24 sierpnia 2008
Wojciech Jóźwiak
Raje McKenny
O Terensie McKennie, jego książce 'Pokarm bogów' i innych jego dziełach i ideach
Jest taki western "Złoto McKenny", klasyczny, bo z 1969 roku i z Gregorym Peckiem i Omarem Sharifem w głównych rolach - z drugiej strony jednak nietypowy, bo konwencja Dzikiego Zachodu miesza się tam z tolkienowskim fantasy, czary-cuda się tam dzieją... Więc tak, jak Peck-McKenna znał drogę do złota, inny McKenna, Terence, ale rodem gdzieś z niedaleka, bo ze stanu Colorado, poznał drogę do rajów. Rajów utraconych, ale czekających na śmiałków, którzy je odzyskają. Rajami McKenny były ekstatyczne stany świadomości uzyskiwane przez enteogeny, zwłaszcza te zawarte w grzybach psylocybinowych. Książka "Pokarm bogów" jest o tym.
Terence McKenna, urodzony w 1946 roku ze Słońcem w Skorpionie, umarł w 2000 roku - zanim, właściwie, go w Polsce zauważono. Amerykańska kontrkultura z trudem do nas się przebija. Amerykę znamy z jej twarzy oficjalno-komercyjnej, a to, co nie należy do polityki, technologii i hollywoodzkiego popu przechodzi niezauważone. Autorzy z kręgu kontrkultury, łącznie z wynalazcą samego tego terminu, Theodorem Roszakiem, (prawie) nie są u nas tłumaczeni. New Age, owszem, przecieka, ale tylko w wykonaniu jego najbardziej hałaśliwych wykonawców. Klasyczna książka neoszamanizmu, członka kontrkulturowej rodziny idei, ale przecież tej rodziny nie wyczerpującego, mam na myśli "Drogę szamana" Harnera, czekała na polski przekład 27 lat - aż zestarzała się żałośnie. Castaneda, choć bestseller, czekał 23 lata. Na tle ogólnego naszego ignorowania kontrkulturowego przekazu, niby pojedyncza gwiazda w ciemności świeci Wydawnictwo Okultura - które niedawno, 2007, wydało wspomnianą książkę McKenny. 15 lat po oryginale - różnica wciąż znaczna.
Żeby zamknąć wątek rozmijania się Polaków z Amerykanami w kwestii kulturowych alternatyw: zeszłego lata (czyli w 2007) któryś z kanałów TV emitował filmowy reportaż przedstawiający pobyt pewnego naszego kabaretu na festiwalu Burning Man, klasyce tamtejszej alternatywy, odbywającym się co roku na pustyni w Nevadzie. Żenującym było patrzeć, jak tamta nasza "grupa artystyczna" nic nie rozumiała z tego, co się wokół nich działo... Usiłując z uporem oferować swoje, całkiem tam nie pasujące, alkoholowo-seksistowskie momenty. Żenada...
Terence McKenna, paradyzjanin i apokaliptyk
U Terence'a McKenny, nieomal "papieża" kontestatorów amerykańskiej dominacyjnej cywilizacji, zdumiewa jego zależność od księgi, która w wielkim stopniu tę cywilizację wychowała - od Biblii. Biblia, ściślej: ta jej wersja, którą czytają chrześcijanie, składa się z początku i końca, które to fragmenty są czytane namiętnie, i z nudnego środka, którego się nie czyta i zna po łebkach lub wcale. Ten sensacyjny początek, to oczywiście Księga Rodzaju, a w niej opowieść jak Bóg stworzył świat i raj, a potem wygnał Adama z Ewą z tego raju; sensacyjny zaś koniec to Apokalipsa, Księga Objawienia - tak właśnie przyjęto ją tytułować po angielsku: The Book of Revelation. Opowieść o tym, jak czas dobiegnie końca, a Dobry Bóg świat zniszczy i wytępi jego mieszkańców, by dla garści ocalonych wybrańców stworzyć drugi raz ziemię i niebo nowe i lepsze.
Fascynujące jest śledzić w historii myśli, jak poszczególni autorzy i ich "izmy" lgnęli do jednego lub drugiego skraju Biblii. Tych drugich warto byłoby nazwać apokaliptykami, ci pierwsi zasługują na miano paradyzjan. (Można by nazwać ich "genetykami" od księgi Genesis, ale to słowo już zajęte.) Często jedni wyznawali zarazem drugi pogląd, bo cóż to za pożytek z rozpoznania, że kiedyś z raju nas wygnano, gdyby nie było do tego raju jak wrócić! Że nie tylko religii rzecz dotyczy, przykładem marksiści, którzy wierzyli zarówno w mającą przyjść - według nich zaraz - apokalipsę-rewolucję proletariacką, jak i w miniony raj tzw. wspólnoty pierwotnej.
