zdjęcie Autora

16 marca 2011

Wojciech Jóźwiak

Astroczytanki nr 2. Los, moc, karma
Strażnicy losu, nadjaźń i przymknięta brama w przyszłość

Kategoria: Astrologia
Tematy/tagi: fizyka a ezoterykakwantowePenrose

W serii "Astroczytanki" przedstawiam felietony, które w minionych latach pisałem dla tygodnika "Gwiazdy Mówią". Tam były rozproszone - tutaj zbieram je według tematów i podobieństw.
Jak je najkrócej zapromować? - Nie tylko dla astrologów!



Kłopoty z karmą i przeznaczeniem

W starożytności wierzono w przeznaczenie. Rozumiano je tak, że gdzieś - może w umyśle bogów, może w jakichś tajemnych księgach - "zapisane jest" to, co ma się wydarzyć. Grecy mieli specjalną boginię przeznaczenia, imieniem Ananke (czyli: "Przeznaczenie") i wyobrażali ją sobie dzierżącą wrzeciono, które było osią świata. Ananke i jej córki Mojry znały wszystkie wyroki losu ciążące na ludziach i bogach, i pilnowały, by te się dopełniły. Podobną boską postać Rzymianie zwali Fatum. Przeznaczenie można rozumieć czysto mechanicznie: że skoro przyszłość niczym ważnym nie różni się od przyszłości, tylko jest "trochę dalej" w czasie, a przyszłość jest jedna i ustalona - bo już się wydarzyła, więc i przyszłość musi być tak samo ustalona. Tyle, że my z powodu naszej ludzkiej ułomności, jej nie znamy. Ale znają ją bogowie, a już na pewno boginie takie właśnie, jak Ananke i Fatum. Dlatego wróżbiarstwo starożytne rozumiano jako zasięganie informacji u bogów. Znaki wróżebne - pojawianie się planet, zaćmienia Księżyca, loty ptaków i plamy na bydlęcej wątrobie - były "tajemną mową bogów". Z tego od razu wyciągano wniosek, że kto wróży i czyta takie znaki, musi wierzyć w istnienie (i w dobrą wolę) ich nadawców - bogów. To była przyczyna, dla której najpierw Żydzi, a później chrześcijanie zrównali wróżbitów z bałwochwalcami i obkładali ich klątwami, co można wyczytać zarówno w prawie Mojżeszowym, jak i w Apokalipsie.

Powiedziałem, że przeznaczenie można rozumieć mechanicznie: że wszystko jest z góry ustalone i zapisane, i ludzka wola niczego nie zmieni, bo i tak wydarzy się to, co ma się wydarzyć. Taką postawę nazywa się fatalizmem. Starożytni wymyślili także drugi wariant gry człowieka z losem: kiedy zdarzało się tak, że człowiek miał swoje zamiary, a przeznaczenie chciało czego innego. Edyp nie chciał wcale zabić swojego ojca, a wyrocznia orzekła, że owszem, zabije. Wygnanie z domu i życie na puszczy nie pomogło: Edyp w końcu spotkał swojego faktycznego ojca, którego nie znał, i zabił go. To przeciwstawienie ludzkiej woli i wyroku przeznaczenia było podstawą światopoglądu dramatycznego; bo właśnie pierwsze teatralne przedstawienia, dramaty, pokazywały ludzi, którzy, jak Edyp, czego innego chcą, a coś innego w końcu uczynić muszą.

W Indiach, też w starożytności, obmyślono inną wersję przeznaczenia. Nasza przyszłość, w myśl tego poglądu, nie jest jakimś ślepym wyrokiem losu lub bogów, lecz jest wynikiem tego, co sami narobiliśmy. I właśnie słowo karma albo karman w sanskrycie znaczy "to, co zostało narobione". Zwykle karma jest zła: bo przez to, że popełniliśmy jakieś grzechy w przeszłości, cierpimy za nie i pokutujemy teraz, albo czeka to nas w przyszłości. Ale również zdarza się dobra karma i to dzięki niej niektórzy z ludzi bez żadnego wysiłku mają bogactwa, szczęście i sukcesy, a inni ani jednej setnej tego nigdy nie lizną. Koncepcja ta - że każdy dosłownie jest kowalem swojego losu, i że "karma nierychliwa ale sprawiedliwa" i każdemu zostanie w końcu wymierzona sprawiedliwość - ma jedną główną wadę: co z tymi, którzy cierpią, chociaż nie nagrzeszyli? I co z tymi, których przed śmiercią żadna "kara boska" nie spotkała? Dlatego z karmą koniecznie wiąże się pojęcie reinkarnacji. Musimy rodzić się ponownie, aby odrobić swoją karmę z poprzednich żywotów. A zarazem "zarabiamy" sobie nową. I tak w kółko, bez końca. Taka wizja wcale nie jest optymistyczna i dlatego był kiedyś pewien wielki mędrzec i asceta, który tak długo medytował, aż pozbył się całej swojej karmy i wreszcie stał się wolny, po czym zaczął nauczać innych, jak to się robi. Jego karma została zdmuchnięta siłą jasnego widzenia, czyli roz-wiana, w sanskrycie nir-vana. Nazwano go Buddą czyli Przebudzonym.

Pogląd o karmie i reinkarnacji też można rozumieć albo fatalistycznie, albo dramatycznie. Dramatycznie to wygląda wtedy, kiedy człowiek chce jednego, a karma, czyli "siła złego" z przeszłości zmusza go, by czynił coś innego, często wręcz coś odwrotnego. Komuś musisz teraz płacić (np. alimenty), albo opiekować się nim, choć go nie lubisz, bo w którymś poprzednim wcieleniu te osobę - strach pomyśleć - okradłeś.

Wielu miłośników astrologii uważa, że astrologia jest nauką o karmie - bo skoro nasza przyszłość (w jakimś stopniu) określona jest przez urodzeniowy horoskop, to ten horoskop jest "zapisem karmy". Zwolennicy karmy także pewne związki miedzy ludźmi nazywają "karmicznymi" - to są takie, które powinny się rozpaść, bo ludzie w nich się męczą, ale mimo to trwają ze sobą. Jakby ich jakaś zewnętrzna siła wiązała razem.

Ja jednak myślę, że astrologię można i należy uprawiać bez takich "metafizycznych" wyobrażeń. Pojęcie karmy ma tę przykrą właściwość, że nie sposób go sprawdzić. Nie znaleziono dotąd dobrej metody identyfikowania przeszłych wcieleń. Tak samo jak nie ma sposobu, żeby ustalić, czy jest jakieś przeznaczenie i do czego ono nas zmusza. Ani nie mamy jak orzec, czy są jacyś bogowie i czy to ich wola kieruje naszymi krokami. Żeby sensownie zajmować się astrologią, trzeba trzymać się realiów i doświadczenia. A w karmę (a także w bogów) można wierzyć, owszem, ale prywatnie.

