27 kwietnia 2017
Katarzyna Urbanowicz
Serial: Prababcia mniej ezoteryczna
Służew Nad Dolinką safari
Czyli osiedle widziane z chodzików i inwalidzkich wózków
◀ Mapa marzeń cz.3 ◀ ► Psychologiczne zanieczyszczenie ►
Obie postanowiłyśmy odwiedzić nasz najbliższy sklep delikatesy „Blask” ale nie dostałyśmy się do pólek, udało nam się zaledwie zbliżyć do kasy. Kupiłyśmy tylko to, co widać było z daleka i miłe panie skłonne były nam przynieść. Wszystko zastawione towarami, przejścia między regałami, lodówka, każdy kącik. W tym sklepie chociaż sprzedawczynie na ogół są miłe ale i tak czujemy się jak zawalidrogi. Przeszkadzamy zwłaszcza młodzieży z pobliskiej szkoły kupującej napoje, a idąc do śmietnika także młodzieży, która znalazła tu kącik do ukradkowego palenia papierosów i picia piwa. Parę dni temu miałyśmy – my, niepełnosprawni – prawdziwą zabawę. Przed kasą w sklepie zgromadziły się: dwie panie z balkonikami (jedną byłam ja), jedna pani z dzieckiem w wózku (na szczęście chwilowo dziwnie spokojnym) jeden pan o kulach z opiekunką tudzież młoda dziewczyna w wypasionym wózku inwalidzkim z elektrycznym napędem i zablokowałyśmy cały sklep. Tak się jakoś stało, że korek było trudno rozładować, na przeszkodzie stały zgrzewki butelek, którymi zastawiono sklep. Te osoby, którym przyniesiono zakupy i zapłaciły za nie, nie miały jak się wycofać. W końcu ustąpiła najmłodsza z nas, mama z dzieckiem, które zaczęło wrzeszczeć i szarpać się z nią, bo nie kupiła mu jakiejś książeczki, którą dziecko chciało. Ona też była najbardziej z nas zestresowana. Miała chyba zamiar dziecku ją kupić, ale nie miała czasu jej obejrzeć i zastanowić się, a dziecko musiała uspokoić, choć ono nie było niczemu winne. Następną z kolei była młoda pani w wypasionym wózku, bowiem miała nad nami przewagę w postaci napędu, ale jak to młodzi, była zła i nie nastrojona filozoficznie do świata. O ile się orientuję, nie kupiła wszystkiego, co chciała, bowiem miała już dość. Ostatnia byłam ja. Podano mi mleko (już przeterminowane w dniu zakupu) oraz dwie nie pierwszej świeżości kajzerki, które zdołałam złapać po drodze, o reszcie już zapomniałam. Mam – poinformowana przez kierowniczkę sklepu – możliwość zrealizowania zakupów i przyniesienia ich przez sprzedawczynię do domu, ale nie korzystam z tego tak długo, jak mogę jeszcze z domu wychodzić. W ogóle perspektywa wychodzenia z domu, która w młodości wydawała ni się bardzo uciążliwa, gdy wolałoby się poleżeć na kanapie z książką, zamiast iść do szkoły lub pracy, teraz, o ironio losu, wydaje się pociągająca, jeśli tylko okoliczności pozwalają.