Otóż Terence McKenna jest zarazem paradyzjaninem jak i apokaliptykiem. Książka "Pokarm bogów" (Food of the Gods) jest wykładem jego paradyzjanizmu: skupia się na istniejącym (jakoby) kiedyś, a utraconym, choć nie ze szczętem, raju, który autor lokalizuje w znanej nauce prahistorii - w społecznościach należących do górnego paleolitu i do najstarszej fazy rolniczego neolitu. Rajskość tamtej epoki miała polegać na tym, iż ówczesne społeczeństwa nie znały przemocy, nie były oparte na dominacji, lecz na współpracy, zaś ludzkie ego nie było w nich wychowywane ku zachłannej przemocy i rywalizacji, lecz osłabiane praktykami, które McKenna nazywa rozpuszczeniem granic ego, wśród których były orgiastyczne rytuały seksualne i, najważniejsze, spożywanie roślinnych i grzybowych enteogenów, za sprawą których ludzie kąpali się w ożywczej planetarnej świadomości Matki Gai.
Co więcej, roślinno-grzybnym enteogenom McKenna przypisuje wykreowanie ludzkiej świadomości! I to jest chyba najbardziej znana teza jego książki: że istoty przed-ludzkie ludźmi się stały, zabłysnął w nich duch, przejrzały świadomie na oczy po tym, jak skosztowały psychoaktywnych grzybów i psylocybina zaczęła krążyć w ich krwi. Psylocybina także rozwiązała ich języki: autor powołuje się tu na znaną właściwość tego środka, mianowicie zsyłanie przezeń poetyckiego natchnienia, vac - jak nazywano ów dar w sanskrycie. Czy sam McKenna streścił tę ideę hasłem Stoned Ape - "zaćpana (człekokształtna) małpa", jak to się paskudnie na nasze tłumaczy - czy ktoś z jego czytelników, nie wiem, dość, że tak to się przyjęło nazywać. Enteogeniczne, halucynacyjne i ekstatyczne wątki w dawnych i nowych kulturach świata, popierające jego tezy, autor śledzi systematycznie w tej książce. Po szczegóły odsyłam.
Omawiany paradyzjański manifest McKenna wydał w 1992 roku i było to dopełnienie wcześniejszego jego manifestu apokaliptycznego. Gdyż w roku 1975 wyszła jego książka "The Invisible Landscape" (dosł. "Niewidzialny krajobraz"), zawierająca m.i. wyniki jego zdumiewających obliczeń, które prowadził od ok. 1970 r. w ramach tworzonej przez siebie teorii nowości (Novelty Theory). Teoria ta, lokująca się na pograniczach nauki, a częściej odmiatana jako pseudonauka, stara się opisać postęp, przyrost nowości, który niewątpliwie dzieje się w świecie, zarówno w świecie przyrody jak i ludzkim, i który również niewątpliwie wciąż przyśpiesza, a nowości tworzone są w rosnącym tempie. McKenna obmyślił - w tamtych pionierskich w informatyce czasach! - program komputerowy (później wielokrotnie udoskonalany przez niego samego i jego kontynuatorów), który miał wyliczyć i wykreślić "falę czasu" - timewave - i zobaczyć, jak zmierza do swojego szczytu, który będzie jej końcem, a więc końcem czasu, przynajmniej czasu w znanym nam świecie. Ów koniec czasu, Punkt Omega, McKenna trochę tendencyjnie łączył ze słynnym zimowym przesileniem roku 2012, końcem rachuby czasu w kalendarzu Majów. Piszę "słynnym", ale to sława dzisiejsza, bo wtedy to było odkrycie i początki manii na punkcie majowskiego kalendarza i roku 2012, a McKenna należał do ojców tego najnowszego chyba w historii apokaliptyzmu. Tendencyjnie, bo podobno najpierw wyszło mu z rachunków, że to będzie w 2012, ale latem. (Dodam koniecznie, że piszący te słowa w żaden rok 2012, jak i w inne apokalipsy uporczywie nie wierzy, pozostając zatwardziałym zarówno anty-apokaliptykiem jak i anty-paradyzjaninem, i patrząc na biblijne i inne jerozolimskie oczadzenia z należnym im dystansem i pobłażaniem. Amicus McKenna, sed magis amica veritas!)
