08 maja 2010
Wojciech Jóźwiak
Co robić jak ktoś umrze?
Marcie "Zjawie", której przytrafiło się to osiem dni temu
Od razu powiem, że nie mam jakiegoś jednego wyraźnego pomysłu. To raczej kilka uwag, na tle kilku obserwowanych śmierci i pogrzebów. Czy mówić czy milczeć? Te dwie postawy konkurują. Milczenie, zgadzam się, bywa silnym środkiem uczczenia kogoś, czegoś, także czyjegoś życia i jego pamięci. Typowo ogłasza się: uczcijmy jej/jego pamięć chwilą ciszy. W tym zakłada się, że cisza, milczenie, będzie po to, żeby na chwilę odsunąć zewnętrzny pospolity zamęt i zyskać przestrzeń-czas na skupienie. Skupienie potrzebne do medytacji o zmarłym. Ale milczenie równie "dobrze" - jak czci i medytacji - będzie wyrazem bezradności. Braku tematu. Co powiedzieć o zmarłym? Jakieś codzienne banalne obrazki przychodzą do głowy... w żadnym stosunku wobec powagi śmierci. To jedno. Drugie, że często-zwykle-typowo przy śmierci i pogrzebie uświadamiasz sobie, jak niewiele wiesz o zmarłej osobie, niby ci bliskiej - mniej lub bardziej. Pytasz się, kim był/była, i znowu jakieś strzępy wiadomości, podczas gdy przed tobą leży Człowiek, cały, ze swoją już zakończoną historią. I co? I wstyd, że tak śmiesznie mało o niej/nim wiesz. Znasz go/ją, spotykałeś się z nim/nią, coś razem robiliście, o czymś mówiliście, właściwie o czym, skoro nic o tym kimś dalej nie wiesz? Milczenie pokrywa wstyd, że chcesz osobę uczcić, a jej nie znasz. Pół biedy jeśli umiera ktoś sławny, o kim możesz dowiedzieć się z Wikipedii albo kto ma już swoje biografie. Ale przy ludziach bardziej zwyczajnych?
Trzydzieści parę lat temu umarła moja babka, matka ojca. Miała życiorys naznaczony przez historię: urodzona w głębi Ukrainy, wyszła za mąż za Polaka, który zwolniony z rosyjskiej armii z powodu kontuzji na kaukaskim froncie wracał do kraju, urodziła dwoje dzieci i z maleństwami na rękach uciekli ze zrewoltowanej i najechanej przez bolszewików Ukrainy mniej więcej w czasie, kiedy podpisywano Traktat Ryski. Podczas II wojny rozłąka z mężem i synem, których sowieci wywieźli i słuch na długie lata zaginął, zaraz druga emigracja z pozostałymi dziećmi dalej na zachód, kiedy Kresy dla Polaków stawały się zbyt niebezpieczne... Może kiedyś napiszę więcej o mojej rodzinie, gdzie i o Babce Florentynie będzie więcej. No więc był pogrzeb. Ksiądz miał mowę - i widać było od pierwszych słów, że o zmarłej dokładnie nic nie wie, ale wygłosił jakieś nędzne banały. Z rodziny nikt nie przewidział, nie pomyślał zawczasu, że warto by może było wygłosić jakieś wspominki.