Na osiedlu mamy dwie Biedronki, ale obie są na przeciwnych końcach osiedla, teraz rozdzielonych dwupasmową jezdnią, a żeby ją pokonać, trzeba dojść do poprzecznych ulic, ze światłami, bardzo daleko położonych. W dodatku światła dla pieszych palą się tam za krótko, a samochody są bardzo rozpędzone, podobnie jak rowery na równoległej, prostej ścieżce rowerowej. Biedronki są więc poza naszym zasięgiem, chociaż, jak głoszą wieści, rok temu nie zastawiano tam butelkami alejek między półkami, ale kto wie, może uległo to zmianie przed świętami
Oto inna pani także znana mi z widzenia. Chodziłyśmy jeszcze niedawno do warzywniaka, ta pani i ja, o 2 kulach. Ja nosiłam plecak, ona jedną lub 2 reklamówki albo wózek, który ciągnęła za sobą razem z kulą. Nie mogę nawet sobie wyobrazić, jak trudno jest unosić rękę obciążoną kulą i zakupami w wózku. Ja w każdym razie tak nie potrafiłam. Usiłowałam przekonać ją do plecaka, ale nic nie dało. Dziś nie chodzę już do warzywniaka z powodu 3 schodków. Pani także należy do nieufnych i niechętnie rozmawia. Teraz zakupy pomagają jej odwieźć w wózku zakupowym panie ze sklepu, co widzę czasem przez okno. Niedawno spotkałam ją na spacerze. W moim zasięgu jest taki spacer, z którego o własnych siłach jestem w stanie wrócić, a odległość ta z każdym dniem się skraca.Robiąc to zdjęcie wracałam z wycieczki do nowo otwartego sklepu w dawnym kiosku, piątego w moim zasięgu, do którego nie mogłam wejść, nawet nie z powodu schodków, których na szczęście, nie ma, ale z powodu zastawienia wolnych przejść między półkami zgrzewkami z wodą i napojami. Wszyscy w tych sklepikach zwanych „budami” tłumaczą się, że nie mają miejsca i nie wszyscy są przyjaźnie nastawieni, jak w delikatesach Blask.
Na moim osiedlu ostatnio wybudowano wielopoziomowy parking, ale nie wpłynęło to w widoczny sposób na zmniejszenie liczby samochodów na osiedlowych uliczkach. Pewnie taniej jest parkować gdzie się da. W budynku mieści się też siedziba spółdzielni mieszkaniowej, wieczorami bijąca po oczach wściekle zielonym neonem, ostatnio litościwie wygaszanym po 23-ej. Dzięki troskliwie przesadzanym drzewom przed rozpoczęciem budowy i faktowi, że z moich okien widzę jedynie 1/3 gmachu, widok z mojego okna nie jest tak przytłaczający, jakim mógłby być, gdyby udało się zawrzeć go w jednym kadrze.
Po drodze oglądałam nowe ławki, ustawione ostatnio przez moją spółdzielnię i ucieszyłam się, że są (podobnie jak z barierek ograniczających parkowanie na chodnikach którymi się poruszamy – niestety, tylko niektórych) ale nie mogłam, niestety, na żadnej z nich odpocząć. Wszystkie były za niskie, wysokości mniej więcej krzesełek w przedszkolu, że żadna z niepełnosprawnych osób nie mogłaby się z niej podnieść. Na szczęście ja i pani Halina wozimy ze sobą własne ławeczki. Pani Haliny jest lepsza, szersza i niżej położona, moja trochę węższa i za wysoka. Nie da się jej obniżyć z powodu wysokich kół mojego wózka, jednak to lepiej, bo mój wózek jest „bardziej” terenowy niż pani Haliny, z mniejszymi kółkami. Większymi kółkami lepiej zjechać z krawężnika, co często jest potrzebne, bowiem zwłaszcza przed sklepem i apteką, na zjeździe dla wózków i pasach przejścia dla pieszych, parkują samochody (ja tylko na chwilę, po coca colę – tłumaczą się młodzi bogowie i boginie). Możliwe, że żółty kolor zjazdu jakoś działa na kierowców, jak czerwona płachta na byka, zachęcając do pokazania kto tu rządzi.
W maju szykuję się na daleką wyprawę statkiem wzdłuż fiordów Norwegii i w związku z tym wypożyczyłam wózek inwalidzki, do pchania przez osoby bliskie, ponieważ nie dałabym już rady dłużej spacerować, a chcę skorzystać z dostępnych wycieczek. W przedświąteczne popołudnie odwiedziła mnie synowa dla przetestowania tego środka lokomocji i ustalenia czy nie trzeba w nim czegoś naprawić. Wybrałyśmy się najpierw do odległej ode mnie ze 300 m apteki. Obie miałyśmy prawdziwą szkołę przetrwania, porównywalną z afrykańskim safari. Moja synowa stale jeździ samochodem, ja jednak nie jestem przyzwyczajona do manewrowania nieosłoniętym niczym ciałem (w dodatku bez wpływu na kierowanie nim) wśród samochodów. Pół biedy, gdy jechałyśmy po chodniku ograniczonym słupkami, tam mieściłyśmy się z niewielkim trudem. Tak jednak mogłyśmy poruszać się zaledwie chwilkę, bowiem słupki skończyły się albo zostały przewrócone i musiałyśmy zjechać na jezdnię. Tam prawdziwy horror. W poszukiwaniu miejsca do zaparkowania samochody bez ładu i składu manewrują między szkołą, przychodnią i apteką po jednej stronie, a murem cmentarza po drugiej. W to rojowisko dostałyśmy się i my i nawet, gdy chodnik byłby już dostępny z powodu słupków, nie mogłyśmy nań wjechać, bo zjazd był zastawiony. Prawie jak safari – tyle ze z pozycji zwierzyny. Jakoś żywe i całe dojechałyśmy jednak do naszego celu – apteki. Tam przywitały nas schody i nieczynna winda.