Teoria nowości McKenny zawierała pomysły, które później okazały się zbieżne z (poważną i uznaną) koncepcją fraktali Mandelbrota, i które - także - szczególnie znajomo brzmią astrologowi, mam na myśli idee samopodobieństwa cykli czasowych, w astrologii stosowane, choć raczej nie całkiem świadomie, w metodzie progresji; w naukach przyrodniczych wciąż niedopuszczane.
Co konkretnie miało się stać, gdy fala czasu dobiegnie końca? McKenna udzielał różnych odpowiedzi: że ludzkość połączy się w jedną planetarną super-świadomość. Że zostanie wynalezione podróżowanie w czasie, przez co zaniknie podział na przeszłość i przyszłość, i wszystko będzie dziać się w jednym wielkim teraz. Że narodzi się świadoma sztuczna super-inteligencja. Albo że Ziemię nawiedzą, nareszcie jawnie, UFO, lub że to wszystko wydarzy się naraz. Niestety, zmarł paręnaście lat za wcześnie, by zostać świadkiem. Krytycznemu obserwatorowi wydaje się raczej, że owo uporczywe oczekiwanie na wielki, ekstatyczny przełom mający nastąpić w bliskiej przyszłości, czego McKenna doświadczył i czemu dał się uwieść, może być stanem umysłu, który choć pojawia się w ludzkich mózgach także niezależnie od psylocybiny, to jest przez nią stymulowany i wzmacniany. Być może, także, jest to jedna z typowych pułapek, które grożą szamanom, także tym neo- i techno-, w wysokoenergetycznych stanach umysłu, niezależnie do tego, jaki czynnik do tych stanów ich doprowadza.
Bomba enteogenna
Twórczość McKenny jest przykładem enteogennej inspiracji - w jego przypadku głównie za sprawą grzybów psylocybinowych, ale u jego współ-neo-szamana, Harnera, wywartej przez ayahuaskę, a u Castanedy zapewne przez meskalinę. Doświadczenie enteogenne okazuje się tak przemożnym, że zmienia drogę człowieka i czyni go twórcą książek, opowieści, idei i systemów, jakby energia uzyskana i objawiona podczas transu parła dalej i budowała, jego umysłem i pracą, swój własny świat pośród zastanej ludzkiej ideosfery. To co napisano, obmyślono i stworzono na tej fali, można widzieć jako proces integracji doświadczenia enteogennego. Która to integracja jest, z zasady, zbyt wielkim zadaniem i dziełem, żeby sprostała jej samotna jednostka w swojej prywatności, nawet gdyby miała zdolnego psychoanalityka u wezgłowia.
W książce "Pokarm bogów" McKenna ma rację, że dla ludzi Zachodu doświadczenie enteogenne jest uderzająco nowe, niedawne (choć z drugiej strony stara się wykazać jego zapomnianą paradyską odwieczność...), a przez to nieoswojone i takie, że wielu chętnie zamknęłoby oczy i "coś zrobiło" by to znikło... Albo woła policję na pomoc. Na delegalizację większości enteogennych psychoaktywów - w USA, a za nimi w większej reszcie świata - można patrzeć jak na wielki, na kulturową skalę, przestrach, przestrach na widok nieznanego potencjału, jaki odsłonił się oto, nieoczekiwanie, w ludzkich umysłach. Społeczeństwa Zachodu okazały się nieprzygotowane na to, podobnie jak nieprzygotowane okazałyby się zapewne na przylot obcej cywilizacji z kosmosu.