Myślę, że dwie okoliczności tu zaważyły i ważą dalej na naszych pogrzebowych obyczajach. Jeden to ten, że na katolickich pogrzebach traktowanych jako uroczystość stricte kościelna rutynowo aktywni są funkcjonariusze Kościoła, czyli księża, rodzinie zaś przypada rola biernych uczestników. To może się zmienia, kiedy zmarły należał do jakiejś silnej grupy - państwowej, partyjnej, masońskiej czy innej, ale i tu rutyna katolickiego obyczaju pogrzebowego bierze górę. Co uderzyło mnie na samym początku procesu pogrzebowego Lecha Kaczyńskiego. Kiedy w niedzielę 11 kwietnia przywieziono z Moskwy trumnę prezydenta Państwa Polskiego, od razu, już na lotnisku zaopiekowali się nią księża. A przecież Kaczyński był przede wszystkim głową państwa! I to powinno być ważniejsze niż fakt, że był katolikiem. Jego związek z mieszkańcami Polski polegał na tym, że on reprezentował ich jako głowa ich państwa, a nie jako jakiś wybitny przedstawiciel Kościoła Katolickiego. Jako prezydent przewodził także Świadkom Jehowy, buddystom, ateistom i niedowiarkom wszelkich wyznań, tymczasem urzędnicy Kościoła zawłaszczyli go tylko dla siebie i swoich owieczek. Słuchałem i czytałem później mnóstwo opinii, bo przez miesiąc mówiło się i czytało głównie o smoleńskiej katastrofie i nie zauważyłem, aby ktokolwiek oprócz mnie zauważył, jaki to był nietakt ze strony władz (takich lub innych), że pogrzeb głowy państwa został przechwycony przez ludzi Kościoła. O zasadzie rozdziału kościoła od państwa nikt nie pamiętał, przeciwnie, jedna władza z drugą zlały się jak mało dotąd.
No więc jedna przyczyna milczenia o zmarłym na pogrzebach jest taka, że w katolickiej tradycji tylko księża są aktywni, oni kierują ceremonią, prowadzą ją i rodzina może przejąć inicjatywę dopiero, kiedy ksiądz skończy i sobie pójdzie... ale wtedy już zgromadzeni się rozchodzą itd. Druga przyczyna, to zadawniony i wdrukowany wzgląd na tajność. Umierający Polacy zbyt często i typowo szli do grobu wraz ze swoimi tajemnicami: bo sprzeciwiali się aktualnej władzy - carskiej, sowieckiej, szkopskiej, komuszej... Więc lepiej milczeć, żeby czegoś nie wygadać, co by mogło zaszkodzić żywym, kapusie w orszaku notują. Nie wiem jak młode pokolenie, bo moje taki odruch ma.
Więc bierze górę zwyczaj milczenia. Ale czy zmarły, gdyby móc go skutecznie zapytać, wolałby, żeby o nim milczano czy mówiono? Gdy się postawię w położeniu zmarłego, to wydaje mi się, że stanowczo wolałbym, by o mnie mówiono. Śmierć, wiadomość o śmierci, świeża świadomość, że oto "X" umarł, sprzyja przypominaniu sobie o nim, sprzyja wręcz "studiom" nad tym, jak się zapisał w pamięci rodziny, znajomych i dalszych. Miną dwa tygodnie, życie popędzi dalej i taka okazja ucieknie. Okazja, żeby odtworzyć i utrwalić obraz zmarłej osoby, jest niepowtarzalna. Nie łudźmy się, że kiedy minie powiedzmy sześć lat, zbierze się jakaś komisja, która pozbiera i złoży życiorys i rozproszone wspomnienia po życiu (powiedzmy) cioci Małgorzaty. Jeśli nie jesteś Chopinem ani Witkacym, nie masz na to szans. Losem twoich informacyjnych śladów jest rozkurz.
Byłem niedawno na dwóch pogrzebach, w których tę polskokatolicką zmowę milczenia przełamano. Pierwszy z nich, to był pogrzeb bardzo młodo i tragicznie zmarłej - 22 lata - mojej bliskiej krewnej. Pogrzeb był katolicki i prawie milczący, za to miał drugą część, mianowicie staraniem rodziny urządzono wystawę pamiątek - zdjęć, filmów, okolicznościowych zapisków..., po zmarłej. Impreza pośrednia miedzy ścisłym pogrzebem, a rodzinną stypą: mógł tam wejść każdy, nie było atmosfery zebrania czysto rodzinnego dla wtajemniczonych przy rodzinnym stole. Drugi pogrzeb był Wieśka Orłowskiego w lutym tego roku. W świeckiej sali pogrzebowej, nie po katolicku, bo Wiesiek był buddystą. Tu mówiono dużo i to mi się podobało: wspominali go, przez mikrofon do sporej grupy uczestników, żona, syn, przyjaciele, członkini jego kapeli. Odtwarzano piosenki-ballady, które zmarły nagrał.
