zdjęcie Autora

15 lipca 2006

Wojciech Jóźwiak

Libertarianizm według Boaza
Kilka uwag na gorąco. Recenzja książki: David Boaz, 'Libertarianizm' ! Do not copy for AI. Nie kopiować dla AI.

Książka nosi po polsku tytuł "Libertarianizm", po angielsku "Libertarianism: a primer", czyli jakby "ABC libertarianizmu". Wypatrzyłem ją w pewnej księgarni, natychmiast kupiłem, i jak to jest z większością czytanych przeze mnie książek, w ciągu następnych 24 godzin, odłożywszy na bok parę innych zajęć, przeczytałem. Książka jest pisana przez Amerykanina dla Amerykanów (David Boaz jest wiceprezesem libertariańskiego Cato Institute w Waszyngtonie), krytykuje tamtejsze stosunki i proponuje reformy obliczone także na Amerykę. Książka dotyczy więc Stanów (gdzie nigdy nie byłem, więc trochę jest mi głupio na temat tego kraju się wypowiadać), ale czytając ją polski czytelnik podstawia pod jej słowa to, co zna z własnej polskiej rzeczywistości - co skłania do wypunktowania podobieństw i różnic.

Pierwsza różnica jest taka, że o ile polskie publikacje na temat libertarianizmu przedstawiają tę opcję - celowo lub niechcący! - jako rodzaj politycznej utopii wyznawanej przez egzotyczną polityczną sektę, o tyle Boaz przedstawia libertarianizm jako program realny, pilny i mający wielkie szanse zastosowania teraz lub zaraz, nie czekając na jakieś lepsze czasy. No, ale książka była napisana w roku 1997, do polskojęzycznego czytelnika dotarła z ośmioletnim opóźnieniem, a przez ten czas wiele się zmieniło, tak iż właściwie jest już inna epoka. Notowania libertarianizmu spadły, a opcja przeciwna - etatyzm - także w Ameryce, a u nas tym bardziej, ma się tak dobrze jak dawno nie miała.

Druga różnica jest taka, że Boaz przedstawia w obszernym historycznym wstępie libertarianizm jako coś, co już było, jako powrót do przeszłości i jest to przeszłość szczytna i warta odnowienia, jest to bowiem myśl i polityczna praktyka założycieli Amerykańskiej Republiki. Stany Zjednoczone wg Boaza zostały założone i "wymyślone" jako polityczny organizm z ducha i z gruntu libertariański, którego zasady prawne pomyślano jako remedium na tyranię władzy, którą Amerykanie znali z praktyk kolonialnych rządów angielskich królów. (My możemy im pozazdrościć tylko takich historycznych doświadczeń...)

W Polsce było inaczej: my nigdy nie mieliśmy swojej epoki ustroju wolnościowego. Pierwsza Rzeczpospolita, choć wolności miała wiele, nie jest dobrym wzorem, jako że wolność dana była tylko szlacheckiej elicie (wprawdzie liczniejszej niż gdzie indziej w Europie), chłopska zaś większość i tak żyła w niewoli. Potem mieliśmy despotyczne rządy Prus, Rosji i Austrii, zaś dążenia do wolności szlachecka inteligencja umiała uświadomić sobie i wyartykułować tylko pod postacią wolności narodowej czyli wolności od bycia rządzonym przez obcojęzycznych władców i urzędników. To narodowe odchylenie trwa do dziś: jak długo wolność rozumiemy jako wolność narodową, tak długo zasłona na oczach większości Polaków nie pozwala im zauważyć, że wolni nie są, niewola trwa, z tą różnicą, że okupanci mówią po polsku. A potem mieliśmy rządy dwóch totalitaryzmów czyli etatyzmów rozbuchanych do szaleństwa, nazistowskiego i komunistycznego; do tego brak historycznej ciągłości społecznego bytu. Dlatego pewnie dla większości Polaków idee libertariańskie brzmią jak bajki.

My ustroju wolnościowego nie mieliśmy nigdy. Amerykanie, inaczej, wdepnęli w etatystyczne zniewolenie od czasu I Wojny Światowej, zwłaszcza zaś od niesławnego New Dealu prezydenta-populisty Roosevelta. Tym ciekawsze są podobieństwa: etatystyczne nadużycia w Ameryce, które wypunktowuje Boaz, są niemal identyczne z naszymi. Także zastanawia ten sam procent pieniędzy konfiskowanych obywatelom przez rząd, u nich i u nas - około 50-55% dochodów co roku rabowanych jako podatki i obowiązkowe składki. Być może jakaś przyszła socjologia ścisła stwierdzi, że przy obecnej technice jest to maksymalna wartość, jaką urzędnicy są w stanie ściągnąć, nie zarzynając całkiem gospodarki. Liczba ta - państwowy haracz - jednak rośnie wraz z postępem techniki wytwórczej. To jest sprawa, o której Boaz nie wspomina, jako że swoją książkę z zamysłem pisał w duchu amerykańskiego praktycznego optymizmu.

