24 sierpnia 2009
Jacek Dobrowolski
Serial: Mistrzowie i inni Znajomi
Widziałem najlepszych hipisów mego pokolenia
O książce Kamila Sipowicza Hipisi w PRL'u
! Do not copy for AI. Nie kopiować dla AI.
◀ Obecność tu i teraz: wywiad z Toni Packer ◀ ► Jako guru Grot poniósł klęskę ►
"I saw the best minds of my generation"
Howl Allen Ginsberg
Książka Kamila Sipowicza "Hipisi w PRL'u" jest pierwszą próbą monografii ruchu hipisowskiego w Polsce. Jest to rzecz ambitna, bowiem autor świetny poeta, przy okazji filozof, plastyk, producent muzyczny i celebryta błyszczący od wielu lat u boku rock-gwiazdy Kory, nie tylko opisał i zdokumentował to zjawisko w kontekście siermiężnego PRL'u oraz panującej w nim socjalistyczno-katolickiej obyczajowości, ale również pokusił się o opisanie kontrkultury sympatyzującej z hipisami, czyli cyganerii artystycznej kontestującej socjalizm. Książka ta obudziła we mnie masę wspomnień i dlatego to co piszę nie jest tylko recenzją, lecz również osobistą refleksją.
Kamil był moim młodszym kolegą w ruchu hipisowskim. Dołączył doń w fazie jego pełnego rozkwitu i był świadkiem jego degeneracji. Tym niemniej zdążył poznać wielu jego animatorów i po latach odważył zmierzyć się z całym fenomenem hipizmu, począwszy od jego genezy w USA. Przy okazji wplótł do książki nitki swego własnego mitu biograficznego w celach autopromocyjnych.
Polski ruch hipisowski ogarnął niepokorne młodzieżowe elity inteligenckie, a więc artystyczną bohemę i studenterię oraz outsiderów ze środowisk robotniczych i chłopo-robotniczych z prowincji, czyli tzw. hipisowski proletariat, wędrujący na wzór znanych w Rzeczpospolitej Szlacheckiej tzw. ludzi luźnych, ludzi gościńca. Być może ludźmi luźnymi należałoby nazwać polskich hipisów z racji umiłowania wolności, spontaniczności zachowań i radykalnego odrzucenia wartości mieszczańskich, jako że słowo "luz" nabrało tu w owych czasach głębszych konotacji.
Hipisom chodziło o to by "być na luzie" w przeciwieństwie do znerwicowanego społeczeństwa i spiętej psychopatycznej władzy. Mawiało się: "wyluzuj się" oraz "luz blues". To było to samo co amerykańskie: cool, beat, czy hip. Byliśmy luzakami. Nasz język ciała był inny. Unikaliśmy wszelkich napięć. W kraju w którym mało kto się uśmiechał częstowaliśmy wszystkich uśmiechami. To rozbrajało, ale budziło czasem irytację. Na nasz widok ludzie stukali się w czoła. Czasem myślę o nas jako o białych Cyganach. Dla kołtunów byliśmy brudasami, wariatami, anarchistami, chuliganami, sekciarzami, Cyganami i Żydami. Pamiętam babę na Bazarze Różyckiego w Warszawie krzyczącą za hipisem brodaczem "Mojżesz! Mojżesz!" i nie był to okrzyk zachwytu.
W PRL'u wszyscy ukrywali co na prawdę myślą, kombinując lub konspirując. Taką postawę adaptacyjną znakomicie wyrażała piosenka z lat 50-tych: "Cicha woda brzegi rwie, /Jak i kiedy, kto to wie?/ To tylko powiem tobie na przestrogę, /Cicha woda brzegi rwie." W Polsce Ludowej panowała zasada "nie wychylać się", wypisana na na dolnym obrzeżu wszystkich okien wagonów PKP. "Nicht hinauslehen. Nie wysowywatsa." - widniało tam również w językach naszych przyjaciół z NRD i ZSRR, trzymających nas w obcęgach miłosnego uścisku. Podobny wydźwięk miało powiedzenie "Nie podskakuj, nie podskakuj, siedź na d" i wciąż przytakuj".
My, zbuntowani hipisi, manifestacyjnie, choć na luzie, łamaliśmy te ograniczenia wbijane nam od dziecka do głów i ciał, by w imię wolności zarażać nią innych. Robiliśmy to w sposób serdeczny, często dowcipny i bez stosowania pomocy. Dodawaliśmy odwagi i kierowaliśmy się szlachetnymi wartościami spontanicznie i bez celebracji.
"Hipisi w PRL'u" rozpoczynają się od opisu ruchu hippie w USA. Są w nim niestety poważne luki i błędy historyczne. Autor całkowicie pominął utopijne komuny religijne w XVII-wiecznej Anglii, którego mutacje rozkwitły w Ameryce, a ze współczesnych komun w Stanach wymienił zaledwie kilka. Jedna z najstarszych hippie komun - The Hog Farm trwa do dziś. Amerykę tworzyły wspólnoty religijne i ten duch jest nadal żywy. W połowie XIX w. powstało ok. 40 komun fourierowskich a w XX w. wiele anarchistycznych i to na tym podglebiu kiełkowały komuny hipisowskie. Kalifornijscy hippisi-anarchiści Diggersi z roku 1966 przyjęli nazwę od XVII-wiecznych angielskich prekursorów tak jak oni odrzucając własność prywatną.