7 czerwca 2005



Karma i reinkarnacja

Dlaczego ludziom tak nierówno się powodzi? Dlaczego tak często spotyka ich niezasłużony zły los? Astrologowie szczególnie często stawiają sobie takie pytania, jako że nieustannie i zawodowo przyglądają się ludzkim losom. Śledząc internetowe dyskusje widzę, że pytanie to wraca nieustannie.

Jednym ze sposobów na wytłumaczenie tej nierówności jest karma. Karma, to pojęcie pochodzące z Indii, a słowo jest wzięte z tamtejszego świętego i starożytnego języka, sanskrytu. Znaczy tyle, co "coś zrobionego", a tłumacząc bardziej figlarnie: "to, co się porobiło". Idea jest taka, że ludzie, a właściwie wszystkie żywe i czujące istoty, żyjąc i robiąc coś, swoimi czynami wywołują skutki, i skutki ich czynów wracają po jakimś czasie z powrotem do nich. Jeśli kogoś skrzywdziłeś, to ta krzywda obiegnie świat łukiem niby bumerang i w końcu trafi w ciebie, często zwielokrotniona. Świat jest nieustająco psuty przez czyją pychę, gniew, pożądanie, egoizm i głupotę, a karma działa także w ten sposób, że ci, którzy te "skażenia" emitują, pozostają wciąż w tym skażonym wycinku świata.

Karma ("to co się narobiło") wraca do tego, kto jej "narobił", a jeśli nie w obecnym jego życiu, to w życiu następnym. Bo wszędzie tam, gdzie wierzy się w karmę, wierzy się też w reinkarnację, w odradzanie się do kolejnych żywotów. W buddyzmie związek między karmą a reinkarnacją jest ścisły: to właśnie ładunek karmy, jaki zgromadziła i wlecze ze sobą umierająca istota, sprawia, że wkrótce po jej zgonie rodzi się ktoś nowy, kto tę karmę przejmie. A właściwie to jest tak, że siła "wolnej", nieobsadzonej, pozostałej po czyjejś śmierci karmy wymusza narodzenie się nowego osobnika, który tę karmę przejmie i dalej będzie z jej powodu znosił niewygody i cierpienia, a także popełniał od nowa niekończące się błędy.

Straszne, prawda? Nic dziwnego, że buddyści wcale się nie cieszą, że oto mają przed sobą kolejne wcielenia, bo jakaż to radość wciąż się rodzić, męczyć i umierać? Myśl o tym jest uważana za najsilniejszy bodziec, który może człowieka skierować na drogę buddyjskiej praktyki, prowadzącej do duchowego wyzwolenia. Bo jak wierzą buddyści, u kresu tej drogi zyskuje się wolność od wszelkiej karmy.

Istnieje taki pogląd, że w horoskopie można wyczytać czyjaś karmę. Jeśli tak, to raczej w horoskopie rysowanym i interpretowanym tak, jak to się robi w Indiach, gdyż indyjska astrologia różni się od europejskiej. Niektórzy twierdzą, że z horoskopu potrafią też odczytać przeszłe i przyszłe wcielenia. Osobiście uważam to zajęcie za bajki - bo jak to sprawdzisz? Chociaż ktoś obdarzony talentem literackim mógłby z tego zrobić dobrą powieść.

Naukowo reinkarnacji ani nie udowodniono ani nie obalono. Z tego, że nie pamiętasz swoich przeszłych wcieleń, nie wynika jeszcze, że ich nie było - gdyż zwolennicy reinkarnacji twierdzą, iż śmierć i powtórne narodziny są takim szokiem, że większość narodzonych wszystko zapomina. Prócz tego Budda wcale nie głosił, że do następnego żywota przejdzie twoja świadomość, poczucie "ja jestem tu" - bo tym, co nie umiera, jest tylko twoja karma!

Są trzy rodzaje zjawisk, które mogą świadczyć o tym, że przynajmniej niektórzy z ludzi już kiedyś żyli. Po pierwsze, zdarza się, że dzieci mają poczucie, że już kiedyś żyły, a nawet rozpoznają swoje poprzednie domy, miejscowości i rodziny. Zdarza się to głównie dzieciom w Indiach. Nie można tego zjawiska zlekceważyć. Po drugie, ludzie przypominają sobie minione życia w głębokiej hipnozie. Być może niewielka część tych przypomnień jest prawdziwa. Wykazywano jednak, że większość tych "przypomnień" to nieświadome zmyślenia - zręczna twórczość nieznanych sił umysłu. Po trzecie zaś, tybetańscy lamowie uważani są za następne wcielenia swoich poprzedników na urzędzie. Ale oni nie chcą nic mówić o tym, jak to wygląda "od środka", kiedy się jest kimś takim.

Jest jeszcze czwarte i chyba najważniejsze źródło wyobrażeń o tym, że życie trwa wiecznie i śmierć go wcale nie przerywa. Są to wysokie stany umysłu, które jednym zdarzają się same przez się, a inni osiągają je dzięki długotrwałych ćwiczeniom i medytacjom. Poczucie, że się jest poza śmiercią i poza ograniczeniami czasu bywa wtedy tak potężne, że nie sposób mu zaprzeczyć. W "wysokoenergetycznych" stanach umysłu jest to pewność pozostająca poza wątpliwością!

A wracając do tego, że ludzkie losy są tak nierówne... Właściwie dlaczego miałyby być równe?

5 kwietnia 2004



Strażnicy losu

Jest pełnia lata czyli - w mediach - sezon ogórkowy, z jeziora Loch Ness jak co roku wychodzą potwory, a spod Ewerestu yeti, człowiek śniegu, więc i ja nie muszę w moich dociekaniach dbać o ścisłość.

Za wstęp niech nam posłuży przygoda, którą opisał w jednej ze swoich książek Stanislav Grof, czeski (od ponad trzydziestu lat działający w USA) psycholog i psychiatra, współtwórca bardzo magicznego działu psychologii, tak zwanej psychologii transpersonalnej. Brał on mianowicie udział w eksperymencie mającym sprawdzić, czy stany zmienionej świadomości mają coś wspólnego ze zjawiskami parapsychicznymi. Sam wszedł w stan silnie zmienionej świadomości, po czym miał zgadywać, która liczba wypadnie w losowaniu. Liczby losował i pokazywał mu jego współpracownik. W pewnym momencie Grof uświadomił sobie, że wie - nie musi zgadywać ani się domyślać, ale po prostu wie, które liczby zostaną mu pokazane za minutę lub za kwadrans! Wraz z tym poczuciem, że ma oto jasną, oczywistą wiedzę o przyszłości, pojawił się u niego silny strach. Grof w książce nie tłumaczy tego strachu. Z powodu tego dojmującego uczucia strachu przerwał eksperyment.

