03 lipca 2012
Wojciech Jóźwiak
Serial: Kolej warszawsko-wiedeńska
Nieprzedstawiony mit Bieszczadów
◀ Żyjemy w Rhovanionie ◀ ► Doggerland i inne atlantydy ►
Kosiarkowałem trawnik. Gorąco, 31 stopni, wilgotność chyba 100%, pół nieba zajmuje chmura burzowa, która gdzieś nad Żyrardowem pomrukuje, już widać, że nas minie.
Przy tym bezmyślnym zajęciu wychodzą różne szumy, zlepy, ciągi umysłu. O, coś z kursu astrologii, który prowadziłem w miniony weekend: „Hej ty ojcze atamanie niech przed tobą się użalę...” Nie wiem, kto napisał ten wierszyk i kazał go śpiewać, ani nie wiem, czy w tym było cokolwiek autentycznie kozacko-ukraińskiego. Zadałem go na tym kursie jako zagadkę, pod hasłem „Kozak w chandrze”, żeby odgadnąć, który to jest znaczący punkt zodiaku. Kozak – wojownik, więc pewnie znak Barana? Ale w pierwszych słowach zwraca się do autorytetu, „ojcze...”, „atamanie...”, zwierzchnika przyrównuje do rodzica, więc chociaż pozostaniemy przy znaku żywiołu ognia, to raczej takim, który szanuje zwierzchników, władzę i prawo – więc Strzelec. A jego zdołowanie, „szablę rzucę (jak tak dalej pozostanie...) na dno morza...”. Żywioł Wody się jawi, więc i zagadka rozwiązana: oto wodny siedmiokrotny punkt 4 i 2/5 stopnia Strzelca. Piosenki tej nauczyłem się podczas moich pierwszych wyjazdów w Bieszczady, w początku lat 1970-tych, wpadła w ucho, została. Bieszczadzcy niedzielni i wakacyjni wędrowcy śpiewali piosenki patrzące na Dnieprowe kolano. Bieszczady zostawały utożsamione z Daleką Ukrainą – uwaga, tu wprowadzam techniczny termin, na wzór Dalekiego Wschodu.
Ta piosenka o kozaku w chandrze jest częścią mitu Bieszczadów. Dziwnej mentalnej formacji, która jakoś emergencyjnie wyłoniła się po Październikowym Przełomie 1956, trwała, swoje klasyczne lata przeżywała – chyba – w połowie lat 60-tych, wybrzmiewała już i wyradzała się, kiedy ja sam do niej dołączyłem, a teraz – nie wiem. Mity nie zanikają w określonym momencie, więc i z tego coś pozostało, może tylko jako powiedzenie „wyjechać w Bieszczady”, „uciec w Bieszczady” - które wszyscy (czy na pewno?) w Polsce lepiej lub gorzej „czują”.
Bieszczady były alternatywą, były alternatywnym światem, a dla niektórych alternatywnym losem i wyborem lub tylko częściowo otwartą opcją. Bieszczady jako mit istniały w swojej wyobrażeniowej przestrzeni, nakładając się na realny region gmin Czarna, Lutowiska i Cisna, niektórych tamtejszych mieszkańców wprawiając w dumę, złoszcząc innych. Bieszczady jako alternatywa stały w opozycji do dwóch rzeczy: do Nowoczesności, która to Nowoczesność w PRL'u była realizowana przez brutalny walec forsownej industrializacji będącej pupilkiem i źrenicą komunistycznej Władzy. Industrializacji głupiej i coraz powszechniej jako taka uświadamianej, bo jej szczytem była produkcja (przestarzałego sprzętu) dla wojska, które i tak w pierwszej atomowej wojnie miało zostać zabite jako żywa tarcza dla Sowietów. I do drugiej rzeczy w opozycji: do PRL-owskiego komunizmu. Bieszczady mogły zafunkcjonować jako alternatywa dla industrial-cywilizacji, ponieważ były puste. Były Puste w taki sposób, jak eponimiczne Pustynie, Puszcze i Puszty, i jak Dzikie Pola. Nie było tam ludzi, a ściślej: ludzie stamtąd zniknęli, właściwie: zostali zniknięci, a w pustkę wsiedlili się Osadnicy pomieszani z Wędrowcami.
W ten sposób Bieszczadzki wrogi Industrialowi (więc i Modernie) mit podłączał się, niby zasilającą-karmiącą rurką, pod inny mit z gruntu Modernistyczny: pod mit Ziemi Niezamieszkałej, ziemi do wzięcia przez Pionierów: pozytywistów-osadników i romantyków-wędrowców. Ciekawe byłoby prześledzić, jak duch tych dwóch odwiecznych twarzy polszczyzny wcielał się w całkiem konkretne bieszczadzkie osobistości. Mit Bieszczadów stylizowany był na inne lepiej zdefiniowane mity, nimi się karmił. Tu stoi w kolejce do rozpoznania mit Dzikiego lub Dalekiego Zachodu, Far-West'u z Johnem Wayne'm i jego kowbojami, ranczami i rewolwerowcami. Podobno jeden schabowy-western – termin wzoruję na spaghetti-westernach – już około 1958-go nakręcono, podobno i w realu ktoś wtedy zakładał tam rancza.