Przy wzmiankach o XIX-wiecznych prekursorach Ralphie Waldo Emersonie i Henry Davidzie Thoreau brak wyjaśnienia, że reprezentowali oni transcendentalizm amerykański. Emerson nie był romantycznym filozofem i poetą jak Goethe i Schiller, jak chciałby autor, lecz właśnie transcendentalistą, reprezentantem rodzimego, autentycznego ruchu filozoficzno-mistycznego, który przeciwstawiał się purytańskiej spuściźnie. Nawiasem mówiąc nazywanie Schillera "protohipisem" to nieporozumienie, równie dobrze można by tak nazwać każdego poetę z długimi włosami, nawet Orfeusza.
Wypadało wspomnieć, że Thoreau był autorem genialnego dzieła "Walden, albo życie w lesie" o życiu na łonie przyrody oraz, że stworzył pojęcie "nieposłuszeństwa obywatelskiego", które tak zainspirowało Gandhiego i Martina Luther Kinga. Choć pracę magisterską o "Waldenie"" napisałem ponad 30 lat temu jest to tak mądra książka, że zaglądam do niej i dziś. Ruch transcendentalistów wraz z eksperymentem pierwszej komuny w Brook Farm o której, na szczęście, Kamil wspomina, to najważniejszy rodzimy ruch prekursorski dla beatników i hipisów. Nacisk transcendentalistów na bezpośrednie poznanie prawdy, a nie na studiowanie dogmatów czy rytuałów kościelnych oraz na życie na łonie przyrody i na kontestację władzy zainspirowały ich w ogromnej mierze. Transcendentaliści także pierwsi inspirowali się duchowością Orientu, a po nich dopiero teozofowie.
Dlatego wielkim przeoczeniem jest nie napisanie o amerykańskim Towarzystwie Teozoficznym Heleny Bławatskiej, które zwróciło się po inspirację ku Indiom ustanawiając w Adyar swoją siedzibę pod koniec XIX w. Brakuje też dwóch wybitnych Hindusów: Gandhiego z jego filozofią niestosowania przemocy, która tak wplynęła na hipisów i Krishnamurtiego, wybitnego nauczyciela medytacji bez tradycji, surowego krytyka wszelkich kościołów i religii zorganizowanych mieszkającego przez większość życia w Kalifornii.
Już w pierwszym akapicie rozdziału "Beatnicy" roi się od błędów: "Akcja sztandarowej powieści Kerouca "W drodze' zaczyna się w roku 1947. Rok 1947 można uznać za rok narodzin - poprzedzającego hipisów - ruchu beatników. Beatnicy pojawili się zaraz po drugiej wojnie światowej. Był to mały liczebnie ruch ludzi, którzy uważali się za przegranych tej wojny. Słowo beat można rozumieć jako: pokonany, przegrany, nieudacznik. Zarazem jednak jako: ten, kto jest uderzony przez owo tajemne To. To czy też Tao wywodzi się z dalekowschodnich praktyk duchowych i ma związek z buddyjskim czy też taoistycznym oglądem świata poza sferą przyczyn i zjawisk."
Uff. Z tego, że Kerouac umieścił swą akcję w 1947 r. bynajmniej nie wynika, że jest to rok narodzin ruchu beatników. Co prawda określenia beat dla kręgu przyjaciół użył Kerouac po raz pierwszy w 1948 r., a pojęcie beat generation stworzył pisarz John Clellon Holmes i posłużył się nim w swym artykule w New York Times Magazine w 1952 r. ale ruch beat jako rewolucja poetów, ktora stworzyła pierwszy ruch kontrkultury narodził się dopiero w połowie lat 50-tych, gdy Ginsberg i Kerouac przenieśli się do San Francisco. Pierwsze publiczne, legendarne czytanie poezji przez pięciu poetów beat z Ginsbergiem na czele, który wówczas przedstawił publicznie pierwszą część "Skowytu", miało miejsce w Six Gallery 7.10.1955 r. Obecny tam Ferlinghetti zaproponował Ginsbergowi wydanie poematu, który ukazał się w 1956 r. a jego księgarnia City Light Books przygarnęła grupkę literatów. Natomiast słowo beatnik powstało dopiero w 1958 r.! Stworzył je słynny dziennikarz Herb Caen, laureat Pulitzera, który połączył słowo beat ze słowem sputnik(!), by podkreślić lewicowe ciągoty liderów ruchu, używając go w swym artykule w San Francisco Chronicle 2.04.1958 r.
Twierdzenie autora, że słowo beat jest tożsame z Tao jest niedorzeczne. Nie rozumiem co to znaczy być "uderzonym przez tajemne To " , które ma być Tao, czyli Drogą. Kładę to na karb figlarnej homofonii To/Tao. I najważniejsze, buddyjska Dharma czy taoistyczne Tao nie jest jakimś absolutem poza światem zjawisk, ale jest z nim tożsama. "Forma jest pustką. Pustka jest formą" głosi "Sutra serca" (por. "Odra" 06.2008).