Oczywiście to nie żadna chwilowa awaria, bowiem winda nie jest czynna od jesieni ubiegłego roku, gdy wchodziłam jeszcze po schodach o kulach.
Na dzwonek pojawiła się wprawdzie pani, ale ja nie mogłam wejść do apteki ani do przychodni, musiałam wyręczyć się synową.
Wracając podjechałyśmy pod sklep, ale nie próbowałyśmy wjechać do środka, bowiem widok nie zachęcał do próby sforsowania. Przed paletą z piwem dałoby się jeszcze zakręcić do kasy, ale zgrzewka wody już to nie umożliwia. Widać sklep nauczony doświadczeniem z zatorami powodowanymi przez niepełnosprawnych ustawił samotną, dyskretnie zniechęcającą do wjazdu zgrzewkę. Nie wjedziesz, nie będziemy musiały biegać po sklepie i wyszukiwać dla ciebie zakupów.
Na koniec miła niespodzianka. Musiałam zgłosić się do lekarza pierwszego kontaktu od blisko roku i już nie mogłam odkładać tej wizyty. Zadzwoniłam więc do przychodni, pytając co mam zrobić, skoro nie dam rady wejść po schodach, a winda nieczynna. I tu dowiedziałam się, że dojechawszy do końca ulicy, mogę wejść poprzez zakład rehabilitacyjny, bowiem zbudowano i otwarto tu właśnie nową windę. Ucieszyłam się, ale zdziwiło mnie, że nikt nie umieścił tej informacji na windzie przy aptece. Wszak apteka, szkoła, przychodnia i zakład rehabilitacji mają wewnętrzne połączenie jednym korytarzem! Kolejny dowód na to, że lepiej jest utrudniać dostęp i w ten sposób zniechęcać do odwiedzin roszczeniowo nastawione peerelowskie złogi.
W wyznaczony dzień wybrałam się do lekarza i gdy doczłapałam do nowej windy zastałam napis wzywający mnie do 1) naciśnięcia 1 raz przycisku informującego personel przychodni i 2) naciśnięcia przycisku windy. Zasugerowana instrukcją z poprzedniej, identycznej windy, oczekiwałam, że personel będzie mnie wiózł i czekałam cierpliwie na deszczu i nie doczekałam się. Po którymś kolejnym dzwonku wybiegła na schody młoda osoba i zbeształa mnie nie przyjmując do wiadomości moich tłumaczeń, że instrukcja jest niejednoznaczna, ponieważ ona sama osobiście ją układała. Zapytana dlaczego w takim razie należy zawiadamiać personel o swoim zamiarze wejścia do windy odrzekła, że ona musi wiedzieć i koniec. Nie miałam już śmiałości spytać, dlaczego na popsutej windzie nie umieszczono informacji o drugiej, sprawnej. Poczułam się wystarczająco stara i głupia, nie rozumiejąca jasnych instrukcji i nie miałam ochoty przedłużać swojego psychicznego dyskomfortu.
Na odmianę losu pan doktor okazał się bardzo miłym i kompetentnym, wystawił mi skierowanie na pobrania krwi i w dodatku, polecenie do wizyty pielęgniarki w domu oraz zapisał wszystkie potrzebne leki. Jeszcze tylko wizyta w aptece, gdzie miła farmaceutka sama pobiegła do pana doktora po sprostowanie błędu na recepcie i mogłam wrócić do domu rzędem długich korytarzy, windą, chodnikiem i jezdnią (chodnikiem zablokowanym samochodami rodziców przyjeżdżających po dzieci do szkoły poruszanie się jest niemożliwe w niektórych porach dnia).