Mit Niezamieszkałej Ziemi wart jest osobnego rozpracowania – mit gdy mu się przyjrzeć, straszny, bo puste przestrzenie kuszące pionierów wszędzie oznaczały jedno: że pierwszych ludzkich mieszkańców tej ziemi zmiotły choroby, głód, wojny i masowe zabójstwa z rąk takich lub innych übermenschów.
Bieszczady swoją pustość zawdzięczały czystce etnicznej (wtedy jeszcze o dziwo nie istniał ten termin) pod nazwą Akcji Wisła. Która w PRL'u, kiedy ów mit zakwitł, była w szeregu tematów tabu, do dyskursu systematycznie niedopuszczana i usuwana zeń przez „politykę historyczną” ówczesnej Władzy. (Polityka historyczna za Komuny kwitła.) Czystka etniczna na karpackich Ukraińcach odzywała się rykoszetem w wersji soft jako romantyczny sentyment do ruin bojkowskich i łemkowskich cerkwi, do „pochylania się” nad świątkami, nagrobkami i ikonami – sentyment okrutnie hipokryzyjny, od hipokryzji nie do oderwania. W wersji hard jako opowieści o okrucieństwach ukraińskich bojowców, zwanych wówczas konfidencjonalnie i oficjalnie „bandami UPA”, i, rzadziej, bo o tym obciach było gadać, o tym jak „nasi” tamtym dali popalić. Zwycięstwo nad ukraińską partyzantką w domowej wojnie na przełomie lat 40 i 50-tych było niewątpliwe, ale i jakieś podłe, i na wiele sposobów nie takie jak trzeba, by je chciano wynieść na pomniki i sztandary, wstydliwe zwycięstwo, więc nawet Komuna nim się niespecjalnie chwaliła i miało się wrażenie, że „ogólnie było uważane”, że lepiej by było, gdyby w ogóle nic tego kiedykolwiek nie zaistniało, a Bieszczady żeby były puste od epoki lodowcowej, czemu niestety teren czyli real przeczył.
Piosenka o „ojcze atamanie” pokazuje, że Mit Bieszczadzki nałożył się na starszy mit: Kresów, ale nie Kresów w sensie dzisiejszym, kiedy pod nimi rozumie się Wilno i Lwów (jakie tam one kresy, wszak to centra!), tylko Kresy pierwotne, od czarnego Morza, przez Dnieprowe Kolano z Porohami i Kurhanami po Kaniów połowiecki i Czernihów wareski. Były więc na swojej mentalnej mapie Bieszczady przeniesioną daleko na zachód insułą tamtych Kresów Zaporoskich, skąd kozak i ataman, czajka i kurhan. Mit Kresowy, przez Jana Sowę dekonstruowany jako kolonialny... hmm... Tak, był takim. I wcześnie splątał się (jakby kwantowo) z mitem Far-Westu, co mu zrobił ten sam Sienkiewicz, który zanim spisał epos o Małych Rycerzach i Okrutnych Bohunach, na polski literacki grunt przenosił obrazy z prerii i małej kresowej kalifornijskiej mieściny egzotycznie nazwanej Los Angeles, gdzie uciekinier z cyrku siłacz Orso chronił swoją małą (ach, te pana-henrykowe lolitki!) wybrankę, jak później Ursus bladą Ligię, jak Kmicic herbu Panna-na-Niedźwiedziu Oleńkę... Co razem wciąż się prosi o solidną analizę u kulturologów i kulturowych mitologów, bo bieszczadzki mit pozostaje wciąż nieprzedstawiony, i tylko trawę na połoninach, jak na Stepach, jak na Prerii Pampie wiatr gnie co wiosnę, wiatr.
◀ Żyjemy w Rhovanionie ◀ ► Doggerland i inne atlantydy ►
Komentarze
takie bardzo luźne skojarzenia z Dzikimi Polami i Kresami. Poza "Lao Che" i "Gusłami". Współcześnie temat XVII wieku "molestuje" pisarz Jacek Komuda z postacią Jacka Dydyńskiego, historycznego słynnego rębajły z Ziemi Sanockiej - czyli blisko, bardzo blisko Bieszczad. I to jemu polska pop-kultura zawdzięcza powrót do Dzikich Pól. Wcześniej były książki Hena - "Crimen" i "Przypadki straościca Wolskiego" i seriale "Crimen" i "Rycerze i rabusie". A mój ulubiony reżyser Smarzowski podobno ma na celowniku opowieść o polsko-ukraińskim konflikcie na Wołyniu i Podolu. Trzymam kciuki za ten projekt!
![[foto]](/author_photo/kapalka.jpg)
Aby komentować Zaloguj się lub Zarejestruj w Tarace.