To zdarzenie niepokoi mnie odkąd, przed laty, o nim przeczytałem. To jest przyczynek do odwiecznego pytania, czy świat i jego wydarzenia, w tym także ludzkie decyzje i działania, są zdeterminowane, czy - zatem - wszystko jest "z góry postanowione" a może nawet gdzieś "zapisane". Jednak zauważmy, że czeski badacz, chociaż był przekonany, że widzi przyszłość, to jednak nie dopuścił do wydarzenia się tej przyszłości, którą widział - właśnie przez to, że nie pozwolił dalej losować liczb!

Czego się wtedy zląkł? Mam taki pomysł, że - być może - uświadomił sobie wtedy, że za widzenie przyszłości trzeba zapłacić. To by było sensowne: uzyskujesz nadzwyczajną wiedze, ale kosztem czegoś. Jak w baśniach o czarownikach, którzy, aby posiąść nadludzkie umiejętności, musieli wcześniej zawrzeć układ z diabłem, sprzedać duszę, co oczywiście nie musi być rozumiane dosłownie, lecz jest raczej metaforą faktycznego zadłużenia się u "mocy", które czuwają nad losem i upływem czasu.

Z drugiej strony znakomicie jestem świadom tego, że do działań magicznych - a przewidywanie przyszłości w jakimś stopniu jest czynnością magiczną - konieczna jest, i to w nadmiarze, energia. Być może do widzenia przyszłości, nie zgadywania z horoskopu, ale po prostu widzenia lub "wiedzenia", konieczna jest energia gigantyczna, której już potem może nie starczyć na prowadzenie normalnego życia. Może coś takiego dostrzegł wtedy Grof, a może coś innego.

Jeszcze inny pomysł przyszedł mi o głowy. Wyobraź sobie, że nad losem każdego człowieka, czyli nad sprawdzaniem się jego horoskopu, czuwa specjalny duch i każdy z nas takiego ducha ma. To nie jest duch-opiekun, nie żaden anioł stróż ani Wyższe Ja, Aumakua (po hawajsku) - tylko raczej ktoś w rodzaju nadzorcy, który pilnuje, aby to, co robisz, było zgodne z planem. Ten plan może być zapisany w horoskopie, ale niekoniecznie tak, jak to potrafi odczytać astrolog - ostatecznie nasza wiedza jest dość ograniczona. I co się dzieje, kiedy człowiek - mający takiego Strażnika Losu - przychodzi do astrologa, żeby ten sprognozował jego przyszłość? Strażnik Losu się broni, stawia opór! Dlaczego? Bo taka jest jego natura. Nie chce być poznany, czyli - właściwie - pochwycony, jak w klatce, w astrologicznej przepowiedni. Wtedy przecież utraciłby swoją wolność, stałby się niewolnikiem astrologa. Duchy zwykle mają wielkie opory nawet przed wyjawieniem swojego imienia, a co dopiero, gdyby miały zostać tak ograniczone, przewidziane i zdeterminowane przez astrologa.

Z tego punktu widzenia, astrologiczna prognoza staje się walką, którą astrolog musi stoczyć ze strażnikiem losu, aby uczynić go sobie powolnym i podwładnym! To zaczyna przypominać boje, które egzorcyści staczają z demonami. W jaki sposób zagrożony strażnik losu mógłby się bronić? Może energetycznie zaatakować astrologa, zwampirować go, "wyssać" mu energię. To może być przyczyną częstego zjawiska, znanego chyba wszystkim praktykującym astrologom, że po spotkaniach z niektórymi klientami czują się osłabieni, zdołowani i wymęczeni. A przecież klient nic nie robił! Ani nie wdawał się w dyskusję, ani nie miał do astrologa żadnych pretensji. Siedział i się patrzył... To by dowodziło, że to nie on sam wampirował, tylko jego strażnik.

Ale strażnik losu może też odwrócić się i zaatakować samego klienta, czyli swojego podopiecznego. Dlaczego? - Bo w ten sposób zmienia jego los i tym samym nie pozwala się zdeterminować czyli ubezwłasnowolnić astrologowi. Z tego też można wyciągnąć logiczny wniosek, że jeśli strażnik spotka marnego astrologa, mało kompetentnego, nie umiejącego faktycznie przewidywać przyszłości, to rzuci się na niego i go zwampiruje. Ale jeśli natrafi na dobrego astrologa, to się zemści na kliencie czyli na swoim podopiecznym. Potem astrolog słyszy: "Nic się nie sprawdziło! Miałem mieć sukcesy, a tu same przykrości!"

Może być jeszcze inny wariant: kiedy strażnik losu, zagrożony tym, że astrolog go zdemaskował, zmieni los klienta, ale na lepszy! Ale, jak znam życie, to są raczej rzadkie przypadki.

Ta hipoteza też by tłumaczyła, dlaczego tak często trafne prognozy przytrafiają się zupełnie początkującym, "zielonym" astrologom - a później już nie. Bo jeszcze nie stali się znani wśród strażników!

1 lipca 2004




Nadjaźń - brama do cudownych mocy

Kilkanaście lat temu wydano u nas książkę Iana (czytaj: "Ajena") Wilsona pt. "Ukryty władca". Polski tytuł jest mylący, po angielsku było "Superself...", czyli: "Nadjaźń, ukryte siły w nas". Książeczka cienka lecz jakże cenna! Wilson kreśli w niej pewien model ludzkiej psychiki: pokazuje, że prócz zwykłych naszych umiejętności, funkcji i władz jest jeszcze pewna super-siła, właśnie tytułowa "nadjaźń", która umie robić rzeczy normalnie dla ludzi niemożliwe, chociaż ujawnia się rzadko, a zdolności te słabo poddają się szkoleniu czy treningowi i raczej nie można ich u siebie wzbudzić na zawołanie.

Wilson wymienia i omawia te zdolności:

