zdjęcie Autora

12 lipca 2005

Wojciech Jóźwiak

Serial: Wołanie ziemi o dęby
Wołanie ziemi o dęby
Astrologia i geopolityka • Rok tysięczny

Kategoria: Obserwacje obyczajowe
Tematy/tagi: dąbmorficzne polePrusy (kraina)Słowianie

◀ Z Saturnem w Supraślu ◀ ►

Wołanie ziemi o dęby • Astrologia i geopolityka • Rok tysięczny

12 lipca 2005

Wołanie ziemi o dęby • Astrologia i geopolityka • Rok tysięczny



88. (wołanie ziemi o dęby)
6 lipca, przyjeżdżam do Bogdanów (albo do Bogdan? Dotąd nie wiem, jak tę nazwę się odmienia...). Warsztaty astrologii... Będzie o nich mowa w osobnym, pamiątkowym tekście. Na razie, pierwszego dnia idę się przejść po okolicy, zobaczyć jeziora, spodziewam się, że są miejsca do pływania... Oko mam jeszcze nastawione na odbiór krajobrazu z Krajny, z okolic Piły, tam, gdzie w Pniewie koło Jastrowia robiłem warsztaty szamańskie. Jaka w tamtejszym krajobrazie była elegancja... Warmia, choć przecież też polodowcowa, bardziej nawet polodowcowa!, jest inna. Wymaga innego oka, przestrojenia percepcji. Wróćmy do precedensów, czyli tego, co było przedtem. Jako młody człowiek urodzony i wychowany na płaskim Mazowszu, zawsze czułem nabożny szacunek do pojezierzy z ich jeziorami, lasami, wzgórzami... Tak wychowany i wdrukowany, długo broniłem się przed tym, o czym donosiły mi zmysły: że w niektórych pojeziernych okolicach czuję się... nie to, że źle, tu bym zgrzeszył, ale jednak z niejakim odcieniem dyskomfortu. Dlaczego? To prawda: przybywa wrażeń, gną się wzgórza, obrywają stoki zapadlisk, pod nogami wyrastają polodowcowe kotły i rynny, ziemia gra... Ale z tej samej przyczyny na pojezierzach są miejsca, gdzie jest jakoś dziwnie ciasno. Nie wszędzie tak jest. Nad Śniardwami i na obrzeżach tego wielkiego jeziora przestrzeni jest w nadmiarze, na tę wielką wodną połać patrzy się jak na morze - przecież od takiej Zatoki Puckiej mała różnica. Ale jednak na Warmii i Mazurach przeważa co innego: Dołki. W których jest ciasno. Górki. Z których brakuje szerokich widoków. Stłoczone wioski, gdzie jedno gospodarstwo siedzi drugiemu na głowie. Kręte drogi, na których nie można ani się rozpędzić, ani nie widać dalszego ciągu i celu. Racza jest Warmia i znaczna część Mazur - racza, czyli zaspokajająca potrzeby astrologicznego znaku Raka, który lubuje się w skryjdach i mokrych zagłębieniach, który lubi mieć miniatury krajobrazu jak na dłoni, choćby w ogródku przed domem, lubi też ciasno splecione sąsiedzkie wspólnoty, gdzie jeden drugiemu w okna zagląda, wiec trzeba wieszać zasłonki i nie wpuszczać ni cudzego wzroku ni światła. Kiedyś, na pewnym szamańskim zlocie na Warmii, tamtejsza ciasnota, poczucie zamknięcia, wymuszona przez teren klaustrofobia, wyraźnie mi dokuczały. Dzisiaj, kiedy wracałem z Bogdan do domu (a warsztaty astrologiczne były udane nad podziw) i minąłem Szczytno, poczułem ulgę i jakbym był na nowo u siebie: koniec pomarszczonych pojezierzy, na nowo wielkie płaszczyzny, wzrok biegnie do horyzontu, proste drogi. Drogi, to osobne zjawisko. Napoleońskie Księstwo Warszawskie, potem carskie Królestwo Polskie budowało drogi przy linijce - inaczej Prusacy, którzy francuskich wzorów nie przyswoili. I tu, na Warmii-Mazurach i tak samo na Dolnym Śląsku, drogi idą liniami kapryśnymi, pokrętnymi, niby po pijaku robione, jakby jakieś guty istne nimi chadzały. (Gut - 'pijak', po staromazowiecku według Bańkowskiego. A naprawdę te drogi idą granicami dawnych działów ziemi, dawnych łanów i laukasów, i jakaś historia jeszcze pruska, archaiczna w nich siedzi. Tylko że nas, kierowców, to męczy, a i na rozum wolnego Mazowszanina działa źle. A jednak rozmach przestrzeni, miarowe a nie histeryczne gięcie się terenu, szerokie widoki - dają się przecież pogodzić z jeziorami, z pracą lodu sprzed kilkunastu tysiącleci, kiedy mamuty tu chodziły. Na Pomorzu otwartość krajobrazu godzi się jakoś z jeziorzastością, inaczej niż na Warmii, gdzie jeziorzastość jest koniecznie zamknięta. Lecz wracając do ziemi wokół Bogdan: jest jeszcze jeden składnik, roślinność. Tutejsza ziemia jest żyzna, gdy patrzy się na rośliny, widać, że nie brakuje im mikroelementów i że woda nie ucieka w głąb jak na kurpiowskich lub tucholskich pokładach piasku - sandrach. Ziemia tu jest silna, pełna mocy generującej byty. I ten potencjał ziemi nie natrafia na odbiorcę odpowiedniego do jej mocy. Może ta moc udzieliłaby się pszenicy, może stadom bydła; kiedyś tak było. Teraz mało kto tu się ziemią zajmuje, więc wchodzi sukcesja albo rozmyślnie obsadzono działki sosną i świerkiem, lecz te oszczędne drzewka, obliczone na inną jakość ziemi, na skąpą walkę z głodem i pragnieniem, nie dają sobie rady z nadmiarem ziemskiej żyzności, więc z tego chaos, na który składa się pokrzywa i tarnina, czarny bez i czeremcha, i inne łopuchy. Wszystkie usiłują jakoś po swojemu zagospodarować bogactwo wciąż idące od dołu, ale to jest ponad ich siły! (Wyniki są chaotyczne, odpadowe i śmietnikowate. To jest typowy ekosystem w stanie bardzo dalekim od równowagi.) Czuje się, że potrzeba tu kogoś potężniejszego. Dębu! Jeden taki rośnie przy hotelu w Bogdanach, tam gdzie szlifowaliśmy astrologię. Ma ze 300 lat i budzi respekt. Ta ziemia woła o dęby! Wycięto je dawno - ale miałem, chodząc tamtędy, wrażenie, że pamięta wciąż o nich. Powinny stać jeden w solidnej odległości od drugiego, wielesetletnie, jak zielone żyjące góry. Pomiędzy nimi widne prześwity i trawa karmiąca zwierzęta. Pod naszym dębem, tym z hotelu, wyrósł piołun. Nie zdziwiłbym się, gdyby na tej ziemi wciąż równo stały duchy dębów, wyciętych kiedyś, może wcale nie tak dawno. Bo to przecież ostatnie sto, sto pięćdziesiąt lat najbardziej spustoszyło nasz krajobraz. (11 lipca, już po powrocie.)

