01 sierpnia 2011
Wojciech Jóźwiak
Serial: Auto-promo Taraki
Koniec map
◀ Bóg z ołowiu ◀ ► Nowy wynalazek: szybkie powiadomienia ►
Wahałem się jak zatytułować. „Śmierć map” za groźnie i jednak to nie to. „Zmierzch map” jakoś zbędnie poetycznie. „Zagłada” – też, bo żadnego morderczego ich gładzenia nie uskuteczniono. „Koniec” brzmi blado, bo odnosi się i do czasu i do przestrzeni, a tu chodzi koniec istnienia w czasie. Skończyła się epoka map. Mapa jako wynalazek przeminęła. Bano się, że tablety wyprą papierowe książki, na to się nie zanosi, ale tymczasem zanikła mapa. Zanikła jak lampa naftowa, sterowiec i parowóz. Jak to, zapytamy, widząc wokół siebie map mnóstwo różnych? Bo wydaje się coś przeciwnego, że mapy rozmnożyły się i patrzą na nas zewsząd, zwłaszcza w Sieci; przed chwilą np. oglądałem mapę rozkładu na terytorium Polski terapeutów (raczej –ek, bo same panie) ze szkoły Peak States, oraz mapę zatoki w mieście Qingdao, którą wcześniej podejrzliwie zainteresował się pan Janusz Korwin-Mikke. Nie ma sprzeczności. Mapy się mnożą, jak każde chytre memy, ale mapa klasyczna – hipsometryczna – przedstawiająca całość terenu na tle kolorowych poziomic – wymarła oto jak parowóz.
Jedno z moich najwcześniejszych wspomnień z wczesnego dzieciństwa jest takie, że znajduję się, świeżo rano obudzony ze snu, w łóżku, a obok na czymś w rodzaju nocnej szafki leży rysunek-obraz promieniujący na mnie prawdziwie magiczną mocą: była to mapa Europy, z której patrzył na mnie niesamowity kształt półwyspu Skandynawii, wyglądający jak tygrys, masywną głową w dół, na grubych łapach z równie grubym ogonem (Półwyspem Kolskim) schodzący ostrożnie po nachyleniu kontynentu. Pamiętam też pierwsze pisane słowa, które samodzielnie przeczytałem, były to napisy na mapie: Leningrad. Moskwa. Strasznie na mnie mapy działały w młodych latach; właściwie, działają do dziś.
Ale wśród map (tak mi się wdrukowało w umysł) była pewna gradacja. Pewne mapy wydawały mi się oryginałami - w sensie takim, że były bliżej źródła. Inne wydawały się raczej kopiami tamtych, umownymi uproszczeniami: nie tyle mapami, co planszami. Otóż mapą (prawie) doskonała i źródłową wydawała mi się właśnie mapa hipsometryczna. Z zielonymi miejscami niskimi, brązowymi górami i piaskowymi pośrednimi wyżynami. Taka mapa najbliższa jest doskonałości, gdy ma skalę 1:500 000, 1:250 000. Jeden centymetr równy 5 lub 2,5 kilometra. Niewiele takich map widziałem, przeważnie w atlasach były 1:10 milionów, 1:5 mln; 1 do miliona to był rarytas. Mój ojciec miał mapy radzieckie, gdzieś kupił w latach 50-tych. Gdy chodziłem do szkoły, były atlasy z tradycji Eugeniusza Romera, z mapkami fragmentów Europy w skali 1:5 mln. (to jeszcze nie to!), po małych zmianach są wydawane do dzisiaj. Jakoś przed maturą kupiłem nienowy już wtedy, bo wydany ok. 1960 r atlas świata, tzw. „wojskowy”. Mam go nadal, chociaż jest trudny w użyciu. Za ciężki, składa się z wielkich płacht map skręcanych śrubami, mapy są składane i się gniotą, druk za drobny (trzeba przez lupę), a przede wszystkim nieszczęsny pomysł odwrócenia barw mórz: głębie jasne, szelfy granatowe – co fatalnie psuje ogląd. Poza tym minęło pół stulecia i atlas zdezaktualizował się, ludzi w świecie jest trzy razy więcej niż wtedy itd.
Ciekaw jestem co się stało z materiałami tamtego atlasu? Kliszami? – nie wiem jaką techniką był drukowany. Są gdzieś?, zezłomowano? Smaczek polityczny: ja mam egzemplarz, w którym w 1968 roku pośpiesznie dołączono politycznie (ówcześnie) poprawną mapę Izraela, z chudszymi granicami, które uznawała PRL, a nie tymi faktycznymi.
Zmierzch map hipsometrycznych zaczął się po 1989 roku, kiedy zaczęto u nas wydawać kopie map angielsko-amerykańskich i niemieckich. Bez hipsometrii. Za to z idiotycznym, jak dla pógłówków bez wyobraźni, cieniowaniem. Podejrzewam, że jest to wpływ jakiejś starej tradycji niemieckiej, bo Niemcy uporczywie trzymali się cieniowania gardząc hipsometrią. Może po prostu w swoich złotych latach przed I Wojną za wiele pracy i kasy włożyli w pracowite cieniowanie wszystkich gór świata, żeby potem łatwo i z biznesową stratą tę manierę zarzucić. Hipsometria wydaje mi się lokalnym wschodnio-europejskim polsko-rosyjskim wynalazkiem, który (nie wiem dlaczego) nie przyjął się na Zachodzie. Wraz z upadkiem wschodniego sytemu w 1989, upadła hipsometria, zastąpiona zachodnim – o epokę prymitywniejszym! idiotycznym... – cieniowaniem lub, częściej, pomijaniem rzeźby terenu.
Wydawało mi się wtedy, że kryzys hipsometrii jest chwilowy i wraz z rozwojem technik komputerowych wróci. Nie wróciła, bo tymczasem niszę kartograficznych memów opanowały mapy satelitarne, na czele z „żywą” super-mapą świata czyli Google Maps, która regnat. Ale zretuszowane zdjęcia z orbity, chociaż pozornie przedstawiają Ziemię taka, jaka jest, nie są tym szukanym mapowym oryginałem. Czy prócz paru fanatycznych starców jak ja ktoś pamięta jeszcze hipsometrię?
◀ Bóg z ołowiu ◀ ► Nowy wynalazek: szybkie powiadomienia ►
Komentarze
W domu zostało dużo starych atlasów po ojcu. Też "wyrosłem" wśród atlasów i map, choć w większości grawimetrycznych i sejsmograficznych. Szkoda, że tyle czasoprzestrzeni mnie od tego dzieli...
Ojciec był geofizykiem. Pod jego kierownictwem przeprowadzono w latach 70-ch grawimetryczne pomiary całego regionu zachodniej Ukrainy (wtedy - USRR) w skali 1:50000.
A co do końca map, to dodam, że nawet te, których jest mnóstwo w sprzedaży, niedługo czeka koniec. Podręczne GPS-y już je wykańczają. I to pomijając te samochodowe. Bo kto to widział, żeby w góry czy na spływ kajakowy ludzie się wybierali z GPS-em zamiast mapy? Dla mnie to nonsens!
Pozdrawiam,
Sapsan
Aby komentować Zaloguj się lub Zarejestruj w Tarace.
