło się z tumultami w miastach Prus książęcych, dokonywanymi przez pospólstwo, domagające się praw dla siebie. Sytuacja w tak zwanych Prusach Dolnych stała się tak groźna, że do stłumienia powstania włączył się, jako pan lenny, król polski Zygmunt I. Na jego rozkaz zmobilizowano do broni 4000 szlachty żmudzkiej, wojska z Mazowsza i własne wojska wojewody i starosty malborskiego oraz biskupa warmińskiego. Powstanie zostało krwawo stłumione, niestety, na rozkaz polskiego króla i rękami - głównie - polskiego rycerstwa. Tak naprawdę nie wiadomo, ilu wówczas zginęło pruskich mieszkańców Sambii i Natangii [ziemi na południe od Królewca - WJ]. Ci co ocaleli (...) woleli zapomnieć, że są Prusami." (Łucja Okulicz-Kozaryn, "Dzieje Prusów")
Historia milczy o tym, czy tym razem także pogański kapłan Valtin Supplit składał w ofierze czarnego byka na intencję stępienia polskich szabel i zmiękczenia serc polskich zabijaków. Jeśli to czynił, to nie pomogło. Tragedia dopełniła się. W 1545 roku, dwadzieścia lat po powstaniu, w diecezji sambijskiej przestano odprawiać nabożeństwa (teraz już luterańskie) w języku pruskim. To był finis Prussorum. Naród przestał istnieć.
Tu kończy się historia, zaczyna fantazja, która każe przykrywać "białe plamy" obrazami, jak to ostatni kapłani Prusów, widząc zagładę swoją i swego ludu, rzucają - może przy pomocy czarnej maciory, może przez własną krew, krew umierających - ceremonialną klątwę na Polaków, życząc im uroczyście, aby zginęli za sprawą ich własnej - teraz przeklętej - pruskiej ziemi.
I patrzcie: właśnie tak się przecież dzieje: z kadłuba pobitego zdawałoby się krzyżactwa wylega się powoli, przez dwieście lat - na tej pruskiej ziemi - kolejna zmora, która, jakby chcąc udowodnić, że klątwa ostatnich wajdelotów przez nią działa, wypisuje sobie na czole ich imię: Fryderyk I w 1701 roku koronuje się na króla Prus! Odtąd słowo "Prusy" nie oznacza już starych Bałtów, przywiązanych na śmierć i życie do ziemi i wiary w swych bogów, tylko agresywne państwo niemieckie, które rozrasta się nad Przegołą i Odrą, pochłania Polskę i narzuca swój militarno-biurokratyczny etos całym Niemcom, które (1871) jednoczy pod swym berłem.
Klątwa Valtina Supplita (jeśli to on był tym czarodziejem) nie wygasa. W I Wojnie Światowej Prusy Wschodnie są jedyną prowincją Niemiec, która bezpośrednio cierpi od wojny, najechana przez Rosjan. Ale to tylko wstęp do barbarzyństw, bezeceństw i zezwierzęceń, jakimi gieroje Krasnoj Armii wykażą się wobec mieszkańców Prus, kiedy tu wejdą w 1945-tym. Ich wyczyny uwieńczy torpeda sowieckiego kapitana Marinesko, który w lutym 45 zatopi na północ od Ustki statek "Wilhelm Gustlow" z kilkoma tysiącami uciekinierów z Prus Wschodnich, głównie kobiet i dzieci, na pokładzie. Klątwa, jak widać, jest ślepa, i dosięgła ludzi, z których niejeden nosił geny dawnych Prusów.
A jak dosięgała dalej Polskę? W latach międzywojennych znaczna część mieszkańców południa Prus Wschodnich (czyli tak zwanych obecnie "Mazur") mówiła jeszcze polskim, mazowieckim dialektem, a jej narodowa samoidentyfikacja była raczej nieustalona. O ile mi wiadomo, chętniej za Polaków uważali się katoliccy Warmiacy niż luterańscy Mazurowie Pruscy. Jednak właśnie w latach międzywojennych, kiedy tuż za granicą powstawała na nowo niepodległa Polska, polskojęzyczni do niedawna mieszkańcy pogranicza, na gwałt, w jednym pokoleniu, zaczęli się uważać nie dość, że za Niemców, to za hiper-Niemców, za niemieckich zapiekłych nacjonalistów. Partia Hitlera miała w mazurskich powiatach największy procent zwolenników. Pośpiesznie zmieniano nazwy na "czysto niemieckie", aby spod umlautów nie przebijały polskie i staropruskie palatalizacje. Wieś Suczki przechrzczono na "Hitlershoehe". Być może powodem gwałtownego odwrócenia się od Polski było rajd bolszewików w 1920-tym na Działdowo, jedyne mazursko-pruskie miasto, które w Traktacie Wersalskim przyznane było Polsce. Polska wydawała się widocznie nader niepewnym interesem. A od tego do nienawiści niedaleko.
