27 grudnia 2015
Katarzyna Urbanowicz
Serial: Z szuflad starego biurka. Historie rodzinne sprzed wieku
Tajemnicza Węgierka
! Do not copy for AI. Nie kopiować dla AI.
◀ Widziałam jak anioła na drągu nieśli ◀ ► Pierwsze uśmiechy raju ►
W dokumentach i fotografiach siostry mojej babci, Stefanii, odnalazłam pewien ślad po tajemniczej kobiecie. Nie znam jej imienia i nazwiska. Poznałam ją w wieku 16 lat, kiedy dostałam się na studia polonistyczne na UW i na pierwszym semestrze dręczyły mnie dwie zmory. Pierwsza była udziałem w sprawie rozwodowej rodziców. Byli oni mocno skłóceni, a ja nie wiedziałam, czyją stronę w ich sporach zająć. Widziałam winy ich obojga, ale nie umiałam wybrać żadnej ze stron. Dziś wiem, że ojciec zostawił chorą i niepracującą z tego powodu mamę i nas bez środków do życia; a chcąc wymusić na mamie zgodę na rozwód, zaprzestał płacenia alimentów; mama zaś miała trudny charakter i buntowniczą naturę. Teraz rozumiem, co jest najważniejsze w takiej sytuacji (pieniądze oczywiście, a nie honor), bo oszczędzają upokorzeń i niepewności losu, jakie ja musiałam znosić w swojej wczesnej młodości, zdana na łaskę opieki społecznej. Niezależnie od tego matka podała mnie do sądu jako świadka, co spędzało mi sen z powiek, na równi, albo jeszcze bardziej, z czekającym mnie egzaminem z języka starocerkiewnosłowiańskiego (tzw. scs). Nikt mnie oczywiście nie poinformował, że mogę odmówić zeznań. Nie jestem pewna, czy w ogóle w tamtych czasach można było władzy (w tym i sądom) czegokolwiek odmówić.
Tak więc stanęłam przed sądem i jako naiwne dziewczę starałam się zachować obiektywizm, czym, oczywiście, naraziłam się obu stronom. Matka walczyła jak lwica, żeby nie dać ojcu rozwodu, ja zaś, spytana o zdanie głupio oświadczyłam, że wolałabym, aby się rozwiedli i dali nam, dzieciom, spokój.
Kiedy rozprawa się skończyła, na korytarzu napadli na mnie adwokaci obu stron, wymyślając i wymachując łapami, jako że w tamtych czasach kultura prawnicza w sądach przypominała obecną parlamentarną.
W każdym razie niesiona emocjami wybiegłam z budynku Sądów na Wiejskiej i przebiegając przez ulicę, omal nie wpadłam pod tramwaj. Na szczęście wybiegł za mną ojciec i zorientowawszy się, że nie bardzo zdaję sobie sprawę, gdzie jestem i co robię (jako młoda dziewczyna byłam bardzo emocjonalna i potrafiłam się w swoich emocjach kompletnie zagubić), zaprowadził mnie do jakiejś kawiarni, gdzie ochłonęłam. Wówczas wymyślił, że powinnam się uspokoić i oddać całkowicie nauce, czemu sprzyjać miało oddalenie od rodziny i separacja od jej spraw. Wysłał mnie do siostry mojej babci, Stefanii, do Sokołowa Podlaskiego, to jest zapakował do autobusu z torbą pełną podręczników i listem do ciotecznej babci (która nie miała, oczywiście telefonu).
Dziś po lekturze dokumentów wiem, że Stefania była zawsze przodującą nauczycielką we wszystkich szkołach, w których uczyła. Czytałam protokóły z wizytacji warszawskich urzędników i zawsze wymieniano ją jako nauczycielkę-ideał. Często jedyną w całej siermiężnej szkole. Nie miałam świadomości, że jej postępowanie wobec mnie było profesjonalne, ale odczułam ogromną ulgę. Nikt się nie interesował moimi sprawami, ciotka już na emeryturze, pracowała w miejskiej bibliotece, więc przez pół dnia byłam sama i mogłam włóczyć się po Sokołowie, ile dusza zapragnęła. Gdy już mi się znudziło, szłam do ciotki do biblioteki, gdzie czytałam mniejszym dzieciom jakieś bajki albo szłam na skwer i przyglądałam się ludziom. Wieczorami chodziliśmy do znajomych ciotki, miejscowej inteligencji, kierownika kina, farmaceuty i innych osób, których nie zapamiętałam. Było tam miło, dawali mi jeść i niczego ode mnie nie chcieli. Prowadzili swoje rozmowy, a ja mogłam słuchać nie zabierając głosu. Nikt mi nie zabraniał palić papierosów, najwyżej musiałam wychodzić przed dom. Powoli uspokajałam się, ale oczywiście nie uczyłam się, bo mi się niczego, a zwłaszcza powrotu do obowiązków, nie chciało. Do czasu.