Autor wyjaśnia znaczenie słowa beat jako "rytm w jazzie", a nie jako akcentowaną część taktu czy pulsację i podaje też inne chybione tłumaczenia: "ścięty"i "święty", podczas gdy właściwe to: "wykończony" i "błogi" (od beatific ), dalej "ktoś czujący puls rytmu", "złodziej, żebrak i "ktoś kto kiwa system i nie płaci za bilety",
Poważnym przeoczeniem jest nieopisanie twórczości i działalności poetów beat generation poza Allenem Ginsbergiem. Nie ma prawie nic o Garym Snyderze - znakomitym poecie odznaczonym Pulitzerem, zachodnim pionierze medytacji zen w klasztorach w Japonii w latach 50-tych i propagatorze duchowych praktyk indiańskich i szamańskich oraz jednym z pierwszych ekologów na świecie. Snyder był wzorem bohatera książki Jacka Kerouaca "Włóczędzy Dharmy" Japhy Ryder'a. Brak też wzmianki o znakomitym liryku Gregorym Corso, autorze poematu The Bomb w kształcie atomowego grzyba. Allen Ginsberg w dokumentalnym filmie "Corso - the Last Beat" powiedział: "Gregory"to poeta od którego nauczyłem się najwięcej. Myślę, że Gregory pod wieloma względami jest poetą lepszym ode mnie."
Nie ma informacji (poza wymienieniem) o wybitnym poecie Lawrence Ferlinghettim, drugim ojcu chrzestnych ruchu beat po Kenneth Rexroth'cie, laureacie wielu międzynarodowych nagród literackich. Nie ma również mowy o takich poetach beat jak: Michael McClure, Philip Whalen czy Philip Lamantia.
Ginsberga i Ferlinghettiego spotkałem w Stanach, gdzie w latach 1985-87 należałem do grupy poetyckiej Stone Soup Poets, prowadzonej w Bostonie przez beatnikowskiego poetę Jacka Powersa. Co wtorek wieczór czytaliśmy swoje wiersze do jazzu w knajpie Charlie's Tap w Cambridge, natomiast wieczory poetyckie z Allenem Ginsbergiem i Lawrencem Ferlinghettim organizowane były w dużym audytorium. Obaj byli znakomici na żywo i sympatyczni.
Słowa hippie, jako zdrobnienie od hipster, użył po raz pierwszy dziennikarz Michael Fallon pisząc w San Francisco Examiner z 5.09.1965 r. nowym pokoleniu hipsterów osiedlających się w dzielnicy Haight Ashbury. Jeśli chodzi o rodowód hippie via hipster od hep, czyli od intuicyjnego kumania co jest grane, czucia o co chodzi np. w jazzie, tak jak to czują Murzyni, to można je wywieść, co autor podaje, od słowa hip - biodro. Stąd też hep-cat (tu proponuję - kumaty luzak, tak jak cool-cat). Natomiast podana etymologia słowa hep od identycznie brzmiącego słowa z jednego z języków z Zachodniej Afryki mającego znaczyć "o otwartych oczach", co w dodatku autor interpretuje jako otwarte trzecie oko(!), jest konfabulacją odrzuconą przez językoznawców. Należało też wspomnieć o ważnym eseju Normana Mailera z 1957 r. " The White Negro: Superficial Reflections on the Hipster" w którym opisuje on białych naśladujących Murzynów począwszy już od lat 20-tych minionego wieku, aż po hipsterów/beatników. Hipisi, podobnie jak ich poprzednicy, naśladowali jive - murzyński żargon oraz język ciała czarnych. Byli białymi Murzynami, tak jak obecnie są nimi biali raperzy i performerzy breakdance. C.G. Jung nie bez kozery twierdził, że każdy Amerykanin ma pod skórą Murzyna i Indianina. Ciekawe co by powiedział o Polakach?
Autor, opisując ruch beatnikowski, nie poświęcił jednak dość miejsca studenckiemu ruchowi walki o prawa obywatelskie na Uniwersytecie w Berkeley koło San Francisco. To tam już od 1964 r. trwały demonstracje przeciw wojnie w Wietnamie i odbywały się marsze bezwzględnie rozbijane przez policję. Tam przemawiał charyzmatyczny orator Mario Savio i tam Joan Baez po raz pierwszy zaśpiewała hymn tego ruchu "We Shall Overcome". Konsekwencją działania Free Speech Movement i palenia kart powołań do wojska do Wietnamu była 30-tysięczna demonstracja w obronie People's Park, stworzonego przez ludzi wolnych duchem w Berkeley w 1969 r. ,a dopiero potem krwawe zamieszki na Kent State University z 1 maja 1970 r. opisane przez autora.
Nie zgadzam się z Kamilem, że ruch hipisowski zaczął się 14 stycznia 1967 r. od happeningu Human Be-in w Parku Golden Gate w San Francisco. Zresztą autor sam w swej książce zaprzecza tej informacji, pisząc, że pierwszą wiejską komuną hipisowską była Drop City w Colorado założona przez awangardowych artystów w 1965 r. Również w tym samym roku organizowano pierwsze psychedelic events na których grywał Jefferson Airplane, a w rok później w 1966 r. aż 15 tys. hipisów przeniosło się do dzielnicy Haight Ashbury w San Francisco - stolicy całego ruchu.
Dalej, wspomniana w książce "jakaś bliżej nieznana doktryna Bain Ra" to nauki jednego z najsłynniejszych europejskich poetów teozofów Józefa Antoniego Schneiderfrankena, z przełomu XIX i XX wieku, który przybrał imię Bo Yin Ra. Był on założycielem Stowarzyszenia Miłośników Jakuba Boehme, śląskiego mistyka i dlatego mieszkał przez szereg lat w jego rodzinnym mieście Zgorzelcu. W Polsce tłumaczono jego dzieła już przed wojną. Autor pisze też o "cyrkularnych kulturach Indian, Hindusów i Tybetańczyków". Chyba chodzi o nielinearne, koliste pojmowanie czasu w nich.