  • kreowanie innych osobowości w regresji hipnotycznej, czyli pod wpływem sugestii, że jest się swoim "poprzednim wcieleniem" (Wilson nie wierzy w reinkarnację!)
  • tworzenie całych fabularnych "żyć", w tejże regresji
  • osobowości mnogie i "przesiadanie się" z jednej osobowości do innej
  • książki, które same się piszą: podaje liczne przypadki, kiedy pisarz nie wie, dokąd zaprowadzi go fabuła; albo kiedy wymyślone postaci "zmuszają" go, aby pisał tak a tak; albo kiedy autor niczego w powieści nie wymyśla, tylko "widzi" i "słyszy" ją
  • utwory artystyczne: wiersze, kompozycje muzyczne, które powstawały od jednego razu - były dane twórcy jako jedna, gotowa całość
  • wynalazki czynione w śnie lub przychodzące jakby przez "coś" podpowiedziane (słynna cząsteczka benzenu, która ukazała się we śnie Kekule'emu)
  • transowe zachowanie się sportowców, którzy wtedy osiągają wysokie wyniki, kiedy "coś nimi gra"
  • przypadki nadzwyczajnej, fotograficznej pamięci: rosyjski dziennikarz Szereszewski, który niczego nie zapominał; pewien żydowski imigrant z Polski do Stanów, który znał na pamięć wszystkie 12 tomów Talmudu wraz z tym, jakie słowo znajduje się w każdym punkcie każdej strony
  • geniusze (często przy tym nie całkiem umysłowo rozwinięci), którzy znają kalendarz na tysiąclecia naprzód, wykonują działania na dowolnie wielkich liczbach, rysują wiernie skomplikowane budowle z pamięci, odtwarzają z pamięci zasłyszane utwory muzyczne, nawet szczytowo trudne
  • niewidomi, którzy nigdy nie wpadają na ściany i inne przedmioty, "widząc" je na podstawie pogłosu
  • przypadek Helen Keller, niewidomej i głuchej prawie od urodzenia, która nauczyła się mówić w kilku językach; podobne przypadki dzieci sparaliżowanych od urodzenia
  • umiejętność świadomego wyłączania bólu, także podczas ranienia się w ramach praktyk religijnych
  • świadome sterowanie temperaturą ciała i pulsem - potrafią to jogini i tybetańscy mnisi, ale nie tylko oni
  • wyleczenia z nieuleczalnych chorób przez hipnozę lub własne wizualizacje
  • różdżkarstwo, które przynajmniej niekiedy (wg Wilsona) daje bezbłędne wyniki w poszukiwaniu wody lub ostrzega przed niezdrowym pożywieniem
  • jasnowidzenie, w sensie "widzenia" rzeczy odległych; na to Wilson podaje udokumentowane przypadki, zarówno u ludów pierwotnych jak i w naszej cywilizacji
  • bliźnięta jednojajowe zachowujące się jakby stanowiły jedną osobę.

Każdy pewnie dodałby do tej listy podobne fakty, które autor pominął.


Ian Wilson stawia problem: jak dotrzeć do nadjaźni i jak dobrać się do niezwykłych zdolności, które przecież gdzieś w nas, w naszym umyśle, są schowane? Za pomost prowadzący do nadjaźni brytyjski autor uważa wizualizację. Mistrzowie sportu, grający w transie, dochodzili do swych wyników, żywo wyobrażając sobie np. strzałę trafiającą w dziesiątkę (to w łucznictwie) albo siebie samego podczas gry, widzianego z boku (w tenisie). Niezwykłe samowyleczenia osiągano poprzez żywe, dokładne i poparte ładunkiem emocji wyobrażenie zdrowiejącego i uzdrowionego narządu. Wilson opisuje też przykład wyleczenia przez sugestię, pod hipnozą, rzekomo nieuleczalnej choroby skóry. Sęk w tym, że lekarz, który zastosował hipnozę, nie był specjalistą od skóry i nie wiedział, że ta choroba jest nieuleczalna! Usuwanie bólu, zimna, krwawienia osiągano przez sugestywne wyobrażanie sobie ciepłej łąki lub plaży i poczucia własnego komfortu.

Oczywiście, najważniejsza w tym wszystkim jest siła woli czy też sugestii i własna wiara w sukces. Wiara przecież czyni cuda. I jakże wiele takich "cudów", jak te wyżej opisane, a w istocie efektów nadjaźni, zdarzyło się za sprawą modlitwy lub poprzez ludzi uduchowionych lub po prostu świętych.

Ludzie nie byliby sobą, gdyby nie próbowali "podejść" nadjaźni w sposób metodyczny i planowy. Taką metodą jest przecież huna, pochodząca od Hawajczyków metoda osiągania "cudownych" sukcesów. A ten zagadkowy czynnik, który Wilson nazywa nadjaźnią, mistrzowie huny każą wyobrażać sobie pod postacią aż dwóch istot podobnych do człowieka i zwanych Niższym Ja i Wyższym Ja. Ale huna, to już osobna i długa historia...

26 stycznia 2004



Moc jest z nami

Spytano mnie niedawno, po czym poznać, że się ma moc? Odpowiedziałem, że ktoś, kto ma moc, jest pewny siebie, wie, czego chce, a przez to podejmuje decyzje, z których jest zadowolony. Żyje w zgodzie z samym sobą, ze swoim losem; nie zazdrości innym - i to właśnie wydaje mi się najważniejsze.

Mieć moc, to to samo, co żyć na odpowiednio wysokim poziomie energii. Moc - że ją masz - poznajemy po tym, że ci się powodzi. Nie narzekasz. Jeśli pojawiają się problemy, znajdują się też zaraz ich rozwiązania, sposoby na nie. Odruchowo myślisz pozytywnie. Ludzie cię słuchają, cenią sobie twoje zdanie i chętnie przebywają w twoim towarzystwie. Jesteś darzony przez innych szacunkiem, ceniony, kochany. Za tym idzie też powodzenie materialne... Pewien mój znajomy, zamożny międzynarodowy handlowiec, mówił mi, że poznał mnóstwo ludzi, którzy próbowali robić interesy takie same jak robił on, i jemu się wszystko udawało, a im jakoś nie. Niby dysponowali tym wszystkim co on, a jakoś im nie wychodziło. Widział jedną różnicę: im brakowało takiego autentycznego przekonania, wiary w siebie, którą miał mój znajomy. A skoro nie mieli przekonania, to nie zjawiali się na czas, nie podejmowali właściwych decyzji w odpowiednim momencie, przegapiali okazje i nie szli za ciosem, kiedy już nowe drogi zaczynały się przed nimi otwierać.

To się zgadza z moim wyobrażeniem: wielu ludzi chce czegoś tylko jedną częścią siebie (swego umysłu), ale jednocześnie drugą swoją częścią tego samego nie chce. W wielu ludziach siedzi potężny "wewnętrzny psuj", czyli ta ich część, która pozostaje wiecznie niezadowolona i niechętna im samym, i ta część ich własnego "ja" korzysta z każdej okazji, aby im - czyli sobie samym - zaszkodzić. Kilku moich znajomych spoczywa już na cmentarzu, bo ich wewnętrzny psuj w wieku 40-50 lat ich zabił. Przez pijaństwo, samobójstwo, idiotyczny wypadek. To oczywiście są przypadki skrajne, bo najczęściej wewnętrzne psuje zadowalają się tym, że swoim właścicielom rzucają kłody pod nogi i sprowadzają na nich pecha.

Astrologom, którzy wróżą, radzę uważać na wewnętrzne psuje klientów. Łatwo można takiego psuja wzmocnić, gdy się powie klientowi, że go czekają nieszczęścia - wtedy taki psuj już dobrze zadba, aby wszystkie złe wróżby wypełniły się dokładnie. Przy złej wróżbie psuj rośnie w siłę, bo czuje, że w astrologu znalazł swojego sojusznika. Z drugiej strony, klient mający silnego psuja, kiedy usłyszy zbyt pomyślną wróżbę, to w nią nie uwierzy, nie będzie miał do niej przekonania i sam zacznie pomagać swemu psujowi, żeby się nie wypełniła. Co jest łatwe, bo żeby coś zrobić pozytywnego, trzeba się starać i trudzić, ale żeby sprowokować nieszczęścia, wystarczy nie robić nic. No więc jak ktoś ma moc, to jego wewnętrzny psuj jest słabiutki... A życie tego człowieka rozwija się pomyślnie, także na "planie" materialnym i ziemskim.