Dziwne przy tym może się wydać, że ofiarą zabraniaczy padły względnie nieszkodliwe dla zdrowia LSD, DMT, THC, psylocybina i meskalina, niby owce zamieszane między prawdziwe wilki: heroinę, kokainę, amfetaminę. Bliższy prawdy wydaje mi się pogląd odmienny: że właśnie głównym celem prohibicjonistów, ich groźnym smokiem do pokonania, były te łagodne, wizje li tylko niosące psychodeliki, a herę-kokę-amfę domieszano do tego zestawu tylko po to, by groźniej wyglądał - jako straszaki dla mas. Bo gdy się lepiej przyjrzeć, stany umysłu i społeczne zachowania, które indukują te środki, są w końcu strawne, akceptowalne dla społecznej normy. Kokaina i amfetamina wprawiają ludzi w stan czujnego pobudzenia, czyniąc ich gniewnymi "panami", heroina, przeciwnie, ze swych używaczy (gdy nie są na głodzie) czyni istoty wycofane, zawstydzone, obrócone do środka, więc łagodnych "niewolników". Obie te role od wieków zachód przećwiczył i nie ma powodu ich się bać. W filmie Kusturicy "Czarny kot biały kot", gangster Dadan Karambolo napakowawszy się kokainą wielbiony przez hoże dziewoje podśpiewuje: "Ja sam pit bull terier!" Ale przecież nie takich gierojów widywano tu - na trzeźwo! Dodatkowe dawki kokainy w niczym by ducha Zachodu nie zmieniły i tak samo amfetamina, i ich przeciwieństwo, heroina. Natomiast enteogeny, przynajmniej u jakiejś części tych, co je brali, wywołują lub wzmacniają rewolucyjny entuzjazm, w którym w jeden kompleks łączą się namiętna krytyka zastanego świata, wyglądanie nowego i usiłowanie zbudowania go tu i teraz, wraz z prozelickim zapałem, by iść i nawracać innych na swą wiarę. Podczas gdy kokainiści integrują się bez protestu, zostając choćby gangsterami lub najemnikami, to miłośnicy enteogenów integrować się nie chcą, ci łagodniejsi - drop out - odpadają, ci o silniejszej woli swoją szansę postrzegają w takiej lub innej rewolucji: społecznej, artystycznej, świadomościowej, religijnej lub seksualnej; w paradygmacie się nie mieszczą.
Dobre Megalitanki, wstrętni Arjowie
Wracając do książki "Pokarm bogów": warto ją znać jako klasykę. Ale, jak wielu klasykom, nie warto jej we wszystkim wierzyć. Koncepcja McKenny ma mnóstwo punktów wątpliwych, jeśli nie fikcyjnych. Pogląd, że to stymulacja psylocybiną przyczyniła się do zaiskrzenia świadomości u gatunku Homo sapiens, pozostaje hipotezą, dość wątpliwą, ale wartą uwagi, póki przyszła nauka o mózgu i świadomości jej nie potwierdzi, lub, co prawdopodobniejsze, odrzuci. Myślenie McKenny o ewolucji jest zresztą bardziej od Lamarcka (bodźce środowiska wywołują celowo nakierowane dziedziczne zmiany u organizmów) niż od Darwina (trzeba czekać tysiącami lat, aż losowe mutacje genów nagromadzą się za sprawą większej rozrodczości ich nosicieli lub zostaną odsiane przez ich zwiększoną śmiertelność), a jak dotąd jednak Darwin jest górą w tym, co stwierdza nauka. Niezależnie od ewolucji, enteogenom należy się dużo większa uwaga jako czynnikom leżącym u źródeł kultury - raczej niż biologii ludzkiej, a także u źródeł tak rozmaitych kulturowych stylów u poszczególnych ludów i cywilizacji. Dalej, pogląd McKenny słabuje w swoim punkcie "afrykańskim": wymaga przyjęcia, że chociaż ludzka rasa przebudziła się z odwiecznego snu w nieświadomości właśnie w Afryce (vide cytowane przez autora grzybowe postaci z archaicznych fresków na Saharze), to później z niewiadomych przyczyn w tejże Afryce o grzybach zapomniała.