Tu jest kolejny "nasz" problem. Bo w przypadku Wiesława Orłowskiego sprawa była jasna: był buddystą, praktykował od lat i należał do dobrze określonej sangi. W pewnym sensie był członkiem małego, ale dobrze zorganizowanego kościoła, i należał tam bez ściemy: razem z żoną i synami. To jest luksus. Wiesiek był w sytuacji luksusowo jednoznacznej. To jest rzadkość, ponieważ większość z "nas" - (mówię o pewnym kręgu społecznym, do którego sam należę, i kto jest "tu", od razu wie, że o nim też mówię) - jasno do żadnego kościoła nie należy; związek "nas" z instytucjami zajmującymi się religią i śmiercią jest niejasny. Ja sam w "pracach" żadnej buddyjskiej ani innej, np. hinduistycznej sangi nie uczestniczę, chociaż zdarzało mi się przyjmować buddyjskie schronienie, medytować poła (Pho Ba) i, też, wrzucać kokosy do ognia w ofierze Śiwie. Kiedyś mnie ochrzczono i Kościół katolicki dotąd ma swoje prawo mnie zaliczać do swoich. Jak widać, dzielę z pewną liczbą ludzi problem, że jest się religijnie luźnym - a to jest postawa, która stawia nas w opozycji do wszystkich jednoznacznych: zarówno do jednoznacznych katolików, jak i jednoznacznych ateistów, jednoznacznych buddystów, hinduistów i kogo tam jeszcze. W przypadku tych "luźnych", którzy "z domu" byli katolikami, zwykle kiedy przydarzy im się śmierć, katolicki byt wyciąga po nich ręce, zawłaszcza ich śmierć i pogrzeb. Zawłaszcza podobnie jak wtedy, kiedy człowiek jest podobnie do umarłego bezradny i nieświadomy, czyli po narodzeniu; wtedy dostaje bez chęci chrzest, teraz dostaje bez chęci pogrzeb i pochówek. Rzecznikiem Kościoła jest wtedy nie ksiądz, tylko rodzina, z wielu powodów: bo tak najłatwiej (katolickie pogrzeby i groby są dobrze przećwiczone i łatwo dostępni fachowcy którzy je poprawnie zorganizują i poprowadzą), bo działa wzgląd na opinię otoczenia - "co ludzie powiedzą", sama zaś decyzja o zrobieniu tak ważnego wydarzenia inaczej niż dotąd może komuś wydawać się zupełnie nie na miejscu, niestosowna, heretycka itd. I wreszcie, ludzie zwyczajnie nie wiedzą, jak pogrzeb mógłby wyglądać inaczej.