89. (astrologia i geopolityka)
Wspomniałem, że Warmia i Mazury mają coś z klimatu znaku Raka: dołki i górki, co krok zagłębienia, gdzie można się schować, labiryntowatość krajobrazu, dla którego nie ma ogólnej reguły, według której można by go rozpoznać i zagospodarować w umyśle. Co krok w terenowych liniach i powierzchniach możliwy jest zakręt, skok, zerwanie, zapadlisko - wszystko to bez wyższych reguł. Oczywiście, wiemy: winien lodowiec, który topiąc się i cofając usypał po równo morenowej gliny i brył lodu, a kiedy to roztajało, po lodzie zostały wodne dziury. O ogólniejszym porządku mowy być nie mogło, bo ten dopiero wypracowuje sobie woda płynąca setkami tysięcy lat i równie powolne procesy stokowe, czyli spełzywanie gleby. To wytłumaczenie, lecz fakt pozostaje: Warmia i Mazury są labiryntowate i racze, co musiało się przenosić na psychikę ludzi i plemion tu żyjących. I tak, o ile Polska kontynentalna była strefą rozmachu, wielkich ruchów i prądów ludzkich idących z daleka niby pożar i fala... Ostatnie wojny tu się liczą, a wcześniej imperium jagiellońskie, marsze Gotów na wschód, po nich Słowian na zachód... Tu zawsze wielkie miotły historii przemiatały ludzi i idee... Pojezierza, przeciwnie, rodziły kultury przywarte do ziemi, konserwatywne, trwające i przetrwalnikowe. Największa różnica między Równinami a Pojezierzami zaistniała w okresie Wędrówek Ludów, kiedy Równiny w jednym stuleciu najpierw opustoszały, opuszczone przez Gotów i Wandalów, a następnie ponownie zaludniły się Słowianami idącymi znad Dniepru, a może i Dunaju. Gdy tam zmieniały się światy, pojezierze trwało, Bałtowie się nie ruszyli ani ich nikt nie ruszył, zapadli się w swoje mokre doły, ukryli w swoich labiryntach. Wchłonęli resztki Germanów. Po kilkuset latach, kiedy zainteresowali się nimi Rycerze Maryjni, Prusowie trwali wciąż na tych samych terytoriach. Racze w nich było też to, że nie połączyli się we wspólnoty większe niż laukas, poszerzona patriarchalna rodzina uprawiająca wspólną polanę, a od sąsiednich odcięta. Pozostali przy rodzinie jako głównej jednostce, nie wymyślili państwa ani nawet wodzostwa.