Po dwóch tygodniach pobytu ciotka powiedziała mi, że przyjeżdża do niej koleżanka, Węgierka, i będzie z nią kłopot, bowiem nie umie ani w ząb po polsku. Ciotka porozumiewała się z nią w jakimś łamanym języku Kresów, rumuńsko/ukraińskim, jak podejrzewam, ale dla mnie był on równie niezrozumiały jak węgierski.
Ciotka, wychodząc z domu, zostawiała nas obie na gospodarstwie, ale ja zupełnie nie miałam pojęcia o gotowaniu i takich tam, ponieważ w moim domu się nie gotowało, tylko jadło to, co udało się akurat zdobyć lub pożyczyć, ewentualnie gdy ktoś czymś poczęstował. Jednak chciałam z grzeczności czasem jej pomóc i nie wiedziałam jak. Któregoś wieczoru ciotka powiedziała mi, że na Węgrzech uczniowie szkół średnich uczą się obowiązkowo języka starocerkiewnosłowiańskiego (nazywanego inaczej starowęgierskim) i jeśli akurat mam przy sobie słownik, to możemy spróbować się z Węgierką porozumieć. Teraz podejrzewam, że Węgierka była także nauczycielką i raczej uczyła scs, niż zapamiętała go ze swojej nauki. Tak czy inaczej, spędzałyśmy całe dnie razem przerzucając się tekstami biblijnymi, ciesząc się i zaśmiewając z nieoczekiwanych zestawień napuszonego religijnego języka z prozą życia. Jak bowiem tekstem biblijnym zawiadomić kogoś, że wieczorem idziemy na seans do kina i że mamy tam pójść we dwie, bo ciotka przyjdzie osobno? Łamigłówka. Na pewno, że musimy „napełnić oczy swoje”, ale co dalej? Tak się rozpędziłyśmy, że nawet zaczęłyśmy tworzyć własne zbitki pojęciowe i własny słownik, gdzie nic nie było wyrażane prosto i jasno, a wszystko stanowiło skojarzenia współczesności z dawnym.
Po miesiącu pobytu Węgierka wyjechała, a ja musiałam wrócić na studia zdawać egzaminy. Nadszedł czas spotkania z groźnym profesorem od scs-u, który ongiś zapowiedział, że tak nas go nauczy, że będziemy listy miłosne po starocerkiewnemu pisać. Byłam jedyną na roku, która zdała ten egzamin na 5 (wówczas najlepszy stopień).
Węgierki nigdy więcej już nie spotkałam, ale czasami, nie wiem czemu, o niej myślałam. Niestety, inne egzaminy nie szły mi tak rewelacyjnie, zaczęłam pracować i nie dałam rady łączyć pracy ze studiami, po drugim roku przeniosłam się więc na studia zaoczne, a potem praca, mąż w delegacji, dzieci i wiadomo.
Nie potrafiłam sobie wyobrazić twarzy Węgierki, ale kiedy porządkowałam zdjęcia z teczki ciotki Stefanii, od razu ją poznałam, choć była już o wiele starszą korpulentną kobietą o dłoniach jak szufle i prawie męskim, donośnym głosie. Od dawna, niestety, nie ma już kogo zapytać, kim była. W dokumentach jest kilka pocztówek i listów pisanych po węgiersku, dla mnie kompletnie niezrozumiałych i kilka zdjęć z 1915 roku. Oto jedno z nich:
◀ Widziałam jak anioła na drągu nieśli ◀ ► Pierwsze uśmiechy raju ►
Komentarze
Wielu dziwnych rzeczy wymagano również od inżynierów. Np umiejętności dokładnego rysowania obiektów z natury.
![[foto]](/author_photo/kapalka.jpg)
Aby komentować Zaloguj się lub Zarejestruj w Tarace.