Kiedyś, kiedy zwiedzałem bardzo różne cmentarze na Podlasiu (muzułmańskie, prawosławne) przyszedł mi taki pomysł, żeby założyć prywatny cmentarz. Mógłby być zorganizowany jako spółka lub, może nawet lepiej, jako stowarzyszenie. Iluś udziałowców, wpłacających składki na formalną organizację, która o cmentarz dba i pobiera opłaty od rodzin pochowanych. Cmentarz byłby otwarty na wszelkie wyznania lub ich brak, a samo stowarzyszenie gwarantowałoby, że jeśli ktoś (tzn. rodzina) nie wie, jak pogrzeb przeprowadzić, to dostaje podpowiedzi, wzory i fachowców do pomocy. Zresztą, wystarczyłaby umowa i współpraca z dostatecznie otwarta na odmiany firmą funeralną. Gdyby istniał taki cmentarz, potencjalni zmarli mniej by odczuwali presję, żeby mieć grób w formie bunkra z krzyżem, jak to jest przyjęte na cmentarzach katolickich, więc i mniejszą presję, żeby - choć mało się miało wspólnego z KK - jednak dać się pochować z księdzem; albo nawet i z księdzem, ale bez zdominowania pogrzebu katolicką formą. (Zauważmy, że katolickie pogrzeby, w tym nawet pogrzeb Głowy Państwa, konstytucyjnie przecież nie-religijnego! - są głównie i przede wszystkim propagandą sukcesu tej religii, a osoba zmarłego jest właściwie nieważna.) No ale tego pomysłu nie zrealizowałem, bo... if I were a rich man...
Co by można było zrobić bez dużych pieniędzy, bez kupowania ziemi i forsowania w urzędach nietypowej inicjatywy, to upowszechnić zwyczaj, że w internecie tworzy się strony poświęcone pamięci zmarłych. Ze wspomnieniami, życiorysem, zdjęciami, filmami, działami zmarłego. Dzieła są - i niekoniecznie to musi być powieść-bestseller lub sonata na flet i fortepian. Wystarczy sfotografować czy przepuścić przez skaner coś z tego, co pozostało po zmarłej osobie, zanim zapakuje się szpargały po niej do plastikowego worka. Także takie, mało trwałe przecież sieciowe zapisy mógłby zostać wydane na papierze. Teraz wydanie książki w rodzinnym nakładzie 10 egzemplarzy nie jest problemem: jest wiele firm, które to robią.
Gdyby upowszechniła się taka praktyka, byłoby to z pożytkiem również dla żyjących. Pomyśl, jaki to byłby wzmacniacz dla budowania wszelkich lokalnych tradycji: rodzinnych czy środowiskowych. Gdybyśmy w ten i podobny sposób dbali o pamięć naszych zmarłych, przypominałoby to nam, jeszcze żyjącym, że i nasze życia, chociaż "zwyczajne" i "przeciętne" też są warte upamiętnienia. (Chociaż, kto wie, może lepiej od razu lepiej się uwolnić od historii, nic przecież nie ma trwałego na tym świecie?)
Wojciech Jóźwiak
Komentarze
Jak pokazały niedawne wydarzenia, w obliczu śmierci nagłej, robimy się bardzo podobni i przewidywalni. I to bez względu na wiarę lub inne uwarunkowania, nabyte czy też narzucone a akceptowane przez własne lenistwo umysłowe. Na nasze szczęście, umarłych nie można obrazić, więc jest nadzieja, że większość naszych zachowań ujdzie nam na sucho.
No, bo jak się tak gruntowniej zastanowić, to rodzi się trochę niejasności. Pomijając wymuszony przepisami obrządek grzebalny, cała reszta jest przeważnie dość specyficzna i… nieszczera. Tak, tak…
Po pierwsze. Dlaczego płaczemy, żałujemy i mamy tego typu objawy? Żałujemy zmarłego? Wątpię.
Żałujemy, ponieważ (tu do wyboru lub zbiorczo):
1. Zmarłego nie będzie już z nami.
2. Stracimy kogoś, kogo kochaliśmy lub był nam bliski.
3. Stracimy, kogoś, kto był nam podporą i pomocą.
4. Stracimy kolegę/ojca/syna/matkę/ciotkę/brata.
5. Stracimy jedno ze wsparć duchowych/materialnych.
6. Stracimy kogoś do „tańca i różańca” i „kradzenia koni”.
7. Stracimy kogoś, kim mogliśmy się wysługiwać.
8. Stracimy wyrozumiałego szefa lub dobrego pracownika.
9. Stracimy… (tu należy wpisać inne korzyści, które utracimy wraz z odejściem danej osoby).
PŁACZEMY NAD SOBĄ! Nasz żal nie jest wyrazem straty obiektywnej. Bo takiej nie ma! Żal po stracie? Jak najbardziej. Tyle, że strata jakby dość zawoalowana „obiektywnymi” frazesami salonowymi.