Jednak zwykle, kiedy ktoś mówi o mocy, to ma na myśli moc czynienia cudów. Ale czym jest robienie cudów? Jedno jest pewne - robić je jest raczej trudno. Jeśli za cud uważać odstępstwo od zwykłych praw fizyki spowodowane czyjąś wolą, to faktycznie trudno natrafić na cuda: zatrzaśnięte drzwi raczej nie otwierają się, gdy tak chcesz (a nie masz klucza), ani kamień nie unosi się w powietrze, gdy taka jest twoja wola. Siłą woli niektórym udawało się wyleczyć z ciężkich chorób - ale to są rzadkie przypadki.

Cuda zdarzają się najłatwiej tam, gdzie materia występuje w swojej najbardziej subtelnej formie - czyli w postaci przebiegów nerwowych sygnałów w naszych mózgach. Ja zresztą jestem przekonany, że nasze mózgi pracują dzięki procesom kwantowym, które podlegają innej fizyce niż ta, do której jesteśmy przyzwyczajeni. Podobno dzięki kwantowym procesom można podglądać przyszłość i zaglądać w miejsca, których normalnym wzrokiem się nie widzi.

Otóż takim zwyczajnym, codziennym wręcz cudem są pomysły, które nam przychodzą do głowy. Ktoś jest w opresji, bo ma kłopoty i nie może znaleźć na nie rady. Na przykład nie ma pracy, kończą mu się pieniądze, grozi nędza... I nagle zdarza się maleńki cud: coś mu się przestawia w umyśle i tam, gdzie dotąd nie widział nic, nagle dostrzega okazję do zrobienia znakomitych interesów! Albo - też "cudownie" - spotyka kogoś, dzięki komu wychodzi z opresji.

Inspiracje (czyli genialne pomysły) i niezwykłe spotkania, rzadkie okazje - to właśnie są te codzienne cuda, będące przejawem, że ktoś ma moc. Mędrcy dawnych ludów nie czynili różnicy miedzy małą mocą, tą, która pomaga w codziennym, zwykłym życiu, a mocą wielką, która z ludzi czyni nadludzi i cudotwórców. Uważali, i słusznie, że pewna dawka mocy jest konieczna w ogóle do tego, żeby utrzymać się przy życiu, żeby nie zapomnieć o kolejnym oddechu. Ta sama moc w dużo większej ilości była potrzebna wodzom i królom, żeby ludzie słuchali ich rozkazów i respektowali ustanawiane przez nich prawa. Była potrzebna szamanom do leczenia i wróżbitom do poznawania przyszłości. Potrzebna była też kapłanom, żeby nie mdleli w obliczu jeszcze większej dawki mocy, jaką obdarzeni byli bogowie. Zresztą, kim byli bogowie? - Właśnie wyładowaniami mocy. Na Hawajach i w pozostałej Polinezji tak rozumianą moc nazywano "mana".

13 lipca 2004



Przewidywanie przyszłości

Co jest najbardziej fascynujące w astrologii? - To, że służy przewidywaniu przyszłości. Kiedy o przewidywaniu przyszłości mówią i myślą naukowcy lub filozofowie, czyli ludzie przywiązani do zdrowego rozsądku, to zwykle wychodzą im dwie wykluczające się odpowiedzi: jedna, że niczego nie da się przewidzieć, a więc że przyszłość jest przed nami dokładnie zakryta; i druga odpowiedź, że wszystko w świecie jest zdeterminowane, a więc także przyszłość jest dana, jest odwiecznie ustalona, jest taka jaka jest, a raczej jaka będzie, i tylko my, z jakichś powodów ułomni ludzie, jesteśmy na tyle głupi, że tej przyszłości nie znamy. Często wydawało się filozofom, że Bóg zna. Francuski matematyk Laplace, który zajmował się różnymi rzeczami, w tym rachunkiem prawdopodobieństwa, twierdził nawet, że wystarczyłoby, gdyby Bóg albo jakaś inna istota umiała dostatecznie szybko rachować - gdyż wtedy potrafiłaby obliczyć sobie przyszłe położenia wszystkich atomów we wszechświecie i nic nie byłoby dla niej tajemnicą. Autorzy piszący o tych sprawach nazwali taką wszechrachującą istotę "Demonem Laplace'a". Całkiem niedawno udowodniono, że Demon Laplace'a jest niemożliwy! Okazało się bowiem, że wiele równań opisujących ruchy cząsteczek jest nierozwiązywalnych, ponieważ dowolnie mały błąd w obliczeniach powoduje dowolnie wielkie odstępstwa od wyników, które się oblicza. Ta sama cecha tych równań powoduje, że w realnym świecie jakaś mała, nieistotna przyczyna może wywołać gigantyczne skutki. Nazwano to "efektem motyla": że maleńkie początkowe zaburzenie, takie jak trzepotanie skrzydeł motyla, może wywołać katastrofalny tajfun. W równaniach opisujących ruch mas powietrza faktycznie taka możliwość jest zawarta! W historii podobnie było (na przykład) z wybuchem I Wojny Światowej: mała przyczyna, strzał z pistoletu w kierunku austriackiego arcyksięcia, pociągnęła za sobą rzeź milionów ludzi i zaburzenie porządku w świecie, z którego właściwie do tej pory nie całkiem się podnieśliśmy. W każdym razie doświadczenie uczy, że poprzez rachowanie, rozwiązywanie równań, możemy ruchy mas powietrza czyli pogodę przewidywać na kilka dni naprzód. Prądy morskie - nawet na kilka miesięcy do przodu, ale i one sprawiają kłopoty. Naukowcy boją się nieprzewidywalnych zmian biegu prądów na północnym Atlantyku skutkiem topnienia lodowców - gdyż wynik może być odwrotny: ponowne ochłodzenie i nawrót epoki lodowcowej! I jak tu się jeszcze upierać, że przyszłość można naukowo przewidzieć?