W 1939 r. Hitler zażądał "korytarza" do Prus Wschodnich przez terytorium Polski. Jednym z zapalnikow II Wojny światowej była sprawa pruska.
Klątwa wajdelotów wisi nad naszą głową do dziś, wystarczy popatrzeć na mapę. Rdzenne niegdyś pruskie ziemie i najdłuższa ostoja tego ludu, Sambia, Natangia, Nadrowia i Skalowia zostały anektowane przez Stalina i włączone do Sojuzu. Posłużyły (i służą Rosji do dziś) za niezatapialny lotniskowiec, atomową bazę wycelowaną w Europę, but wsadzony w europejskie drzwi. Nas czynią zakładnikami Moskwy. Praw do tej ziemi Rosja nie miała żadnych. Polska i Litwa mogą jeszcze powoływać się na lenne zwierzchnictwo za Jagiellonów, Rosja miała tylko prawo pięści, dziś ma też prawo półwiecznej zasiedziałości. (Ale jakiej zasiedziałości? Przecież oni tę ziemię systematycznie niszczyli.) Obecna nazwa stolicy Prus, "Kalinin-grad", od pięćdziesięciu paru lat obraża Polskę i wszystkich innych naokoło, Rosjan nie wyłączając, nazwiskiem bolszewickiego zbrodniarza, stalinowskiego sługusa. Inne miasta noszą tendencyjnie im nadane w ZSRR nazwiska carskich generałów, którzy "uśmierzali" polskie powstania.
A dzisiaj o korytarze do tej ziemi kłócą się - poza naszymi plecami, traktując nas jak gówniarzy - Rosja z Unią, która to Unia jest przecież (głównie) wzmacniaczem niemieckiej siły.
Czy widzę rozwiązanie, które by zakończyło działanie tej klątwy? Sprawa nie jest łatwa, krew umierających to magia, którą trudno złamać. Pewnie za jakiś czas o Królewiec-"Kaliningrad" będą targować się Rosja z Unią. Któryś kolejny prezydent Rosji sprzeda w końcu ten kraj Niemcom, ale będzie czekał, aż dostanie za niego odpowiednio wysoką cenę. Polska będzie tymczasem zwasalizowana i uszczęśliwiona brukselską jałmużną. A wyjście jest. Najprostsze. Trzeba zwrócić tę ziemię jej właścicielom. Skoro zaś nie żyją, to ich najbliższym krewnym. Najbliższymi etnicznymi krewnymi Prusów są Litwini, a Litwa jest naturalnym historycznym spadkobiercą dawnych Prus. Litwa powinna przejąć umęczoną ziemię północno-pruską, i pozwolić na niej zamieszkać wszystkim tym, których łączą z nią rodzinne i sentymentalne więzi. Powstałoby tam mieszane społeczeństwo niemiecko-rosyjsko-litewskie, a Litwini zadbaliby najlepiej, aby uczcić stare święte miejsca i pamięć pruskich bohaterów, takich jak Henryk Monte (pierwowzór Mickiewiczowskiego Konrada Wallenroda, wychowany i wykształcony przez Krzyżaków, który stanął na czele powstania Prusów) i "nasz" Valtin Supplit od czarnego byka. Być może wtedy klątwa zostałaby zdjęta i z dzisiejszych polskich Prus, przepraszam, Mazur. Gdy popatrzeć na mapę, to widać, że Królewiec jest naturalnym przedłużeniem Litwy i był jej oknem na świat, kiedy oba te kraje należały do polsko-litewskiej federacji.
Wojciech Jóźwiak
Milanówek, 4 czerwca 2002
PRZYPISY
[1] "waniczny".