Marihuana nie bywa określana słowem staff (kij wędrowny), lecz słowem stuff, czyli materiał. Nie wiem też na jakich badaniach opiera swój sąd autor pisząc, że LSD jest setki razy silniejsze od psilocybów i peyotlu. Instant karma to nie "'Oświecenie w proszku' jak śpiewał John Lennon", lecz dokładnie odwrotnie - natychmiastowa karmiczna zapłata. Amerykańscy zootersi (czarni, latynoscy i włoscy dandysi lat 30-40-tych XX w.) nie nosili wąskich, rurkowatych spodni, ale wręcz przeciwnie, bardzo szerokie. To oni wymyślili czesanie się w kaczy kuper ("duck tail"), które z kolei polscy bikiniarze zwali "jaskółą" lub "jastrzębiem tunelowcem". Autor też nie wspomniał, że z przodu noszono włosy "w mandolinę". Kaczy kuper i mandolina trzymały się na brylantynie lub białku z jajka. Nie jest prawdą, że okładka płyty Hendrixa "Electric Ladyland", na której widnieje grupa nagich kobiet, nie przeszła przez cenzurę. Nie podobała się samemu Hendrixowi i dlatego nie ukazała się w Stanach, a tylko w Europie.
Przy tekście o Drze Richardzie Alpercie, koledze Timothy'ego Leary'ego z Harvardu i jak on pionierze LSD, warto dodać, że od 1967 r. jest nauczycielem hinduizmu jako Baba Ram Dass (por. bestseller Be Here Now).
Nie rozumiem co to znaczy "prachrześcijaństwo z pustyń Egiptu i Syrii". Czyżby miało chodzić o esseńczyków? To, że oczekiwali Mesjasza nie znaczy, że byli jakimiś "prachrześcijanami". W takim razie ortodoksyjni Żydzi też byliby "prachrześcijanami". Zdumiewa też stwierdzenie: "Hipisi niczym starotestamentowi Żydzi próbowali w swym życiu wprowadzić pewien porządek zgodny z niepisanymi wprawdzie, ale oczywistymi dla wtajemniczonych regułami." Przecież Żydzi właśnie opierali się na bardzo drobiazgowo spisanych prawach objawionych przez Boga. Tym jest Tora, tym jest Stary Testament!
Nie wiem też co to znaczy "transcendentny gniew". Gdyby chodziło o gniew Jahwe to jeszcze byłoby to do wytrzymania, ale chodzi o coś innego i jest to sprzeczność logiczna. Poważną wpadką są zdania o średniowiecznych prekursorach życia na łonie natury i nudyzmu: "Teutońskie bóstwa przetrwały w średniowiecznych kultach Braci i Sióstr Wolnego Ducha, zwanych Adamitami. O pozostałościach pragermańskiego kultu, gdzie bóstwo było pojmowane jako "transgenderyczne (chyba - transgenderowe) neutrum", można mówić w mistycznej teologii Mistrza Eckharta". Otóż nie, gnostycka sekta adamitów działała w II-IV w.n.e. w Afryce Północnej. W średniowieczu powoływała się na nią wspomniana neo-adamicka sekta w Niderlandach w XIII-XIV w. , która nigdy nie czciła żadnych teutońskich bóstw, lecz Trójcę Świętą! Byli panenteistami tzn. uważali, że Bóg jest zarówno immanentny jak transcendentny. Kościół katolicki uważali za Antychrysta, ale była to herezja chrześcijańska. Germanowie nie znali bóstw, których istotą byłoby jakieś "transgenderyczne(!) neutrum", bowiem ich płeć była zawsze określona, (albo Frej albo Freja), a w pismach Eckharta nie ma najmniejszego śladu jakichkolwiek pragermańskich kultów. Inkwizycja krytykowała go za teologiczne odstępstwa od doktryny nie mające jednak nic wspólnego z żadnym pogaństwem. Zwrot "teutońsko-germańskie" użyty w innym miejscu to tautologia.
Największym jednak błędem jest przypisanie słynnej maksymy z "Tao Te King" Lao Tse. : "Ten, kto wie, nie mówi. Ten, kto mówi, nie wie." Jackowi Kerouacowi!
W drugiej części książki poświęconej polskim hipisom najbardziej poruszyły mną opisy losów naszych braci sowizdrzałów z prowincji. Szczególnie zachwyciłem się działalnością Wskazówki, który zaledwie przemknął przez moją świadomość 40 lat temu jako jeden z prawdziwków z prowincji przemyskiej. Dopiero dzięki lekturze książki Kamila odkryłem, że w okresie konania naszego ruchu w połowie lat 70-tych Wskazówka organizował zloty medytacyjne u siebie na wsi. Zdjęcie z 1976 r. medytujących młodych ludzi na podkarpackiej łące winno być wzięte pod uwagę przy pisaniu historii ruchów medytacyjnych w Polsce.