Dokładne śledzenie i modelowanie ruchów całej materii jest rzeczą, której robić po prostu nie warto... Oprócz może prognozowania pogody. A na pewno nie da się wymodelować w ten sposób zachowania ludzkiej jednostki. Bo jak obliczyć wolną wolę? Jednak właśnie prognozowanie pogody dostarcza nam pewnych ciekawych wskazówek. Zauważyliście z pewnością, że około pełni lub nowiu Księżyca pogoda lubi się zmieniać? Teraz, kiedy to piszę, jest kilka dni po pełni i nad Polską stoi słoneczny, a nocami mroźny wyż. Podczas ostatniego nowiu przyszła odwilż i deszcze. Często jest tak, że właśnie podczas nowiu lub pełni wyż zmienia się na niż, a cyrkulacja wschodnia na zachodnią lub odwrotnie. Więc jest tak, że pogoda, prócz tego, że rozwija się według własnych zasad, według równań opisujących ruch mas powietrza, jeszcze "nagina się" do cyklu Księżyca. Kiedyś czytałem, że opady deszczu zależą też od położenia Wenus i Jowisza na niebie. Tylko, że to są takie ciekawostki, których się nie rozgłasza, ponieważ nie należą do paradygmatu - czyli naukowcy o takich zjawiskach wiedzą, ale w nie nie wierzą. Podobnie jak UFO nie należy do paradygmatu i dlatego naukowcy, kiedy widzą UFO, zamykają oczy i nie wychodzą na dwór, żeby czasem nikt ich nie podejrzewał, że coś widzieli!

Ale z astrologią właśnie tak jest jak z tą pogodą: żyjemy według jakichś swoich zasad, mamy swoje plany, przeżywamy swoje procesy psychiczne, na tym nam schodzi życie - a oprócz tego jakoś dziwnie naginamy się do układów planet i planetarnych cykl. Oczywiście człowiek, ludzki umysł, jest bytem dużo bardziej subtelnym niż głupie masy powietrza nad Europą, więc także odbiera bardziej wyrafinowane związki między planetami, nie tylko nowie i pełnie. Lecz podobieństwo miedzy nami a pogodą przecież jest: z jednej strony masami powietrza rządzi ich własna dynamika, ich własne równania ruchu, do których musza się stosować - z drugiej strony reagują na układy ciał niebieskich. Tak samo my, ludzie, mamy swoją dynamikę - ale z tą dynamiką musimy wpasować się w kosmiczne cykle. Niektórych to razi, wyciągają z tego wniosek, jakoby astrologia twierdziła, że nie są całkiem wolni, no bo niby planety ich do czegoś zmuszają... Ale jeśli traktować to jako ograniczenie wolności, to ja na to powiem, że jeszcze większym ograniczeniem mojej wolności jest (na przykład) to, że nie mogę odżywiać się gwoździami albo trawą, a będąc mężczyzną nie mogę urodzić dziecka. Tak, to są ograniczenia, tak jak i astrologia uświadamia nam pewne nasze ograniczenia - ale czyż nie są to, gdyby spojrzeć na nie inaczej, słodkie ograniczenia?

29 marca 2005



Naukowa futurologia okultyzmu

Nauka robi nieustanne postępy. Pomyśleć, jaką ogromną moc obliczeniową trzymam w swoim poczciwym komputerze na biurku - moc, o jakiej mógłby marzyć cały uniwersytet w czasach, kiedy kończyłem studia... A łączność? To przecież niemal cud, że przy pomocy mieszczącego się w dłoni telefonu mogę się łączyć z całym światem. A klonowanie zwierząt? Banki DNA? Naprawianie własnych tkanek za pomocą komórek macierzystych?

Ten gwałtowny postęp w fizyce, elektronice, biologii kontrastuje z zastojem, jaki notujemy w "naszej" dziedzinie. Tu rewolucja naukowo-techniczna nie dotarła. Wszelka praca z umysłem opiera się na takich samych zasadach, jak... od wieków. Prymitywne plemiona wiedzą na ten temat więcej od nas. Od przynajmniej kilkudziesięciu lat dyplomowani etnografowie i psychologowie jeżdżą do puszcz Amazonii, w góry Meksyku, na pustynie Australii, nie tylko po to, żeby opisywać dziwne obyczaje tubylców, ale także by uczyć się od ich szamanów i cudotwórców.

Także religia wymyka się wciąż spod naukowego poznania. Aby iść drogą człowieka religijnego, trzeba wierzyć - i to wierzyć w rzeczy, których nauka nie przewiduje. Ale skutki gorącej, upartej wiary bywają interesujące także dla fizyka czy biologa. Święty Ojciec Pio bilokował - to znaczy spotykany był jednocześnie w różnych miejscach. Chiński mistrz zen, imieniem "Pusty Obłok", wspomina w swoich pamiętnikach, jak kiedyś sam podniósł posąg Buddy ważący może tonę. A uzdrawiające modlitwy? Albo przemawianie bóstw i duchów ustami wiernych w haitańskiej religii wudu?

W czasach współczesnych były próby naukowego, badawczego podejścia do zjawisk uznawanych zwykle za "nadprzyrodzone" lub magiczne. Amerykański psycholog Raymond Moody, który zasłynął w latach 70-tych ubiegłego wieku badając przeżycia ludzi podczas śmierci klinicznej, zbudował później specjalną "instalację", przy pomocy której doprowadzał do kontaktu ze zmarłymi. Ochotnicy wpatrywali się w lustro odbijające ciemną przestrzeń. To wystarczało - w większości przypadków - żeby na tle tego lustra pojawiali się ich zmarli krewni, jak żywi! Gotowi rozmawiać, odpowiadać na pytania. Oczywiście, były to halucynacje, widziała ich tylko osoba wywołująca - ale przecież podczas tych spotkań zmarli przekazywali informacje, których nie znał wywołujący. Więc nie w całości byli tworem jego wyobraźni. Moody pisze, że zmarli byli zwykle młodsi niż w chwili śmierci, a ich postać, ciało, otaczała delikatna świecąca powłoka - jakby granica miedzy tym a tamtym światem.

Inny znany Amerykanin, Robert Monroe, opracował technikę eksterioryzacji - wychodzenia z ciała, a właściwie pozostawiania ciała fizycznego w uśpieniu i wędrowania, latania, w ciele subtelnym. Znamienne, że Monroe do swoich umiejętności nie doszedł przez praktykowanie okultyzmu, lecz pojawiły się one jako uboczny efekt jego doświadczeń nad nauką przez sen. Był inżynierem i jego metoda, która opracował, nosi piętno jego technicznego podejścia do spraw ducha - ale właśnie dlatego brzmi wiarygodnie. Monroe zmarł (i to raczej nie przedwcześnie) kilkanaście lat temu, ale działa założony przez niego instytut.

Trzeci badacz, którego tu wspomnę, to Stanislav Grof, znany ze swoich badań nad odmiennymi stanami świadomości. Grof, wśród wielu rzeczy, jakimi się zajmował, badał przewidywanie przyszłych wydarzeń - rzutów kostką - w stanie świadomości zmienionym pod wpływem halucynogenu. Wrażenie, jakiego doświadczył pewnego razu, było porażające: uświadomił sobie, że po prostu WIE, co się wydarzy. A także, że nie wolno mu tego ujawniać!