Reformy, które proponuje Boaz w tej książce, nie idą zbyt głęboko. Autor nie każe naruszać ani zmieniać obowiązującej amerykańskiej konstytucji z 1787 roku. Domaga się tylko powrotu do niej wraz z jej ideą ograniczenia rządu, przestrzegania jej i interpretowania w libertariańskim duchu. (Szczęśliwy kraj!) Nie wspomina o radykalnych pomysłach, żeby sprywatyzować drogi, sądy i stanowienie prawa. Pozostawia rządowi obronę obywateli przed przemocą i chaosem, czyli właśnie sądy, policję i armię. Reprezentuje więc wariant libertariański zwany miniarchizmem, czyli utrzymywaniem państwa w jego wersji minimalnej.

Na libertariańskie reformy składa się wycofanie państwa z wielu dziedzin życia, których listę raczej zaanonsuję niż wyczerpię. Edukacja, szkoły: Boaz postuluje tu wręcz hasło "rozdzielenia szkoły od państwa" na wzór rozdziału kościołów i religii od państwa. Przejściowym krokiem byłyby tu bony szkolne, czyli zasiłki z budżetu państwa (z podatków) dawane rodzicom dzieci w wieku szkolnym, które w szkołach - płatnych, komercyjnych, prywatnych - byłyby ekwiwalentem pieniędzy, i tylko tam. Zasada jest jasna: nikt inny jak rodzice dzieci nie zdecyduje lepiej, jak mają być wykształcone. Przy okazji autor podaje mnóstwo idiotyzmów i absurdów państwowych szkół, w Ameryce takich samych jak u nas. Leczenie: zamiast "państwowej służby zdrowia", w Ameryce zwanej Medicare, i obowiązkowych ubezpieczeń, powrót do ubezpieczeń dobrowolnych i prywatnych. Zabezpieczenie na starość: także ubezpieczenia dobrowolne z inwestowanymi funduszami zamiast emerytur wypłacanych na zasadzie "młodzi płacą za starych". (Znów te same błędy i biedy co u nas.) W historycznym wstępie autor wspomina mnóstwo oddolnych, społecznych i spontanicznych inicjatyw, różnych "towarzystw samopomocy" i "stowarzyszeń bratnich", które kwitły kiedyś w Ameryce, także wśród Czarnych i imigrantów, lecz zostały zduszone przez państwowy monopol na opiekę. Rodzina: Boaz postuluje wycofanie państwa z socialu, zwłaszcza z utrzymywania za pieniądze podatnika samotnych matek, bo to utrwala rozbicie rodziny i produkuje rzesze zdziczałej, bo nieupilnowanej przez swoje matki młodzieży męskiej, główne źródło przestępców. Za to uważa, że to, z kim ktoś chce zawrzeć małżeństwo, jest jego prywatną sprawą, więc nie ma nic przeciw małżeństwom homoseksualistów. To kolejne hasło: "rozdział rodziny od państwa". Boaz za oczywiste uważa nie wtrącanie się państwa do gospodarki, krytykuje zwłaszcza państwowe regulacje cen, ustanawianie cen maksymalnych (kiedy rząd chce mieć coś tańsze niż byłoby na rynku - i wtedy dany towar znika, przykładem mieszkania do wynajęcia), lub minimalnych (kiedy rząd chce, żeby coś było droższe niż na rynku - i wtedy nie ma chętnych na zakup, przykładem płace minimalne, od czego brak popytu na nisko kwalifikowaną pracę i bezrobocie jako skutek.) Za absurd uważa utrzymywanie państwowego monopolu na pocztę. Boaz sprzeciwia się też przymusowemu poborowi do wojska - uważa go za jawne niewolnictwo. Życzy sobie zmniejszenia armii i wycofania amerykańskich wojsk z krajów, które potrafią obronić się same, jak Japonia, Korea czy Europa. Krytykuje rządowe agendy, wtrącające się w różne dziedziny życia, same tworzące sobie prawo i generujące problemy które rzekomo mają "zwalczać". Jest za legalizacją narkotyków, nie tylko z powodu przeciwskuteczności "walki" z nimi, ale i z racji tego, że na mocy prawa do samoposiadania człowiek ma prawo robić ze swoim ciałem co chce. Jest za wolnością posiadania broni palnej - to był jedyny punkt, przy którym ja się zawahałem, czy bym chciał, żeby na tę wolność w Polsce zezwolono. Jest za wolnością leczenia się takimi środkami, jakie każdy (chory) uzna za najlepsze.

