zdjęcie Autora

08 kwietnia 2009

Mirosław Miniszewski

Nadmiar i niemoc
...Niemoc wynikająca ze zmęczenia nadmiarem mentalnych śmieci

Nic, zupełnie nic nie może już powiedzieć, bo puste uszy trupa z centrum handlowego nie słyszą wyrazu jaki mają oczy myślącego. Tylko on jeszcze, filozof, stary mistrz, nosi kapelusz z szerokim rondem, by nadmiar nie raził mu oczu i parasol, aby ślina wypluta w formacie MP3 nie brudziła mu garnituru skrojonego przez krawca-Żyda. Spokojnym krokiem odchodzi w świetle rozproszonym przez biblioteczny kurz.


Nadmiar

Bezradnie przypatruję się światu. Niemoc moja wynika ze zmęczenia nadmiarem mentalnych śmieci, z którym przychodzi mi się zmagać każdego dnia, zarówno w zawodowej pracy filozofa oraz publicysty prasowego, oraz w zwykłej codzienności. Świat intelektualnych odniesień został w ciągu ostatnich lat zapełniony nieprawdopodobną wręcz ilością dyskursywnych łachmanów. Szmaciarstwo pleni się wszędzie. Od mainstreamowej ramówki głównych kanałów telewizyjnych, przez prasę codzienną i opiniotwórczą, po literaturę, na Internecie kończąc.

Tak jak kultura mieszczańska przełomu XIX i XX wieku rozpadła się między innymi od nadmiaru przedmiotów codziennego użytku, które pewnego dnia przestały przedstawiać jakąkolwiek wartość, tak też nasza powojenna cywilizacja rozpada się od nadmiaru słowa, przesycenia komunikatem, dyskursem i informacją.

Weźmy choćby takiego zawodowego humanistę. Jeszcze nie tak całkiem dawno podstawowym problemem takiego kogoś był dostęp do wiedzy, do publikacji i książek. W sytuacji zapadniętej kurtyny tak politycznej, jak i ekonomicznej, wyjazd do stosownie zaopatrzonej biblioteki zagranicznej był przywilejem nielicznych. Do tego brak kserokopiarek uniemożliwiał szybkie powielanie fragmentów najbardziej interesujących - wszystko trzeba było przepisywać ręcznie. Prace naukowe też pisało się ręcznie, potem dopiero przepisywano je na maszynie. Dzisiaj jest całkiem inaczej. Twórca przystępujący do pisania musi najprzód zdecydować o czym na pewno nie będzie pisał. Kanon literatury podstawowej jest do pewnego momentu czymś do ogarnięcia. Problem zaczyna się w obszarze twórczości powojennej i nabiera krytycznego rozmiaru w czasach najnowszych. Nie ma na świecie umysłu, który byłby w stanie zapoznać się z literaturą w danej dziedzinie, która ukazała sie w ciągu ostatniego tylko roku. Najbardziej pracowici humaniści są w stanie zapoznać się w ciągu dnia z dwoma książkami. Zapoznać nie znaczy jednak przeczytać i krytycznie przeanalizować. To daje 104 książki rocznie... O artykułach naukowych już nawet nie ma co wspominać, bo jest to nieprzebyty ocean głównie bezkrytycznego epigoństwa.

Kolejny obszar to prasa. Zalewa nas niebezpieczna dla umysłu ilość mentalnego szlamu nagromadzonego w umysłach ciasnych i gnuśnych. Poziom debaty publicznej z Polsce osiągnął już dawno poziom rynsztoku. Dzienniki i czasopisma zostały opanowane przez rekrutów wydziałów polonistyki i dziennikarstwa kształcących się na żenującym poziomie, który jeszcze nie dawno byłby nie do pomyślenia w liceum. Liczy się szybkość i ilość. Informacja żyje chwilę. Komentarz dłużej. Wnikliwa krytyka, analiza lub publicystyka na głębokim poziomie jest już jednak czytana przez czytelnika określanego liczebnie w granicach błędu statystycznego.

Większość ścieka do Internetu, tego prawdziwego rynsztoka współczesności. Wszystko, co doń trafia zamienia się w mentalną gnojówkę. Bez wartości i bez szansy na użyźnienie czegokolwiek w przyszłości. Babranie się w zasobach sieciowych przypomina szukanie ciastek w gównie. Nawet jeśli znajdzie się coś interesującego, umysł jest już tak zmęczony tym, co wcześniej musiał przerobić, że cała satysfakcja jest wprzódy zniweczona.