90. (rok tysięczny)
Prusowie, Łotysze, Serbo-Łużyczanie, Połabianie, Pomorze i w jakimś stopniu Słowenia z Karyntią pokazują nam próbkę wariantu europeizacji Słowiańszczyzny, czy raczej Bałto-Słowiańszczyzny, który masowo (na szczęście?) nie został zrealizowany. Tych wymienionych Europa, reprezentowana głownie przez różne polityczne byty niemieckie, skolonizowała, w części przypadków zniszczyła i połknęła kulturowo, w części (Prusowie, Nadłabie) eksterminowała fizycznie. Przecież taką mogła być europeizacja całej Bałto-Słowiańszczyzny! Warianty pruski, połabski i łużycki mogły być regułą, nie mniejszością. Bo większość przypadków polegała na tym, że pojawiali się rodzimi władcy i dynastie, którzy przyjmowali chrzest i nowe wzorce i mody od Zachodu lub od Bizancjum, gnębiąc wprawdzie jakoś swych pogańskich wciąż poddanych, ale przecież czynili to umiarkowanie, leniwie i bez szczególnie sadystycznej komponenty - inaczej niż to było w przypadku konkwisty Niemców w Prusach, a wcześniej na ziemiach Redarów i Luciców. Wyobraźmy sobie taki wariant historii, że ród Siemomysła nie umacnia się w Gnieźnie ani nie podporządkowuje sobie Śląska, Mazowsza, Krakowa, że nie ma jednego ober-księcia Mieszka, jest za to mrowie skłóconych królików, szlachetnie radzących się starych kapłanów i plemiennych wieców, które idą w zaparte: milsza śmierć nam i dzieciom naszym niż przyjęcie niemieckich rytuałów. I wtedy furia wypraw krzyżowych nie idzie na Turków i Kurdów, tylko na Słowian. Zostają pobici, na ich trupach powstają kolonialne imperia jak później na gruzach Peru i Meksyku, a dziś, po tysiącleciu są lokalnymi reliktami, topniejącymi mniejszościami, albo ich języki są, jak dziś połabski, tylko w starych zapiskach. Wariant ten nie był wcale taki odległy od tego, co się działo. Przecież Słowianie wielokrotnie i bez większego oporu przyjmowali obce siły jako górną warstwę społeczną, te państwową i panstwotwórczą. Bułgarzy, którzy wraz z nazwą dali się poddać Bułgarom-Turkom; Ruś, która wraz z nazwą przyjęła zwierzchnictwo Skandynawów. W tych przypadkach najeźdźcy zeslawizowali się, ale przy najeźdźcy silniejszym i bardziej świadomym swojej odrębności wcale tak nie było: przykładem Madziarowie, którzy zachowali swoją odmienność. Mam wrażenie, że jakiś mały włos dzielił Słowian od skolonizowania przez Niemców, a może i inne - włoskie, skandynawskie? - siły z Zachodniej Europy. To naprawdę dziwne, że Słowianie nawrócili się na Europę, pozostając językowo i politycznie sobą - przynajmniej niektóre etnosy; nie zaś dali się pobić, podbić, skolonizować, zdegradować. Mogło być inaczej...