Kamil znakomicie opisał codzienne kłopoty hipisów z milicją, ideologami reżimu, dziennikarzami donosicielami i ciemnogrodem PRL'u. Wywiady z hipisami weteranami oraz artystami nestorami kontrkultury świetnie skontrastował ze szkalującymi artykułami w reżimowej prasie oraz materiałami SB z IPN'u. Ten zabieg może uzmysłowić młodym czytelnikom przepaść dzielącą te dwa światy: zbuntowanej młodości i mas kombinujących niewolników, sterowanych przez zaprzedany establishment. Szkoda tylko, że brakuje wywiadów z moimi bohaterami, ważnymi pionierami hipizmu: artystą muzykiem, happenerem i fotografikiem Krokodylem Jackiem Malickim, wiecznym wędrowcem globtroterem i psychonautą Balubą vel Rybką Markiem Liberskim oraz muzykiem Milem Kurtisem, Zorbą ruchu. Widać ich w książce na wielu zdjęciach, ale brakuje ich słów, dlaczego?
Nie ma też wywiadów z kobietami hipiskami poza Korą. Czyżby żadna nie mogła błyszczeć obok gwiazdy? Coś tu jest nie tak. Nasz ruch nie był patriarchalny. Autor na obwolucie pisze, że "od 1975 r. towarzyszką jego życia jest najpiękniejsza krakowska hipiska, Kora". "De gustibus non est disputandum", ale dla mnie Galia była o wiele piękniejsza. Ta introwertyczna blondynka, wspaniała, subtelna, szlachetna, duchowo wrażliwa kobieta, miała bardzo delikatną aurę. Wypadałoby przypomnieć, że nazywała się Grażyna Sewiołek. Mam nadzieję, że do drugiego wydania książki Kamil przeprowadzi wywiady z następującymi muzami: aniołem dobroci Dolores Ewą Prokop, która obecnie nosi imię Nirmal i tytuł Swami, bowiem uczy medytacji hinduistycznej w Londynie, piękną Iwoną Hrynczenko - pierwszą Indianką stolicy (Gotlandia), bystrą i uroczą Swynią Teresą Skoczylas (Warszawa), dumną sanskrytolożką-braminką Kaśką Anią Andrzejewską (Boston), odlotową artystką, saksofonistką, tłumaczką i femme fatale Blagą, zwaną też Słoniem, czyli Teresą Tyszowiecką (Warszawa), uroczą Gracją Grażyną Wychowańską, obecnie redaktorem naczelnym portalu www.naszapolonia.comw Holandii, znakomitą malarką o niezrównanym dowcipie Kasią Żelaską (Lazurowe Wybrzeże), namiętną jazzfanką, orientalną kizią mizią Grażyną Hildebrandt (Warszawa), czy adeptką dalekowschodnich ezoterii wrocławianką Krysią Kurzycą (USA).
Były też hipiski od święta jak: śliczna długowłosa Hania Wolska, bohaterka filmu "Seksolatki", najlepiej ubrana studentka warszawskiej ASP, obecnie malarka w USA, następnie dziecko-kwiat, chaber w pszenicy, warszawianka Ola Nowak, czy przekorna kotka-psotka-sulamitka Joanna Lasota, adeptka szkoły feng-shui Czarnych Tantrycznych Czapek w USA. Na skutek pominięcia przez Kamila wszystkich tych hipisowskich egerii można wysnuć błędny wniosek jak to zrobił Krzysztof Masłoń w "Rzeczpospolitej": że "w ruchu hipisowskim doby PRL'u kobiety odgrywały rolę poślednią, by nie powiedzieć żadną".
Najciekawsze wywiady przeprowadził autor ze wspomnianym Wskazówką oraz trzema pionierami, których całe życie jest świadectwem wierności wyznawanym i głoszonym ideałom, za co ich zawsze bardzo ceniłem: a więc z Dzikim, czyli Januszem Sławomirskim, który był urodzonym animatorem, pełnym pozytywnej energii, łączącym najrozmaitsze środowiska hipów, dalej z Amokiem Andrzejem Turczynowiczem - muzykiem "Grupy w Składzie:", który miał odwagę odmówić służby wojskowej, za co siedział prawie 2 lata w PRL'owskim więzieniu. Amok był też pionierem shiatsu i makrobiotyki w Polsce i wielka szkoda, że Kamil go o to nie zapytał oraz z Organistą Tadeuszem Konadorem, szlachetnym człowiekiem i dobrym kontrabasistą. Szkoda też, że wywiad z Turkiem Markiem Garzteckim jest tak krótki. Prowadzony przez niego klub "Jajo pełne muzyki" w Staromiejskim Domu Kultury, to było jedyne miejsce w Warszawie gdzie hipisi mogli słuchać swojej muzyki. Rola Turka była absolutnie rewolucyjna.
Autor sporo miejsca poświęcił zlotom hipisowskim, które były w gruncie rzeczy manifestacjami wolności w zniewolonym kraju. Ciekawie też opisał stosunek Kościoła katolickiego do nas jako do całkowicie zbłąkanych owieczek, których nie należy nawet dopuszczać do klasztoru jasnogórskiego, choć zloty hipisów od połowy lat 70-tych odbywały się też na stokach Jasnej Góry. Kozły hipisowskie pasły się pod gołym niebem a pielgrzymie owieczki w zagrodzie bazyliki. Była to jakaś plemienna segregacja i oba stada przyglądały się sobie z litością podszytą poczuciem wyższości. Autor wspomina ks. Szpaka, który starał się to zmienić i do dziś na owych stokach odprawia msze dla hipisów próbując przyciągnąć ich na ortodoksyjny wypas na łonie Kościoła. Pamiętam cierpienie w jego twarzy na widok niezbyt gorliwych post-hipisów jeszcze w 1990 r. - wyglądał na męczennika misjonarstwa.
