09 marca 2014
Wojciech Jóźwiak
Serial: Auto-promo Taraki 3
Tomorrow belongs to me – trochę innym okiem
! Do not copy for AI. Nie kopiować dla AI.
◀ Medytacja ◀ ► Geometria pojęć ►
O filmie Kabaret, jego aktualności i jak na nowo można odczytywać jego sens.
Film „Kabaret” oglądałem w kinie bardzo dawnych czasach; później powtarzałem w tv i na domowym video. Jest tam scena, gdzie bohaterowie filmu, Brian i Max, wpadają do wiejskiej piwiarni, gdzie na tarasie zażywają letniego niedzielnego poranka miejscowi obywatele. W tle pojawia się dźwięk piosenki: „The sun on the meadow is summery warm...” („Nad łąką słoneczko roztacza swój blask...” [Tekst ang. i pol. TU]).
Widzimy twarz
śpiewającego: chłopak lat siedemnaście, piegowaty blondynek, śpiewa a
capella: „Słońce ponad łąką... jeleń hasa po lesie...”
Ale zaraz w słowach śpiewanych tym samym jasnym głosem pojawia się
nowy i lekko zrazu niepokojący motyw: „zbierzmy się razem, by
powitać burzę...”
Kamera przemiata twarze
zebranych. Zatrzymuje się dłużej na twarzach dwóch młodych mężczyzn w
„wieku poborowym”, ich profile są jak pomnik wojennych
bohaterów.
Kamera wraca do
śpiewaka, w tle jego głosu pojawia się akompaniament na akordeonie,
kamera zjeżdża w dół po jego postaci i widzimy, że ten aniołek nosi
piaskowy mundur Hitlerjugend
ze swastyką na ramieniu. Pieśń uspokaja zielenią: „The branch
on the linden is leafy and green” (zielone od liści są gałęzie
lip) i kołysze nurtem rzeki: „The Rhine gives it's gold to the
sea” (ku morzu swe złoto śle Ren). Podoba się pieśń zebranym.
Kamera chodzi po ich twarzach, z coraz większym skupieniem wpatrują
się w śpiewaka. „Tomorrow belongs to me”, jutrzejszy
dzień będzie mój!
Do akompaniamentu
dołączają kolejne instrumenty niewidocznej orkiestry, a śpiewak
kontynuuje: „dziecina w kołysce... kwiat pszczołę w
objęciach...” „Lecz szept oto słychać: powstań, powstań!
- jutrzejszy dzień będzie mój!” – i mężni „poborowi”
podchwytują pieśń i już śpiewają w trzech.
Ze śpiewem podrywa się
dziewczyna, ale nie kobieca łagodność z niej emanuje, tylko furia
walkirii-mścicielki.
Z melodią-walcem
mieszają się dźwięki marsowej trąbki. Kolejni obywatele dołączają do
chóru, wstają, wyprężają się na baczność. Orkiestra nabiera pełnej
mocy. Tylko jeden staruszek kręci się i nie dowierza, jakby
przypominały mu się strachy minionych wojen.
Śpiewak zakłada czapkę z orłem i wyciąga rękę w narodowo-socjalistycznym salucie, heil!
Bohaterowie filmu zdegustowani odjeżdżają, a w przerywniku pojawia się postać konferansjera kabaretu (gra go Joel Grey) i widz nie ma wątpliwości, że tak – to on, diabeł we własnej osobie, stoi za kurtyną tego, co tu się dzieje i pociąga za sznurki.
Tu cały ten fragment:
Istnieje też wersja niemiecka
(dubbing z telewizji NRD!):
youtu.be/fQyGBinRB04
Film „Kabaret” stał się nagle dziwnie aktualny. Nie tylko ta scena ze śpiewakiem-budzicielem, ale i inne jego wątki. Tamta scena dzieje w momencie, kiedy jeden z bohaterów, Brian grany przez Michaela Yorka, rozpoczyna nowe życia jako homoseksualista, właściwie biseks w trójkącie z Sally (Lizą Minnelli) i bajecznie bogatym Maxem (Helmut Griem). Wkręceni w bohemę, libertynizm i kontestację bohaterowie – Brian i Sally – tracą wszystko, ponoszą klęskę, jak zwykło się pisać w recenzjach. Ale ta scena ze śpiewakiem z SA pokazuje alternatywę ich życia: trzymanie się ojczystej ziemi (swojska wieś zamiast podróży do Afryki), sąsiedzkie więzy, chowanie dzieci, sentymentalny i księżycowy kult przyrody, tych wszystkich łąk, pszczół, jeleni i przemian pór roku – cała ta przyrodzona poczciwość oczarowuje i prowadzi prosto na pasek wojennych maniaków-führerów. Z czci dla apollińskiego kompleksu (jakby powiedział Yuri Slezkine) pszczół, lip, łąk i rodziny wyrasta totalitarno-mordercze piekło. Ale i druga strona, libertyńska bohema, to światek, w którym nie można się zakorzenić, zbyt sypki to piasek dla jakichkolwiek korzeni. Nie ma wyjścia – tak jak powinno być w dobrej tragedii.