Oczywiście, wariant najlepszy byłby taki, gdyby Słowianom wolno było wtedy, tysiąc lat temu, brać wynalazki od wyżej rozwiniętych europejskich sąsiadów zachowując własny paradygmat. Rozwijać własną teologię i filozofię, kształcić własny język, pismo, dworski ceremoniał, podnosić na wyższy kulturalnie poziom prastare rytuały. Pozostać wiernym przodkom, a nie przeklinać ich, jak czynili Gall Anonim i Łukasz Koźmińczyk. Gdyby wolno im było pójść taka drogą, jaką poszła Japonia, budując siebie na chińskich wzorach, ale i na jakże potężnych i kultywowanych - własnych. Ten wariant był najmniej prawdopodobny, wymagałby jakiegoś rzadkiego zbiegu przypadków, jakiejś wyjątkowej koniunktury. Jeden los na loterii Słowianie wygrali już około 450 roku, kiedy Rzymianie, Germanie i Hunnowie wyniszczyli się w wojnach, pozostawiając im puste pół Europy. Pół tysiąclecia później musiało im wystarczyć pół losu - czyli to, że Europejczycy ich jednak nie skolonizowali i nie zmarginalizowali. Ale miłe by było wyobrazić sobie rdzennie słowiańską wysoką cywilizację - państwa, władców, dwory, miasta, księgi święte i heroiczne, obyczaje, pieśni, posągi, świątynie, bogów, mędrców i szamanów...

(Chodzi mi też cokolwiek zuchwała myśl, że może te minione tysiąclecie to był okres nauki u Europy - ostatecznie to też była wygrana na loterii, że podłączyliśmy się - my-Słowianie - do naczelnej cywilizacji, a nie np. do mającego wkrótce zatrzymać się w rozwoju islamu. Był długi okres nauki, a teraz - może? - idą czasy własnego tworzenia... Czy jest w tym coś z prawdopodobieństwa?)

Milanówek, 12 lipca 2005



c.d.n.

WJ. - taraka@taraka.pl




◀ Z Saturnem w Supraślu ◀ ►


Komentarze

[foto]
1. ReJarosław Koziński • 2018-05-29

Świetny, mądry, głęboki tekst. W mojej miejscowości, na pograniczu krakowsko - kieleckim rośnie potężny dąb. Ile on ma lat? Któż to wie! Obok jest Komenda Policji, oraz olbrzymi dom mojej przyjaciółki. Dąb rośnie w samym sercu zrewitalizowanego parku. A moją krainę , to pogranicze kielecko - małopolskie nazywam śmiało w swoich opowiadaniach Krajem Lessów. Bo mnóstwo tu wąwozów. A co do płaszczyzny historycznej tekstu - fakt, gdybyśmy nie przyjęli chrztu, mogłoby nas dziś nie być, tak jak antropologicznie być może wyglądalibyśmy tak jak wyglądamy, ale nazwiska i imiona być może mielibyśmy germańskie.Tutaj zresztą, w dawnym Państwie Wiślan dryf genetyczny był większy niż w innych regionach kraju, co oddaje antropologia dnia codziennego. Wszyscy w większości nosimy nazwiska i imiona słowiańskie, ale niejeden z nas i niejedna z nas śmiało mogłaby być uważana za Esterę w Tel Awiwie, Helgę w Niemczech, czy Katiuszę w Rosji.

Aby komentować Zaloguj się lub Zarejestruj w Tarace.

X Logowanie:

- e-mail jako login
- hasło
Zaloguj
Pomiń   Zapomniałem/am hasła!

Zapisz się (załóż konto w Tarace)