Mogę sobie wyobrazić (chociaż pewności nie mam), że nie ma żadnych cudów, a wszystkie "nadprzyrodzone" zjawiska, dadzą się w końcu wyjaśnić przy pomocy pojęć nauki. Tylko że to już będzie inna nauka niż ta, którą znamy dziś. Na razie jest tak, że te i inne cuda nie dają się "ugryźć" przy pomocy pojęć i modeli nauki współczesnej. Nie wiadomo, jakie pola sił i jakie prawa przyrody za nimi stoją. Nie znamy tych praw. Jesteśmy w podobnym położeniu, jak starożytni, którzy znali pioruny i wiedzieli, że jak się potrze bursztyn, to przyciąga paprochy. Ale w żaden sposób nie łączyli ich ze sobą i w głowach im nie postało, że są to przejawy pól elektrycznych, które przenikają dosłownie cały świat i są obecne we wszystkich zjawiskach.

Intuicja podpowiada fizykom, że przyszła teoria umysłu ma coś wspólnego z fizyką kwantowa i z grawitacją. Być może - tak przypuszcza Roger Penrose - że kiedy zostanie stworzona kwantowa teoria grawitacji, wytłumaczy ona nie tylko działanie fal grawitacji czy kreację cząstek materii z próżni, ale także przy okazji działanie i istotę ludzkiego umysłu. Ponadto są podstawy, by sądzić, że ta sama teoria, która wreszcie powie nam, czym jest umysł, da także dostęp do zjawisk "nadprzyrodzonych", jako że nasz umysł nie jest czymś całkiem naturalnym - jest w swojej istocie czymś cudownym.

27 grudnia 2004



Precz z millenaryzmem

W majowym numerze pisma "Nieznany Świat" przeczytałem list do redakcji napisany przez panią Aleksandrę Ataniel (z pewnością to pseudonim), która kreśli wizję tego, co nas spotka w niedalekiej przyszłości. Kiedy? W roku 2012, kiedy to kończy się liczący kilka tysięcy lat cykl kalendarza Majów. "Zakończy się pewna epoka historyczna i kulturowa. Ziemia wejdzie w wyższy wymiar, a my, ludzie, wstąpimy na wyższy poziom wibracji. Staniemy się istotami świetlistymi, wielowymiarowymi. Staniemy się przejrzyści, będziemy porozumiewać się telepatycznie. /.../ Zmieni się układ lądów i mórz, zmieni się klimat, nastąpi przebiegunowienie. /.../ Czy przeżyją wszyscy? Otóż nie - dużo ludzi zginie. /.../ Ogromna liczba ludzi żyjących w złu, nie wyznająca miłości bezwarunkowej /.../ nie szanująca planety Ziemi /.../ odejdzie w krótkim czasie po napromieniowaniu Światłem. /.../ Zostanie otwarty tunel czasowy i scalimy się z całym Kosmosem. /.../ dla niektórych ludzi będzie to piekło."

Co to jest? To jest millenaryzm. Czyli mówiąc pospolicie, wiara w Koniec Świata i Sąd Ostateczny. Zdumiewa mnie, jak ta wiara jest uporczywa i jak potrafi odradzać się pod coraz to nowymi maskami. Pani Ataniel przedstawiła tam w pigułce millenaryzm pod jego najbardziej nowoczesną maską czyli w wydaniu new-age'owym. Nie mówi się tam o srogim Bogu-sędzi, lecz o przebiegunowieniu, świetle i wibracjach. Jednak sens jest ten sam: bo istotą millenaryzmu jest przekonanie, że świat, w którym żyjemy, jest tymczasowy i wkrótce nastąpi jego koniec.

Dawni Aztekowie wyznawali millenaryzm, który polegał na tym, że co kilkadziesiąt lat groziło im zgaśnięcie Słońca. Władcy indiańskiego państwa bali się tego panicznie i żeby podtrzymać życie Słońca, "karmili" je krwią ludzi, których składali w ofierze. Podobną wiarę w zagładę świata wyznawali Wikingowie i szykowali się do ostatecznego boju z siłami zła u boku swoich dobrych bogów - chociaż wiedzieli z przepowiedni, że bogowie przegrają z demonami i potworami. Na koniec świata szykowali się też dawni Persowie. Według ich nauk, ziemię miały pochłonąć ogniste rzeki, ale dla sprawiedliwych bóg Ahuramazda stworzy raj.

Perski mit przejęli ich przyjaciele - Żydzi. Tym bardziej, że pasował im do obrazu ich groźnego, marsowego Boga Jehowy. Mógł Bóg zatopić świat potopem pod arka Noego, mógł zrzucić deszcz płonącej siarki na Sodomę i Gomorę - czemu by nie miał zniszczyć wszystkiego... Z takim Bogiem strach igrać i tych chętniej właśnie taki jego obraz propagowali prorocy Izraela.

Mit o tym, że Bóg światu zgotuje kres, po czym stworzy "nowe niebo i nową ziemię", przeszedł do chrześcijaństwa. Zagładę starego świata i wizję nowego przedstawia ze szczegółami Objawienie czyli Apokalipsa św. Jana, ostatnia z ksiąg Nowego Testamentu. Od czasów jej napisania wciąż powstają sekty, dla których ta księga jest najważniejsza i z której czerpią takie oto przesłanie: cały ten świat jest do kitu i nie ma co się do niego przywiązywać, bo oto za kilka lat i tak wszystko runie, tych wszystkich ludzi, na których my (członkowie sekty) nie możemy już patrzeć, Dobry Bóg wytępi do ostatniej dzieciny, Ziemię wraz z wszystkim, co na niej żyje (nie wiadomo po co...) obróci w popiół, po czym dla nas wybranych (czyli członków sekty) ów Bóg stworzy nową, przytulną siedzibę, całkiem na nasze zamówienie.

Taką wiarę pielęgnują nawet tak zacne skądinąd wyznania, jak Mormoni lub Świadkowie Jehowy. Ciekawe, że stosunek kościoła katolickiego do millenarystycznej doktryny jest dwuznaczny. Apokalipsa zaliczana jest do pism świętych, ale ojcowie Kościoła traktują ją z najwyższa ostrożnością i wcale nie polecają wiernym do czytania. Kiedy zaś pojawiają się pogłoski, że koniec świata będzie za rok albo dwa, to najsurowiej te wieści dementują. Mają zresztą ku temu podstawy: sam Jezus ogłosił, że zanim On przyjdzie ponownie na świat, wcześniej pojawią się rzesze fałszywych proroków. Więc i prawdopodobieństwo, że to właśnie fałszywy prorok ogłasza rychły koniec świata, jest znacznie wyższe, niż że jest to prorok rzetelny.