Ciągłość i otchłań

Tak jak papier, wbrew przysłowiu, nie zniesie wszystkiego, co współcześni twórcy wypisują - bo kartka też przecież kosztuje, a oni piszą dużo i chętnie - tak ekran komputera i serwery wchłoną to bez żadnego uszczerbku. Zarówno przestrzeń wirtualna jak i jej użytkownik są wyjątkowo odporni na zatrważająco niski poziom twórczości. Coś, co cały czas jeszcze byłoby nie do zaakceptowania w najbardziej szmatławej gazecie niszowej, urasta do rangi poważnej publicystyki, jeśli tylko jawi się w ekranie przeglądarki internetowej. Jest to zaiste jedno z najdziwniejszych zjawisk współczesności. Coś, czego żadną miarę nie zaakceptowalibyśmy w formie druku, staje się odporne na nasza krytykę w postaci cyfrowej.

Jednak, aby właściwie zinterpretować tę osobliwość, trzeba jeszcze zauważyć jeden, bardzo istotny aspekt. Współczesna twórczość jest zjawiskiem zautomatyzowanym. To samopowielający się twór, zdawać by się mogło posiadający własną inteligencję. Umożliwił to Internet. To, co było kiedyś czymś oryginalnym i całkiem do niedawna za takie mogło jeszcze uchodzić, dzisiaj wrzucone w otchłań sieci stało się jednym z elementów zbiorowiska skopiowanych, samopowielonych tworów. Jedno przypomina drugie. Wtłacza się ludziom do głów kopiarki i tak świat intelektualnych odniesień prostu staje się kompletnie nudnym tworem. Ciągle to samo. Wszędzie to samo. Wszędzie o tym samym. Głównym odczuciem współczesnego twórcy jest zatem zmęczenie.

Inspiracja jest zaś w świecie, nie w Internecie. Internet to nie świat, to tylko marna reprezentacja biblioteki. Nie ma więc już prawdziwych pisarzy, dziennikarzy. Są tylko użytkownicy, którzy na ekranie monitora przetwarzają informacje. Znika wszelka oryginalność i zostaje czysta forma powielona bez jakiejkolwiek treści. Zapis bitów. Zera i jedynki, tylko umownie coś oznaczające. Wszak rzeczywistość ma charakter analogowy a nie cyfrowy. Analogowość zasadza się na ciągłości. Cyfrowy świat jest pustką. Dlatego w błędzie są na przykład ci, którzy uważają, że umysł przypomina twardy dysk, a myśl jest złożona z bitów i kiedyś będzie można je skopiować i przetransferować zapewniając ludziom wirtualną nieśmiertelność. Umysł i myśl są czymś ciągłym, nie ma w nich luk. Natomiast między zerem i jedynką jest przepaść o rozmiarze całego wszechświata, jak w paradoksach Zenona z Elei. Myśl zwarta w tekście potrzebuje analogowego umysłu, aby ponownie zaistnieć i się wyrazić. Toteż w cyfrowej otchłani zanika wszelka oryginalność, bo zapis zerojedynkowy jest zdolny do samopowielania się, a wykorzystuje do tego, o dziwo, analogowy, aczkolwiek zmodyfikowany umysł użytkownika sieci internetowej. Wydaje się takiemu komuś, że tworzy coś oryginalnego, a tymczasem on przetwarza tylko puste, zerojedynkowe frazy. W istocie niczego nie tworzy. Oddaje się na pożarcie cyfrowej pustce.


Niemoc

Od dawna nie ma już nic do powiedzenia. Co można bowiem powiedzieć w świecie, w którym język został wyczerpany i wyeksploatowany. Prawdziwy język znika w zastraszającym tempie. Jego ostatnie pokłady tlą się choćby tam, gdzie ludzie siedzą pijąc herbatę i nigdzie się nie spieszą, ciesząc się samym faktem rozmowy z drugim człowiekiem. Ale i tam pojawia się niemoc, zmęczenie światem, mową. Język, jako coś żywego, jako podłoże kultury został zastąpiony jego reprezentacją w postaci ciągu bitów. Podmiana była na tyle dobrze przeprowadzona, że nikt się nie zorientował. Imitację bierzemy za oryginał. Prawdziwy zaś język dogorywa poza obszarem obowiązujących dyskursów. Próby jego ratowania wydają się skazane z góry na klęskę, bowiem, aby zrozumieć problem, potrzebny jest szczególnego rodzaju zmysł odpowiedzialny za wewnętrzną mowę czyli myślenie, które nie jest rozważaniem i rachowaniem w obrębie racjonalności. Do języka potrzeba myślenia, a ono zostało zastąpione przez proces przetwarzania bitów - algorytm, instrukcję. Nigdzie nie potrzeba już myślącego człowieka. Potrzebni są wysoko wykwalifikowani wykonawcy instrukcji. Od gazetowych redakcji, przez wydawnictwa, szkoły i uniwersytety aż po zakłady pracy myślenie staje się czymś zakazanym. Obowiązuje wypełnianie reguł, które w skończonej licznie kroków dają oczekiwany rezultat. W prasowym mainstreamie jest to widoczne w tzw. "wychodzeniu na tezę". Są w Polsce dzienniki, które do perfekcji opanowały tę sztukę. Cokolwiek się pisze, zawsze dochodzi się do tych samych wniosków. Wychodzenie poza obowiązujący obszar jest zakazane. Tam, gdzie zanika myśl, zastąpiona przez algorytm, tam język zamienia się w ciąg bitów i prowadzi podmiot ku otchłani.