A oto niektóre z nich:
1. To niesprawiedliwe.
2. Mógł jeszcze tak wiele osiągnąć.
3. Był niezastąpiony.
4. Zostawił rodzinę.
5. Inne – dowolnie bezmyślne, ale wygodne…
Ad.1
Śmierć nie może być sprawiedliwa lub nie.
Ad.2
W kontekście śmierci, te wszystkie nasze osiągnięcia są raczej dość problematyczne.
Ad.3
Chyba, że był to; Salwador Dali, Adolf Hitler, Matka Teresa lub ktokolwiek podobnego formatu.
Ad.4
Poza czczym gadaniem, jedynie ZUS w ograniczonym przepisami zakresie weźmie to pod uwagę. Znajomi wolą ograniczyć się do niematerialnego współczucia.
Ad.5
Wiele można jeszcze wygenerować fajnych zdań, ale nie chce mi się…
W przypadku śmierci osób dalekich (polityk, aktor, sąsiadka z czwartego piętra czy Mahatma Ghandi) nasze odczucia są proporcjonalne do tego, co z tego mieliśmy i jak to się teraz zmieni.
Jako osoba przebywająca (od czasu do czasu) poza swoim ciałem fizycznym, podchodzę do śmierci dość spokojnie. Dla mnie jest to jeden z elementów „bycia”. Opieram to na własnej praktyce.
Ci, którzy opierają swoje reakcje (w tym werbalne) na wierze, są dla mnie (przeważnie) zupełnie nieautentyczni. Przyczyna jest prosta. Większość znanych mi wierzeń obiecuje, że tam to będzie wreszcie spokój i wypoczynek po życiu ziemskim, które ponoć przypomina permanentną „wielką pardubicką” – podczas gradobicia. W tym świetle, ronienie łez i rozpacz jest dość zastanawiająca. Chyba, że jednak prawdziwe jest te pierwszych dziewięć punktów, z początku mojej pisaniny. W co wierzę.
Niedawno temu umarła moja Matka.
Czy płakałem? Tak. Żal mi było SIEBIE, bo to JA STRACIŁEM podporę i pomoc.
Czy płaczę czasami z powodu jakiegoś, mniej lub bardziej spektakularnego, odejścia? Tak. A to pewnie dlatego, że mam zaszczepione niekontrolowane uczucia wyższe, a to pewnie dlatego, że ceremonia jest tak skonstruowana, żeby poruszyć we mnie jakiś taki kawałek od „popłakania sobie”. Albo może mam jakieś atawizmy, których nie da się wyczyścić i tyle. Nie wiem… Dość, że zdarza się – wbrew logice i całemu rozumowi. Nawet jak chowali Kaczyńskich – otarłem w pewnej chwili, co mnie samego dość zaskoczyło. Jak widać – emocje potrafią pochodzić zupełnie swoimi ścieżkami.
Natomiast jedno jest pewne. Nie ocieram łez, które nie popłynęły. Nie rozpaczam stadnie i dlatego, że wypada. Nie wzruszam się „wysiłkowo” i nie chwalę nieboszczyka tylko za to, że był uprzejmy umrzeć. Nawet, jeżeli nagle…
Drogi Wojtku.
Pytasz, co robić jak ktoś umrze…
Ja nie robię, w zasadzie, NIC.
Czasami trochę pomyśle o zmarłym i tyle...
Tym niemniej (wydaje mi się), że cokolwiek byś zrobił - będzie dobrze.
O ILE ZROBISZ TO SZCZERZE!
Aby komentować Zaloguj się lub Zarejestruj w Tarace.