Jeden z największych zlotów miał miejsce w Kaliszu w 1973 r. podczas Festiwalu Młodzieżowej Muzyki Współczesnej kiedy jury pod przewodnictwem Zbigniewa Namysłowskiego przyznało główną nagrodę "Grupie w Składzie:" działającej przy Uniwersyteckim Ośrodku Artystycznym "Sigma" (UW) . Milicja Obywatelska srodze się wtedy napracowała utrudniając wielu długowłosym przejście na stację PKP (pałki poszły w ruch!). Debiutował tam na skrzypcach elektrycznych fantastyczny Krzesimir Dębski z Maszyną Rytmiczną. Był to ostatni z kaliskich Festiwali, bowiem władza wystraszyła się nas.
Autor nie napisał, że "Grupa w Składzie:" była pierwszym hipisowskim zespołem. Z jego i Organisty, czyli Tadeusza Konadora, wyjaśnień wynika, że twórcą zespołu był Organista wraz z Krokodylem Jackiem Malickim. Tymczasem według Krokodyla i Mila Kurtisa było tak, że muzykowali sobie we dwóch w pierwszej komunie hipisowskiej w Ożarowie w 1968 r., a dopiero potem zaprosili innych. Rok później w 1969 r., a nie w 1972 r. jak podaje autor, w momencie zgłaszania grupy do występu na wspomnianym Festiwalu, który wówczas nosił nazwę Festiwalu Awangardy Beatowej, w formularzu zgłoszeniowym na koncert, w rubryce "grupa w składzie:" wpisali to określenie jako nazwę swej formacji. Grupa uprawiała improwizowaną muzykę intuicyjną, której, jak słusznie napisał Kamil, bliżej było do muzyki Johna Cage'a, niż do rock and rolla. Był to jedyny w swoim rodzaju zespół polskiej awangardy muzycznej. Czasem przyłączałem się do nich jako poeta czy ktoś współdziałający ruchowo (słowa performer wtedy nie używano). Działaliśmy w Galerii Brama przy UW, która założył Paweł Freisler (później Galeria Repassage) razem z Przemkiem Kwiekiem i Zosią Kulik oraz w klubie studenckim Sigma w piwnicy UW tuż obok.
Najciekawszy happening zrobił z nami Jerzy Kalina w listopadzie 1972 r. Nosił on tytuł "Wykop", dział się bowiem w wykopie pod przejście podziemne na Krakowskim Przedmieściu między UW a ASP w Warszawie. Muzyka "Grupy w Składzie:" ustawionej od strony Galerii (obecnie księgarnia Ex Libris) zgromadziła widzów na jego brzegach. Środek wykopu przedzielała pozostawiona przez robotników ściana gliniastej ziemi gruba na jakiś niecały metr. Pod koniec happeningu leżałem na dnie części wykopu od strony ASP posypany farbami w proszku. Twarz i długie włosy miałem chyba na zielono. Kilka metrów ode mnie Jerzy oblał benzyną i podpalił gipsową figurę. Niechcący chlusnął też mi benzyną na twarz i włosy. Wiatr roznosił iskry od płonącej figury, nade mną jarzyły się ogniki papierosów widzów, wystarczyłaby jedna iskra, a jednak czułem, że nic mi się nie stanie, że nie spłonę. A potem Jerzy z jednej strony zaatakował szablą ścianę z gliny i ziemi pozostawioną przez robotników, podczas gdy ja z jej drugiej strony rozrywałem ją rękami. W końcu runęła pod naszymi razami i przy aplauzie widzów, umorusani jak nieboskie stworzenia, rzuciliśmy się sobie w ramiona. Było to terytorium wyzwolone od PRL'u.
Wspólne działania happenerskie Zofii Kulik, Pawła i Przemka Kwieków, Jana Stanisława Wojciechowskiego, Krzysztofa Zarębskiego, Macieja Żychlińskiego, Jacka Łomnickiego, "Grupy w Składzie:" i moje zdokumentowała w 1972 r. Beata Tomorowicz w filmie dyplomowym p.t. "Działania" dla łódzkiej Szkoły Filmowej, realizowanym wspólnie z TVP, którego debiut w telewizji nie odbył się z racji propagowania treści ideowo obcych. Film ten jest w archiwum C. S. W. na Zamku Ujazdowskim w Warszawie.
Książka Kamila jest kopalnią informacji o polskich hipisach i ich kulturowym kontekście, ale wiele jest błędnych. Autor wypomina niechlujstwo faktograficzne dziennikarzowi "itd", lecz sam nie jest lepszy. Wspomniany dwukrotnie mimochodem Thorek to Mariusz Tchorek, wybitny krytyk sztuki nowoczesnej, pisujący o Strzemińskim, Kantorze i Stażewskim, współzałożyciel Galerii Foksal, pierwszy wyznawca sufizmu w PRL'u, a po wyjeździe w latach 70-tych dyrektor wydawnictwa propagującego sufizm w Anglii i praktykujący psychoterapeuta, który wrócił do wolnej Polski i zmarł w Warszawie kilka lat temu. NN na zdjęciu na str. 268 to Krystyna Eichelberger, a NN na fotce na str. 129 to Danny Lowit, arcysympatyczny hip z Manhattanu, ongiś manager w Carnegie Hall z doktoratem z filozofii, który pozostał hipisem do dziś. Kobieta obok Andrzeja Urbanowicza na drugim zdjęciu od góry na str. 384 to nie jego pierwsza żona, lecz druga - Klara Małgosia Piórkowska. Żona Mila Kurtisa na zdjęciu ze str. 342 jest z domu Tarnowska, nie Tarkowska. Piotr Dmyszewicz z Bieszczad nie mówi w wywiadzie o nieistniejącej miejscowości Muck, lecz o znanej osadzie Muczne. Milicjant z Komendy Stołecznej, jeden z pierwszych speców od narkomanów, wspomniany na str. 227 to nie Fijałkowski, lecz kapitan Jerzy Fijałkiewicz, obecnie Przewodniczący Polskiego Towarzystwa Zapobiegania Narkomanii!