„Kabaret”, chociaż amerykański, robiony był w Niemczech, plenery tamtejsze, też twarze naturszczyków. Dzisiaj tamta scena w gospodzie „Waldesruh” pokazuje swoje dodatkowe sensy. Jest ilustracją tego, jak Europa zamyka i opieczętowuje pewną drogę, pewien szlak swojego mentalnego ruchu. Apollinizm, czyli ten kompleks uwznioślanej ziemi-przyrody-swojskości-rodziny-ojczyzny zostaje naznaczony jako groźny, jako skażony „faszyzmem” – i zaplombowany jako droga w najwyższym stopniu niebezpieczna, bo śmiercio- i zagładonośna. Z dwojga złego już lepszy „kabaretowy” libertynizm, bo ten wprawdzie też grozi zniszczeniem, ale co najwyżej jednostkowym, rozproszonym. (Jest jeszcze w filmie trzecia droga, podobna do tej „zapieczętowanej”, bo polegająca na powrocie do korzeni, ale to są korzenie niedostępne przeciętnym Europejczykom, bo żydowskie; mam na myśli małżeństwo Fritza i Natalii.)
Wydaje mi się, że pieczęć lub klątwa „Kabaretu” trzyma nas w więzach do dziś. Dlatego jesteśmy, jako Europa, Zachód (że w najgórniejszy uderzę ton), tak bezradni wobec apollińskiego przebudzenia Rosji. Bo nie wiemy jak złemu, bo totalitarnemu apollinizmowi kiedyś Hitlera, teraz Putina, przeciwstawić nasz i dobry apollinizm. Nie wiemy jak do niego wrócić, tak, żeby ani nie dać się zaszczuć libertynom ani nie dać się wciągnąć totalitałom.
To coś, czego potrzebujemy nie jest ani
tym:
ani tym:
Jest czymś innym i trzecim.
Ale od jakiegoś czasu patrzę na tych wspólnie śpiewających pod gospodą Waldesruh („leśne zacisze”) przychylniejszym okiem. Potrzebujemy pieśni, które budziłyby i podtrzymywały międzyludzką solidarność. I kłamstwem jest, że ich śpiewacy muszą zakładać opaski ze swastyką. Zresztą, swastyka symbolizowała pokój i szczęście, zanim przywłaszczył ją Hitler, a po nim, odwrotnie, politpoprawnościowcy.
◀ Medytacja ◀ ► Geometria pojęć ►
Komentarze
Innymi słowy, "Europa" to już właściwie wyłącznie wspólnota pieniędzy i interesów. Zysków. Ukraina została skalkulowana i albo się opłaca, albo nie. Dyplomatyczny teatrzyk to już chyba tylko obowiązek jakiejś martwej tradycji...
Putin natomiast to przecież chluba tradycji KGB w odrodzonym FSB. Centralizacja i wszystko pod kontrolą. Ta frakcja gaz, tamta surowce, narkotyki i zorganizowaną przestępczość - wszystko za parawanem pozorów demokracji i w imię chwały wielkiego narodu. Wydatki zostają pięknie znacjonalizowane, zyski całkowicie sprywatyzowane, pasożyci wypoczywają w zamkniętych osiedlach pod kopułami, a dumny naród wygrzebuje z ziemi kartofle na bimber -taka to już jego uroda w potrzebie celebrowania autorytarnego charakteru rzeczywistości. Na zachodzie wszyscy patrzą bacznie na papierek lakmusowy przykładu Chodorkowskiego, a Putin z niedowierzaniem kiwa głową nad tym, jak można być tak naiwnym i wierzyć w to, że Chodorkowski w białych rękawiczkach próbował demokratyzować Rosję...
Tylko czym się różni obecnie Putin, trzymający nitki energetycznej (i rynkowej) zależności Europy i będący elitą ponad narodowego i międzynarodowego, ekskluzywnego klubu właścicieli, od graczy londyńskiego City, dla których politycy są wyłącznie marionetkami na drodze maksymalizacji ich zysków? Dla przeciętnego zjadacza chleba różnicę wyznacza chyba tylko i zaledwie jakość propagandy. Tam wciąż siermiężna walorami post totalitarnego ducha, a tutaj wsparta o kolumny filozofii i ekonomii, co w sumie sprowadza się do bardziej eleganckiej konsumpcji w obiegu memów...
![[foto]](/author_photo/Ewa_Maria_Piasecka.jpg)
Pieśń przewodnia - hymn - od prawiekow "jednoczyla" w dazeniu do celu
https://www.youtube.com/watch?v=dBjge9MWrZA&list=RDKXp6Ta0bWr4
![[foto]](/author_photo/wj_X15.jpg)
Aby komentować Zaloguj się lub Zarejestruj w Tarace.