Janusz Waluszko napisał:
Wystarczy spojrzeć na wspomniany już schematyczny podział na wanów (spokojnych i bogatych rolników, żyjących jak zwierzęta) i asów (wojowników, narzucających surowy ład): wśród Słowian ich odpowiednikiem u Jordanesa byliby Wenedzi (ich siłą było rozmnożenie, a ich imię łączy się z liczebnością, płodnością, bogactwem i miłością: Wenus) i Antowie (tylko im autor przypisuje bitność, zaś o ich potomkach Nestor mówi, iż Polanie z Kijowa jako jedyni mieli ład moralny w sprawach seksu, co różniło ich od innych Słowian). W wielu mitach (jak np. sagi Wikingów czy kronika czeska Kosmasa) dochodzi do kompromisu między społecznościami wanów i asów, kobiety i mężczyźni wymieniają się swoimi dobrami: bogactwem i ładem. Jest jednak charakterystyczne, że u Germanów czy Rzymian (porywających Sabinki) społeczność autora to asowie, gdy Słowianie są społecznością waniczną. (Czeszki poddają się w końcu Przemysłowi, gdy u Krakusów Wanda (imię znaczące) swą urodą zniewala alemańskich (germańskich) najeźdźców (asów), a ich tyran, nie mogąc pogodzić się z klęską i opuszczeniem przez swych ludzi - ale i z miłości do niej - a pozostając wierny swej drodze przemocy, zabija się.)
"NIE-rząd" #207, Gdańsk, 4 czerwca 2002
[2] ...Kopernik.
Przypis Janusza Waluszki:
Kopernik
dowodził obroną Olsztyna, bo ludzie Renesansu mieli szeroki zakres
aktywności (Dantyszek był poetą i dyplomatą np.), a on był jednym z głównych
administratorów kraju (byli to ludzie z grupy młodych Niemców, którzy
zrozumieli, że ich miasta wypadają właśnie z gry wraz z końcem
średniowiecza - czego ogół nie zauważył - i w oparciu o łaciński jeszcze
Renesans dostali się do elity państwa za Zygmunta Starego, vide: Decjusz,
Dantyszek, Kopernik, Firlej, Boner, Turzon itp., itd.). (Z e-maila od J.W.)
[3] "beztroska króla Zygmunta".
Co by było gdyby? Tzn. gdyby król Zygmunt nie ulitował się nad pokonanym Albrechtem (zresztą własnym, po matce Jagiellonce, siostrzeńcem), posłuchał zaś Watzenrodego? Krzyżacy znikliby jak bańka mydlana, Prusy , jako prowincja, zrosłyby się z Polską, przede wszystkim zaś 200 lat później byłoby o jednego chętnego mniej do rozebrania Polski. Polityczne miejsce (nieistniejących wtedy) Prus zajmowałaby zapewne Szwecja, może Dania, ale stamtąd do Polski jednak było trochę dalej. Być może ocalałaby Polska, ale przede wszystkim ocaleliby Prusowie na swojej Sambii, podobnie jak przetrwali Kaszubi na górzystym zapleczu Gdańska. Polska była jednak lepszym schronieniem dla mniejszości. Być może też nie byłoby odwiecznych urazów polsko-niemieckich, a mówiący po niemiecku obywatele Prus i Pomorza byliby polskimi patriotami. (Gdyby jeszcze Zygmunt Waza nie przeniósł był stolicy ze świętej góry w Krakowie do demonicznej Warszawy... Polska byłaby INNA!)
[4] "ofiara z czarnego byka".
Mickiewicz użył słowa "wajdelota". Jest to zniekształcone miano pruskiego (nie: litewskiego) kapłana-wróżbity; możemy więc tak tytułować maga-ofiarnika Valtina Supplita i jego konfratrów, i stąd tytuł niniejszego eseju: "Klątwa wajdelotów".
Literatura
na papierze:
- Łucja Okulicz-Kozaryn, Dzieje Prusów, Wrocław 1997
- idem, Życie codzienne Prusów i Jaćwięgów, Warszawa 1983
- Krystyna Szcześniak, "O czym mówią nazwy miejscowości na północno-wschodnim pograniczu Polski", w: Przeszłość w językowym obrazie świata, zbior., Lublin 1999.
w pliku:
- Janusz Waluszko, "NIE-rząd" #207, Gdańsk, 4 czerwca 2002
w internecie:
- "Perkuns", www.perkuns.slavinet.org
- Thot (pseud.) "Wilhelm Gustloff " i "Atak stulecia", www.rodman.most.org.pl/Thot.htm
Aby komentować Zaloguj się lub Zarejestruj w Tarace.