McKenna za upadek wczesnoneolitycznej cywilizacji grzybowej w innym miejscu świata - w Azji Mniejszej reprezentowanej przez słynne wykopaliska w Çatalhöyük (tak to miejsce nazywa się po turecku, polska Wikipedia pisze Çatal Höyük; zarówno McKenna jak i jego polski tłumacz-wydawca wolą pisownię Çatal Hüyük) - znajduje winowajcę i są nimi Indoeuropejczycy, których przedstawia jako (rzekomy) jeżdżący konno i agresywny lud przybyły z północnej strony Morza Czarnego, ze strefy stepu, reprezentujący kulturę opartą na męskiej wodzowskiej dominacji, więc ideowego przodka tak kontestowanej przez autora kultury Białego Zachodu. Owi "dominatorzy" mieli wg McKenny zniszczyć zastane w Azji Mniejszej i Zachodniej Europie łagodne, kultywujące kobiece wartości, pozostające za sprawą psylocybinowych rytuałów w łączności z Matką Ziemią, rozpuszczające granice ego, kolektywistyczne, ogrody pielęgnujące cywilizacje Starej Europy. Owo przeciwieństwo łagodnej i kobiecej Starej Europy i dyszących żądzą jej zniszczenia agresywnych indoeuropejskich samców, to kolejny mit usiłujący się zagnieździć w nauce. Różni autorzy i szkoły przyjmowały go w zbliżonym brzmieniu, różniąc się głównie tym, że jedni szlachetnie solidaryzowali się z rzekomą ofiarą, Starą Europą, drudzy zaś utożsamiali się z odzianymi w błyszczące słońcem spiże herojami stepowej Indo-Europy. Mit zaczął się bodaj od angielskiego archeologa Chadwicka, wspierany przez Niemca Kosinnę (obaj trzymali stronę mężnych Arjów!), przenicowany zaś został przez uciekinierkę z podbitej przez Sowietów Litwy, Mariję Gimbutas (właściwie Marija Gimbutiené, "e" z kropką!), która wypromowała wizję europejskich kultur megalitycznych jako właśnie kobiecych, matriarchalnych i ziemię czczących, w opozycji do stepowych gwałtowników ze wschodu mówiących po indoeuropejsku. Owa koncepcja, w wymienionych dwóch zwierciadlanych wydaniach, przyjęła się, jeśli nie w nauce, to w popularyzatorstwie i jej echa słychać właściwie wszędzie, gdzie idą spory o prehistoryczne korzenie Europy - w Tarace również. Mało kto dostrzega absurdy tej koncepcji, jak choćby ten, że strefa stepu w epokach kamienia i brązu nie mogła być bazą dla żadnych "potężnych ludów", albo że śladów rzekomych najazdów nigdzie nie znaleziono, czy ten, że nigdy w Europie wyższe formy kultury - a taką była obróbka brązu i broni z niego, czy posługiwanie się kołem, wozem i rydwanem - nie szły z północy na południe, lecz przeciwnie: z wyżej rozwiniętego południa na zacofaną północ. Co do rydwanu, to na większości terenów Europy był jako narzędzie walki bezużyteczny, nie było przecież utwardzanych szos! Podobnie jak nie sprawdzał się jako wojenny wehikuł koń pod jeźdźcem - bo póki w początkach naszej ery Chińczycy nie wynaleźli strzemion, wygrywali piechurzy. Jazda była formacją pomocniczą, a rydwany instalacją zaledwie paradną, na której władca dumnie objeżdżał pobojowisko, kiedy już piechurzy z włóczniami zrobili swoje, co najwyżej racząc z wysokości owego tronu na kołach dorżnąć podstawionych jeńców. Jeszcze jedno: ci niby-straszni Scytowie, którzy za Herodota zamieszkiwali ukraiński (dziś) step, większych najazdów na leśno-rolną Europę nie uskuteczniali, ani Galów, ani Greków nie terroryzowali, więc tym bardziej niezdolni do tego byli ich stepowi przodkowie w epoce brązu dwa tysiące (!) lat wcześniej. Wizja indoeuropejskich złych samców i dobrych megalitycznych staroeuropejskich matriarchiń jest mitem, w którym co najwyżej można doszukiwać się odbicia strachów, fascynacji i złych sumień niedawnej przeszłości: watah Stalina i legendy o "żółtym niebezpieczeństwie" mającym przyjść ze stepów środka Azji, czy wizji heroicznych Arjów, w końcu odzianych w mundury SS. Wyraża się też w tym micie dwudziestowieczna tchórzliwość Zachodu wobec wschodnich tyranii; i poczucie winy Europejczyków za okrucieństwa popełnione wobec egzotycznych ras, skąd szukanie usprawiedliwienia w tym, że sami byli z gwałtu Arjów na Megalitankach poczęci. I tak dalej... Pojemność tego mitu i jego pseudo-skuteczność w objaśnianiu świata tłumaczy jego trwałość - podobnie jak i innych mitów.
Co do ludów mówiących językami indoeuropejskimi, to najbardziej prawdopodobne wydaje się, że od początków neolitu byli tubylcami w rozległym regionie Azji Mniejszej, Grecji i Bałkanów, skąd w miarę brania kolejnych ziem pod uprawę rozprzestrzenili się dalej na północ poza Karpaty, na zachód za Alpy, i na wschód wzdłuż łańcuchów podgórskich oaz aż pod Himalaje. Żadnych najazdów ze stepu czynić nie musieli...
Przekład
Książkę wydało Wydawnictwo Okultura, przełożył jego szef Dariusz Misiuna. Nie porównywałem całej książki z oryginałem, ale na sześciu stronach, które tak prześledziłem, znalazłem parę błędów.