Dziewczyna Provosa Ola Porter, ksywka Szczurek, nigdy nie była hipiską i nie jest przeoryszą klasztoru zen, bo takiego żeńskiego klasztoru w Polsce nie ma, lecz opatem polskiej Szkoły Zen Kwan Um. Szanuję ją najbardziej ze wszystkich rodzimych nauczycieli buddyzmu w Polsce za jej mądrość, współczucie, odpowiedzialność i silny charakter. Zdjęcia na których widnieje jako statystka to nie zdjęcia z komuny hipisowskiej, lecz upozowane fotki grupki bohemy krakowskiej. Patrząc na nie i na niektóre zdjęcia Kory mniej lub bardziej rozebranej, w ciąży albo trzymającej niemowlę, rozumiem, że to wszystko w hołdzie od zakochanego autora, ale jest to nadużycie. Nie mają one wiele wspólnego z ruchem hipisowskim natomiast dużo z PR-em tej znakomitej gwiazdy rocka cierpiącej na silny ekshibicjonistyczny narcyzm.
Przy Dolores Ewie Prokop, mej koleżance z grupy na warszawskiej anglistyce, trzeba napisać, że obecnie nosi hinduskie imię Nirmal i że jest nauczycielką jogi w Londynie, a przy Piotrze Pastorze, znakomitym rockmanie, zmarłym w Australii w 2005 r., że nosił nazwisko Buldeski.
Cieszę się, że Marek Garztecki wspomniał naszego starszego kolegę ze studiów Bogdana Olewicza, który dostarczał hipisom płyty i książki, choć sam hipisem nie był. Warszawska anglistyka była ważna dla ruchu. Jeszcze dwóch studentów, prócz wymienionej Dolores i Bogdana, a mianowicie Jakub, czyli Andrzej Jakubowicz i ja, zajmowało się szerzeniem tekstów Boba Dylana i Jimmiego Hendrixa. Jest o tym wzmianka w reprodukowanym w książce artykule z reżimowego tygodnika młodzieżowego"itd" w którym autor pisze, że Dolores przywiozła tekst piosenki Dylana do pierwszej komuny hipisowskiej w Ożarowie. Wielki talent Jakuba rozkwitł, gdy stał się autorem tekstów piosenek Martyny Jakubowicz jak np.. "W domach z betonu nie ma wolnej miłości".
Warto dodać w drugim wydaniu jak ważną rolę w szerzeniu ideologii hipisów odegrał miesięcznik "Jazz" w którym po raz pierwszy ukazały się fragmenty "Skowytu" Ginsberga w tłumaczeniu zmarłego niedawno poety Michała Wójcikiewicza. Najwięcej tekstów o muzyce psychodelicznej, folku i progresywnym rocku pisał tam Turek czyli Marek Garztecki. Ja pisałem mniej. Latem 1970 r. wydrukowano mój duży tekst o Dylanie wraz z tłumaczeniami jego wierszy. Byłem wtedy na wakacjach w Londynie i udało mi się dotrzeć na trzydniowy Drugi Festiwal na Wyspie Wight na którym grali m.in. Jimi Hendrix, The Doors, The Who, Miles Davis, Joan Baez, Leonard Cohen, Jethro Tull, Emerson Lake and Palmer, Donovan i The Free. Był to największy z tego rodzaju festiwali (ok. 600 000 tys. widzów) jak i ostatni duży koncert Jimiego, który we wrześniu zmarł. Wróciłem z tą hiobową wieścią do Polski oraz jako ktoś inicjowany w najnowsze trendy od medytacji buddyzmu therawady po hipisowski slang.