Wycofanie amerykańskich wojsk... Książka była napisana w 1997 roku. Rozdział, w którym autor pisze o wygranej zimnej wojnie i że od tej pory Ameryka nie ma globalnych przeciwników, więc i na armii może śmiało zaoszczędzić, brzmią dzisiaj jak bajka z innej epoki. Po ataku arabskich samo-i-cudzo-bójców na obie stolice Ameryki tym bardziej aktualne stały się słowa, które Boaz pisze na str. 264: "Apoteozą władzy państwa jest wojna. Podczas wojny siła państwa nie jest ukryta, lecz widoczna. /.../ Wojna daje państwu - poprzez przejęcie kontroli nad większą liczbą ludzi - więcej władzy." Wojna (streszczam rozproszone dalej zdania autora) jest potrzebna państwu, aby nagiąć i zdyscyplinować obywateli i zyskać ich zgodę na postępujące upaństwowienie wszystkiego. Od 2001 roku Ameryka stała się na powrót państwem wojny i od tej pory libertariańskie reformy znikły za horyzontem tego, co można by osiągnąć w realnej przyszłości. Ruch libertariański zszedł do podziemia utopii. A gdy zabrakło przykładu Ameryki, również gdzie indziej, także u nas, przestał być traktowany poważnie. Cóż... Nam, libertarianom, przyjdzie przeczekać kolejny potop, przepuścić ponad sobą kolejną falę takiego lub innego kolektywizmu, głównego wroga wolności. Kolektywizmu narodowego, chrześcijańskiego, socjalistycznego, solidarnościowego, islamskiego, katolickiego, żydowskiego, klasowego, rolniczego, nauczycielskiego, adwokackiego, psychologicznego, feministycznego czy jak go zwał. Kolektywizmu, który po raz kolejny skutecznie konstytuuje się w państwo.

Kiedy doczekamy wolności? Czy kiedykolwiek?



Uwagi o tłumaczeniu: znalazłem słowo "kaukaski", które tłumacz zrozumiał jako "pochodzący z Kaukazu", ale którego kontekst jawnie wskazuje, że chodzi o Caucasian czyli po anglo-amerykańsku: "rasy białej". Podobnie słowo "hiszpański" lub "Hiszpan" w kontekście wskazującym, że w oryginale było Hispanic, co znaczy "Latynos, pochodzący z Południowej Ameryki, a więc ciemny brunet lub Metys, w przeciwieństwie do Białych pochodzących z Europy". Co jak co, ale rasową amerykańską terminologię tłumacz (Dariusz Juruś) znać powinien. Wstyd! Inny szkolny błąd to słowo "trylion" na oznaczenie liczby, która (jak znów z kontekstu wynika) równa jest tysiąc miliardów, a po polsku nazywa się "bilion". Skoro więc tłumacz robi błędy, które ja widzę, to jakie zrobił błędy tam, gdzie ja ich nie zobaczę, bo się nie znam, na przykład w ustępach o ekonomii lub amerykańskim prawie? W przypisie tłumacza (sic!) na str. 280 znajduje się błędne objaśnienie, że Tennessee Valley Authority to "organizacja zajmująca się ochroną środowiska" - tymczasem jest to państwowe przedsiębiorstwo obejmujące zapory i elektrownie wodne. Wstyd dla tłumacza i wydawcy - szkoda, że w tym miodzie dziegieć.


Wojciech Jóźwiak
15 lipca 2006



Książka omawiana: David Boaz "Libertarianizm", tłumaczył Dariusz Juruś, wyd. Zysk i S-ka, Poznań 2005





Komentarze

[foto]
1. Czego jak czego ale Boaza się tu nie spodziewałemMichał Mazur • 2012-11-17

Ciekawa książka - czytałem bardzo intensywnie, niemal z wypiekami na twarzy jak byłem na pierwszym roku swych pierwszych studiów (auu, ale ze mnie dziadek:) i działałem w ramach pewnego libertariańskiego ruchu w Grodzie Kraka. 
Co prawda działalność ta niewiele przyniosła - Polska wydaje się być na libertarianizm zadziwiająco odporna - zaś Polacy wolą wąsatych "ojców" narodu żeby nie powiedzieć "papciów" czy "kapciowych" - takich sobie niezbyt rozgarniętych, ale swojskich, przaśnych.

Ale książka Boaza do dziś zajmuje honorowe miejsce na mojej półce
[foto]
2. Szamanizm a libertarianizmWojciech Jóźwiak • 2012-11-17

Libertarianizm w szamańsko-astrologicznej Tarace jest właśnie na swoim właściwym miejscu, ponieważ i szamani i astrologowie mogą działać i rozwijać się tylko tam, gdzie ani rząd ani inne masowe organizacje nie wtrącają się ludziom w ich życie, pracę, twórczość ani w ich pieniądze.

Aby komentować Zaloguj się lub Zarejestruj w Tarace.

X Logowanie:

- e-mail jako login
- hasło
Zaloguj
Pomiń   Zapomniałem/am hasła!

Zapisz się (załóż konto w Tarace)