Strona 102, wiersz 4 od dołu: "głowy wymarłych już żubrów z gatunku Bos primigenius". W oryginale zwierzęta nazwane są aurochs - czyli nie żubry a tury, zgodnie z łacińską nazwą gatunkową.
S. 103, w. 20 od góry: "w Kazachstanie"; ale w oryginale stoi: in Khuzistan - z dalszym objaśnieniem, że to na wschód od Anatolii. Po polsku kraina ta nazywa się Chuzestan i jest prowincją Iranu nad Zatoką Perską.
Taż strona 103, wiersz 2 od dołu: "pod postacią bogiń przypominających ptaki". W oryginale jest: ...bird-like steatopygous goddess. Słowo steatopygous (którego nie przełożono) znaczy: posiadająca wydatne, wystające pośladki. Steatopygia to cecha anatomii spotykana u Afrykanów i jeśli znaleziona w Anatolii, to wskazuje na afrykańskie koneksje tamtejszej kultury, dlatego McKenna nie przypadkiem ów fragment zacytował. "Bogini" jest w liczbie pojedynczej.
Na stronie 105, wiersz 9 od góry i następne, jest: "zwierzęta z pastwisk afrykańskich, jak na przykład szakale i lamparty /.../ motyw szakala pojawił się w Çatal Hüyük..." Wszędzie, gdzie tu "szakal", w oryginale jest vulture - czyli sęp. Ta pomyłka ciągnie się na dalszych stronach.
Taż strona, wiersz 12 od góry: "z predynastycznym stylem rzeźbienia rękojeści sztyletów". W oryginale nie ma wzmianki o rękojeściach; jest: flint daggers - krzemienne sztylety.
S. 106, 4 w. od dołu w cytacie z Mariji Gimbutas: "samo pojęcie 'Stara Europa' odnosi się do praindoeuropejskiej kultury Europy...". W oryginale jest: pre-Indo-European culture of Europe. Gdzie różnica? "Pre-indoeuropejska kultura", w zdaniu Gimbutas, to kultura poprzedzająca inwazję patriarchalnych ludów indoeuropejskich, więc ta "macierzyńska", od bogini Gai. Natomiast słowo "praindoeuropejski", które mamy w przekładzie, jako termin odnosi się do dawnych Indoeuropejczyków - czyli owych patriarchalnych najeźdźców. Różnica jednej litery, pra zamiast pre, a sens dokładnie przeciwny.
S. 108, w. 12 od dołu i nast.: "Obecność wbudowanych 'oparć' (w oryg.: "recliners") w niektórych świątyniach może wskazywać na to, że obrzędy te w znacznej mierze miały postać szamańskich ceremonii uzdrowień. (W oryg. curing or midwifery in a shamanic style) Czyli sens tego zdania jest taki, że w świątyniach były leżanki (nie "oparcia"), kojarzące się z czynnościami uzdrowiciela (curing) lub położnej (midwife). Z polskiego zdania nie domyślimy się, że do świątyń w Çatalhöyük kobiety przychodziły rodzić - co angielski tekst sugeruje.
Błędy wybaczmy, książka jest cenna, a postać i przekaz Terence'a McKenny długo pewnie będzie inspiracją i zagadką dla wędrowców po nieznanych prowincjach umysłu. Pewnie dużo dłużej niż do roku 2012, na który on obliczył koniec - uff! - tego całego bałaganu.
Wojciech Jóźwiak
Książka omawiana: Terence McKenna. Pokarm Bogów. Radykalna historia roślin, narkotyków i ewolucji człowieka. Przełożył Dariusz Misiuna. Wyd. Okultura, Warszawa 2007.
Komentarze
![[foto]](/author_photo/wj_X15.jpg)
B) "Społeczeństwa Zachodu okazały się nieprzygotowane na [wpływ enteogenów na świadomość], podobnie jak nieprzygotowane okazałyby się zapewne na przylot obcej cywilizacji z kosmosu."
--- Oraz, dodam po 12 latach, tak samo okazały się nieprzygotowane na wiadomość o nadciągającej katastrofie klimatu, którą same wywołały. Tutaj akurat odwieczne ćwiczenie się w apokaliptycznych wiarach okazało się bezskuteczne, "psu na buty", rzec się chce. Różnica taka, że LSD i grzyby można było policyjnie zakazać, a ocieplania się klimatu zakazać się nie da.
Aby komentować Zaloguj się lub Zarejestruj w Tarace.