Najważniejszą pominiętą publikacją z tekstami beatnikowskimi w PRL'u jest dodatek "Młoda kultura" do pisma "Student" wydany w Krakowie w 1972 r. pod redakcją Tadeusza Nyczka i Macieja Szybista. Była to 10-stronicowa antologia wierszy i tekstów Allena Ginsberga, Lawrence'a Ferlinghettiego, Gary Snydera, Gregory Corso i twórców polskich. Należało też wspomnieć o powieści kryminalnej "Wrak" o hipisach i narkotykach, napisanej przez literatkę z SB Annę Kłodzińską, w której cytowała fragment "Skowytu" Ginsberga. Poemat ten był też recytowany podczas spektaklu "Spadanie" teatru STU z Krakowa. Szkoda, że fragmenty "Skowytu" Kamil cytuje w słabym tłumaczeniu Grzegorza Musiała. Warto również odnotować numer podziemnego "Pulsu" z lat post-hipisowskich z artykułem mego szkolnego kolegi, późniejszego KOR-owca Jasia Walca p.t. "Buddenbrukowie i hipisi" z towarzyszącymi wierszami Ginsberga. /Pragnę też zwrócić uwagę autora na pracę socjologiczną Macieja Chłopka "Być hipisem w PRL'u" w "Życie codzienne w PRL (1956-1989)" pod redakcją G. Miernika i S. Piątkowskiego, Radom-Starachowice, 2006 r./
Wstyd, że poświęcono tak mało miejsca zespołowi "Ossian/Osjan", zaledwie jeden akapit i kilka drobnych, choć pochlebnych, wzmianek. Brak choćby jednej fotografii, a przecież był to kultowy zespół hipisów, nie tylko polskich, lecz z wielu krajów Europy. Energia tej muzyki i nastrój koncertów były niezapomniane. Co najbardziej niezwykłe zespół ten, w zmienionym co prawda składzie, poza liderem Jackiem Ostaszewskim, koncertuje do dziś. "Osjan" był prekursorem tego co później nazwano world music. "Brytyjski Third Ear Band" powstał w 1969 r., "Ossian" w 1970, a "Oregon" wydał pierwszą płytę w 1972 r. i wtedy też nową muzykę zaczął tworzyć Don Cherry, który później wraz z "Osjanem" przebył trasę koncertową po Polsce szlakiem obozów harcerskich. "Osjan" i "Grupa w Składzie:" jako zespoły muzyki intuicyjnej opierające się na improwizacji uosabiały dla mnie to co najważniejsze w ruchu hipisowskim, a co, trawestując tytuł książki Hemingwaya o Paryżu, nazwałbym "ruchomym świętem".
Kamil i Kora kilkakrotnie na kartach książki flekują jednego z pierwszych krakowskich hipisów, profesora Ryszarda Terleckiego pseudonim Pies, ongiś pierwszego narzeczonego Kory, za to, że był prezesem krakowskiego oddziału IPN'u i opisał w "Rzeczpospolitej" ubecką działalność swego Ojca, pisarza Olgierda Terleckiego.
Kamil pisze, że Terlecki kandydował do Sejmu z PIS'u, ale nie wyjaśnia, że z listy tej partii, a nie jako jej członek. W ślad za "Trybuną" porównuje go do stalinowskiego pioniera Pawki Morozowa, który doniósł na swego ojca kułaka, czym ponoć przyczynił się do jego rozstrzelania. Przepraszam, ale Terlecki nie doniósł żadnej totalitarnej policji na swego ojca, tylko ujawnił jego ubecką działalność po jego śmierci. Jednocześnie Kamil, ostatni narzeczony Kory, przeprowadza z nim wywiad w tonie poufałym, a Terlecki mu ufa i wypowiada się bardzo szczerze. Ja też nie lubię PIS'u, ale by za odmienne poglądy polityczne skopać pierwszego narzeczonego to mało szlachetne. (Przy okazji, Pawka Morozow nigdy nie istniał - był kreacją stalinowskiej propagandy.)
Reasumując, książka Kamila Sipowicza jest owocem dużej, choć bardzo niedokładnej, pracy źródłowej. Jej zamysł, ciekawe wywiady z hipisami i sympatykami, bogata szata graficzna, wybór zdjęć i cytowanych materiałów z pogardzanego przez autora IPN'u oraz z reżimowej prasy, zasługują na słowa uznania. Jest to książka z rozmachem, niestety pisana niechlujnie. To co razi to New Age'owa powierzchowność sądów, która nie przystoi filozofowi, liczne błędy merytoryczne, gramatyczne i stylistyczne oraz kreowanie się autora na wszechwiedzącego weterana.
Kamil był licealistą, gdy w 1970 r. zetknął się z hipisami. Pamiętam go przede wszystkim jako studenta Akademii Teologicznej zachwyconego kontaktami profesora Mieczysława Gogacza z aniołami. W 1972 r. wziąłem go na wyprawę w Bieszczady przez Łopiennik na Przysłup Caryński do hipisów i był wtedy skromnym i stawiającym poważne egzystencjonalne pytania młodzieńcem. Po latach okazało się, że jest też wybitnym poetą. Jego "Tajemnicze dzieje pierwiastków czyli poemat kopalno-roślinno-zwierzęcy" oraz tom "Świder metafizyczny" to dzieła oryginalne i wizyjne, pisane bardzo czystym, precyzyjnym i pięknym językiem. Nie rozumiem dlaczego poeta tej klasy chce być celebrytą i tracić czas na brylowanie w medialnych salonach prąc na szkło u boku Kory by wypowiadać się z nią na każdy temat. Poeta nie musi tak się mizdrzyć, bo to co tworzy jest czymś bezcennym, ponad targowiskiem próżności. Natomiast poprawić błędy w swej nierównej książce powinien.
Jacek Dobrowolski
Artykuł oryginalnie opublikowany w miesięczniku "Odra" nr 5/2009. Skrót na stronie odra.okis.pl. W "Tarace" zamieszczony za uprzejmą zgodą Redakcji "Odry".
Książka omawiana:
Kamil Sipowicz "Hipisi w PRL'u", Baobab, 2008
◀ Obecność tu i teraz: wywiad z Toni Packer ◀ ► Jako guru Grot poniósł klęskę ►
Aby komentować Zaloguj się lub Zarejestruj w Tarace.