Mnie się wydaje, że millenarystyczny mit jest wyrazem kilku wysoce paskudnych rzeczy tkwiących w sercach. Nienawiści do świata, do wszystkiego co żyje - bo życzy się światu rychłej i totalnej zagłady. Ludziom, zwierzętom, przyrodzie, Ziemi całej. Tchórzostwa, bo nienawidzący boi się sam zrobić porządek i wyciągnąć kałasza i strzelać do przechodniów, albo jak uczyniła to pewna sekta w Japonii, napuścić trującego gazu do tunelu metra - zamiast tego "brudną robotę" zwala się na Boga albo przeznaczenie. Obłudy, bo mordercze instynkty ubiera się w piękne słowa. Pychy! Bo sami millenaryści uważają za tych wybranych, którzy radować się będą nowymi "wielowymiarowymi ciałami" i telepatycznymi pogawędkami.

Wracając do pani Ataniel, to w dalszym ciągu swojego wywodu powołuje się ona na astrologię i na jej kosmiczne cykle. Proszę w nic z tego, co ona pisze, nie wierzyć! To są same fałszywe proroctwa. 23 grudnia 2012 roku rano obudzi się ona w tym samym nie-świetlistym ciele, mającym wciąż tylko trzy wymiary. Przeżyłem już wiele pogłosek o końcach świata i teraz też nic takiego nie będzie.

23 maja 2005



Pole mentalne

Jestem przekonany, że wiele, jeśli nie większość, wróżb, w tym także astrologicznych prognoz, to prognozy samosprawdzające się. Czy astrologowie i wróżbici powinni się z tego cieszyć? - Mnie wydaje się, że raczej jest to przekleństwo.

Kiedy byłem mały, czytałem piękną baśń Antoniny Domańskiej pod tytułem "Cosechciał". Tym dziwacznym słowem - "co-se-chciał" - nazywało się tajemnicze ziele, które, kiedy człowiek je zjadł, dawało mu taką moc, że każde jego słowo natychmiast stawało się rzeczywistością. Na szczęście ziele to znalazła i zjadła mała wiejska sierotka i wymarzyła sobie, że piękna i bogata pani, która przejeżdża gościńcem, to jej matka (której nigdy nie znała), co się zaraz okazało prawdą i baśń dobiegła kresu. Ale co by to było, gdyby cosechciału obżarł się jakiś złoczyńca albo nieodpowiedzialny żartowniś? Strach pomyśleć.

A teraz wyobraź sobie, że jest oto tak, że wróżby, szczególnie jeśli są wypowiadane przez pewnego człowieka i w specjalny ceremonialny sposób - spełniają się. Niekoniecznie spełniają się zawsze i dosłownie, ale tak, że "coś w tym jest". Wyobraź też sobie, że gdzieś w środku, w duszy człowieka znajduje się "czynnik X", jakiś chochlik, który sprawia, że to, co człowiekowi zostanie powiedziane o jego przyszłości, sprawdzi się! I te chochliki współpracują z zaklinającymi je magami-wróżbitami. Niech to zjawisko zachodzi z prawdopodobieństwem, powiedzmy, 10 procent. Otóż mnie się wydaje, że właśnie tak jest faktycznie. Niektórzy z nas mają takie swoje "chochliki X" i niektórzy wróżbici, astrologowie i jasnowidze potrafią je odpowiednio zaprogramować. I wtedy ludzie robią to, do czego zostali zaprogramowani. Nawet jeśli się tego strasznie boją - to jednak robią. Coś się w nich boi, a coś innego to robi, samemu sobie na złość i na szkodę.

Naprawdę, uważam, że w niektórzy ludzie mają w sobie bardzo silnego "wewnętrznego niszczyciela". Kiedy się go doenergetyzuje - np. podsuwając mu sugestię, że on - a raczej jego właściciel może za trzy lata umrzeć - to ów wewnętrzny psuj zrobi wszystko, żeby swojego właściciela uśmiercić. A astrolog będzie się cieszył, że mu się wróżba spełniła. Dlatego ja trochę boję się podpowiadać ludziom złe rozwiązania...

Ale tytuł brzmi "pole mentalne". Chodzi mi o to, że taką podatność na sugestię mają nie tylko pojedynczy ludzie, ale i całe zbiorowości, społeczeństwa, narody. W naukach tajemnych mówi się: "egregory". Dokładniej zaś, egregor to jest duch zbiorowości. Masa ludzi, połączonych pewną organizacyjną i ideową więzią, robiąc coś wspólnego i uważając się za pewną jedność, emituje z siebie własnego ducha, właśnie owo pole mentalne, w którym każda jednostka się "nurza", ale które ma właściwości inne niż jednostki.

Takie pole mentalne da się zaprogramować i niektórzy politycy robili to bardzo skutecznie. Adolf Hitler był przecież bardzo zręcznym programatorem egregoru niemieckiego, a Lenin - rosyjskiego. Amerykanie przez wiele lat lubowali się w katastroficznych filmach - "Marsjanie atakują", "Płonący wieżowiec" - i w ten sposób programowali swój egregor, aż w końcu wizje stały się rzeczywistością i ludzie z Al-Kaidy staranowali wieżowce World Trade Center.

Także artyści, zwłaszcza pisarze, potrafią programować swoje egregory. Kiedyś, podrostkiem będąc, z wypiekami na twarzy czytałem o przygodach Skrzetuskiego, Podbipięty i Kmicica. Ciekawe... Kiedy Sienkiewicz pisał "Trylogię", w naszej części świata panował pokój, sytuacja polityczna była stabilna, nie było wprawdzie wolności, ale był jaki taki porządek i Polacy, Rosjanie, Ukraińcy, a także Niemcy i Żydzi żyli w miarę zgodnie obok siebie. Ale kiedy ja czytałem jego powieści, było już inaczej: pokolenie mojego ojca i dziadka przeżyło katastrofy podobne albo i gorsze od potopu szwedzkiego i najazdu Turków na Krzemieniec. Wojny i rzezie polsko-ukraińskie faktycznie niewiele lat przed moimi lekturami przewaliły się przez Kresy. Tak jakby wizja, która wylęgła się w umyśle Sienkiewicza, wkrótce po jego śmierci stała się rzeczywistością. Przecież "Ogniem i Mieczem" czyta się jak zapowiedź krwawych czystek etnicznych na Wołyniu, Potop jak zapowiedź hitlerowskiej okupacji, a "Pana Wołodyjowskiego", powieść o bohaterze ginącym bez nadziei w wysadzonej twierdzy, jak zapowiedź zalewu Polski przez barbarzyńców, nie spod znaku półksiężyca wprawdzie, lecz sierpa i młota. Ciekawe, prawda? A może Sienkiewicz miał swoją mentalna sondę zapuszczoną w przyszłość? Czyli był jasnowidzem? A co ma powiedzieć Stanisław Lem, któremu kolejne jego fantastyczne wizje się spełniają?

12 maja 2004


Wojciech Jóźwiak

Aby komentować Zaloguj się lub Zarejestruj w Tarace.

X Logowanie:

- e-mail jako login
- hasło
Zaloguj
Pomiń   Zapomniałem/am hasła!

Zapisz się (załóż konto w Tarace)