Dlatego człowieka myślącego i ciągle jeszcze używającego języka ogarnia niemoc. Nie ma bowiem możliwości nawiązania dialogu. Cyfrowa reprezentacja języka nie może stanowić platformy komunikacji dla języka prawdziwego. Brak możliwości prowadzenia dialogu skazuje użytkowników języka na wygnanie. Jest to w rzeczy samej przemoc. To gwałt i wojna. To masowa eksterminacja życia intelektualnego. Coś, co w zamierzeniu twórców Internetu miało byś uniwersalnym medium komunikacji i wymiany informacji stało się "Skynetem" (vide film "Terminator" - przyp. aut.) kultury. Cyfrowe demony pożerające słowo są koszmarem współczesnego intelektualisty. W ich obliczu jest on bezbronny, bo ich mimikra sprawia, że każdy opór wobec nich przeprowadzony wydaje się terroryzmem wobec kultury słowa.


Acedia

Od dawna trwa w obrębie naszej cywilizacji destrukcyjny proces gromadzenia wszystkiego. Zbieramy informacje, relacje, świadectwa, dane, obrazy. Eksplozja ta nastąpiła wraz z pojawieniem się Internetu. Każdy jest w nim jednakowo ważny. Idiota konkuruje z mędrcem, religia z wyuzdaną pornografią. W ciągu jednego dnia można stać się globalną gwiazdą robiąc siebie pajaca, nagrywając to i zamieszczając w globalnym teatrze cyfrowych rozmaitości. Wszystko to jest OK! Każdy rodzaj sztuki pięknej, muzyki, aktywności hobbystycznej, literatury, religii, seksualności, mody jest jednakowo uprawniony. Wszelako w świecie, w którym nie ma rzeczy ważniejszych i mniej ważnych zaczyna się gromadzić nadmiar. Ten zaś jest przyczyną jednej z najstraszliwych duchowych chorób: tak zwanej acedii.

Acedię rozpoznali i opisali już w II wieku naszej ery chrześcijańscy mnisi z egipskiej pustyni. Charakteryzowała się duchowym wypaleniem, obojętnością, lenistwem i gnuśnością. Człowiek jej doświadczający nie mógł zaznać spokoju, był zdekoncentrowany i apatyczny. W efekcie był niezdolny do bycia tu i teraz oraz zajmowania się tym co istotne. Podstawowa zdolność człowieka rozróżniania tego, co dobre od tego, co złe; tego, co ważne, od tego, co błahe była nią upośledzana. Wielcy pisarze wczesnego chrześcijaństwa, tacy jak Ewagriusz z Pontu, upatrywali przyczyn acedii w przesycie. Wywoływała ją ich zdaniem zachłanność i nadmierne gromadzenie dóbr, tak duchowych, jak i doczesnych.

Te koncepcje, rodem sprzed osiemnastu stuleci, są nadal aktualne. Nigdy nie była acedia tak rozpowszechnioną chorobą, jak dzisiaj. Pozbawione poczucia sensu ludzkie masy, przelewające się bez celu przez miejskie pustynie i biegnące do uśmiercających dusze monitorów, to przygnębiający ale jakże prawdziwy obraz naszego świata. Natychmiastowy dostęp do dowolnej treści czyni ludzi radykalnie znudzonymi i zgnuśniałymi. Cały świat w zasięgu ręki za pośrednictwem mediów, internetowego kabla i komputerowego monitora, to w pewnym sensie cud świata, ale prawdopodobnie też ostatni z wielkich jego cudów. Za nim bowiem nie rozpościera się żaden sens, żadna celowość, żadne porządkujące owo bogactwo treści i form znaczenie. Nagromadzone w sferze "nigdzie" oceany informacji stały się przekleństwem współczesnego człowieka. Nie jest on już niewolnikiem ani władcą, nie jest właścicielem ani proletariuszem, obywatelem i poddanym władzy - jest użytkownikiem, konsumentem wszystkiego. Użytkowanie nadmiaru prowadzi jednak w efekcie do pustki. Wszystko zostaje zużyte i spożyte. W efekcie zawsze pozostajemy z pustymi rękoma. Tym, co rozpościera się dzisiaj pod naszymi nogami jest "otchłań". Nie istnieje już żaden sens. A nawet gdyby istniał, to i tak nie jesteśmy w stanie go ujrzeć.


Mirosław Miniszewski
Białystok 8.04.2009
miniszewski@onet.eu



Aby komentować Zaloguj się lub Zarejestruj w Tarace.

X Logowanie:

- e-mail jako login
- hasło
Zaloguj
Pomiń   Zapomniałem/am hasła!

Zapisz się (załóż konto w Tarace)