Przyszedł czas na wytłumaczenie się, dlaczego zawracam głowę czytelnikom Taraki taką szczegółową i nudną zapewne dla większości z nich historią wojaży po bliskiej okolicy zwyczajnego osiedla i skąd ten tytuł nawiązujący do afrykańskich polowań.
Muszę dodać, że moje osiedle ma opinię bardzo dobrego i przyjaznego mieszkańcom. To, co w nim nieprzyjaznego nie wynika ze złych zamiarów czy szczególnych zaniedbań, a z braku umiejętności wczucia się w skórę osób z ograniczonymi możliwościami poruszania się. Nikt nie prosił niepełnosprawnego o przetestowanie głębokości zakopania ławki, nikt nie prosił go o sprawdzenie czy nowa, tańsza zapewne, farba dla malowania pasów na jezdni nie staje się przypadkiem pod wpływem deszczu bardziej śliska niż sama jezdnia. Żaden z młodych tatusiów, spieszących się gdzieś do pracy i odwożący swoją latorośl do szkoły nie wpadnie na myśl, że tarasując chodnik albo zjazd z niego, zmusza osobę niepełnosprawną, z definicji nie mogącą uskoczyć w bok w razie niebezpieczeństwa i słabo widoczną z powodu przygarbienia, do manewrowania między jadącymi samochodami. On postępuje racjonalnie przedkładając interes własny nad prawdopodobny interes hipotetycznego bliźniego, a że chodnik prowadzi akurat do przychodni i apteki? Cóż, zwykły traf! Nawet Centrum Niepełnosprawności, wzywające mnie do stawiennictwa i osobistego podpisania podania przesłanego drogą internetową, nie bierze pod uwagę moich trudności w dotarciu tamże!
Nawet osoby bliskie niepełnosprawnemu, nie mieszkające z nimi stale nie potrafią sobie wyobrazić pewnych przeszkód, które same spowodują. Oto przykład – zrzucona na podłogę jakaś ulotka albo śmieć i nie podniesiony od razu leży i drażni swoim widokiem cały tydzień – do przybycia pani sprzątającej. Mam wprawdzie chwytak do podnoszenia upuszczonych przedmiotów, ale akurat kartek i płaskich niemetalowych przedmiotów on nie podniesie. Pozbycie się takiego cudzego (swój tak nie boli) śmiecia zajmuje czasem pół godziny albo dłużej. A przecież ja też dziennie upuszczam to i owo, bo nie mam już tak sprawnych rąk. Niewiele osób rozumie, że nie wyjdę ze śmieciami w deszcz, chociaż w domu jest parasolka. Trudno jednak o trzecią rękę do jej trzymania. Wymówki bliskich, że przeziębiłam się, bo wyszłam bez skarpetek trafiają kulą w płot, bowiem nie było komu pomóc skarpetki te założyć (teraz kupiłam sobie za kilkadziesiąt złotych przyrząd do ich zakładania, ale należy jeszcze kupić sobie skarpetki do niego pasujące). Wszystko oczywiście zdalnie, przez internet, bez sprawdzenia jak te rzeczy i w jakich warunkach działają.
Zamieszczając tego rodzaju opowieści mam nadzieję, że ktoś zapamięta co pikantniejsze szczegóły moich wynurzeń, co zaowocuje zwróceniem uwagi na pozorne drobiazgi, które pomija się zazwyczaj. Osoby praktykujące duchową uważność, rzadko bywają uważni na sprawy innych ludzi, najczęściej ograniczają się do własnego wnętrza. Cóż więc wymagać od zwykłych ludzi, widzących zazwyczaj siebie i swoich najbliższych! A tak niewiele potrzeba, żeby sprawić radość komuś takiemu jak ja: przytrzymać drzwi, nie pędzić rowerem przez prześwit w bloku, odpowiedzieć grzecznie, potraktować mnie jak człowieka, a nie głuchego i nieczułego debila.
W tym właśnie problem. Nadal jestem człowiekiem i chcę nim być do końca,
gdy przestanę swoim istnieniem sprawiać kłopot innym.
◀ Mapa marzeń cz.3 ◀ ► Psychologiczne zanieczyszczenie ►
Komentarze
![[foto]](/author_photo/Taraka.jpg)

![[foto]](/author_photo/Taraka.jpg)
Aby komentować Zaloguj się lub Zarejestruj w Tarace.