31 grudnia 2014
Katarzyna Urbanowicz
Serial: Prababcia ezoteryczna
Bez tytułu
◀ Putin 1 stycznia otruty w górach ◀ ► Nad głową, pod nogami i w głąb ►
Zdołowało mnie spostrzeżenie, że tytuł odcinka mojego bloga „Proroctwa na 2015 rok” spowodował lawinę oszukanych czytelników, spodziewających się nie wiadomo jakich sensacyjnych informacji. Na dzień dzisiejszy było to ponad 1100 osób! Tak, wiem, że chwytliwy tytuł przyciąga czytelników, ale jakoś o tym nie pomyślałam. Chcąc się dowiedzieć, ile osób czyta odcinki „Prababci” dla samych odcinków, oszukam ich po raz wtóry – ale tym razem w dobrym celu. W żaden sposób ich do czytania nie zachęcę, a nawet niewiele znaczącym tytułem zniechęcę. Zniechęcę też brakiem ciekawej ilustracji, Ale postaram się, aby zawartość była interesująca – w każdym razie taki mam zamiar.
Napiszę więc trochę o tzw. duchowości świątecznej, uduchowieniu i mentalnym wznoszeniu oczu ku niebu, praktykowanym z jakiejś okazji. I prozie życia w związku z tym. Koniec roku to znakomita okazja. Wszyscy zaczynają produkować w nadmiarze nierealne w wykonaniu postanowienia, zagłębiać się w sprawy wyższe, zwłaszcza gdy przed Bożym Narodzeniem czas spędzili na zakupach, gotowaniu, pieczeniu i smażeniu oraz użeraniu się z własną rodziną bliższą i dalszą. Pod tym względem mam własne doświadczenia i postaram się je opisać.
Przygotowanie świąt w czasach słusznie minionych było ogromnym wysiłkiem, zwłaszcza z powodu zakupów, kartek, kolejek i tak dalej. Jeśli jednak ktoś pragnął kultywować tradycję dla dobra przyszłych pokoleń i wskazania właściwej drogi swoim dzieciom, czyli z pobudek idealistycznych – mógł się bardzo, ale to bardzo zawieść. Nie wiem czemu w mojej rodzinie sam fakt kultywowania jakiejkolwiek tradycji budził odruchy sprzeciwu. Synowie, na co dzień nieczęsto podzielający poglądy męża, w Wigilię jakby się zmawiali tworząc jednolity Front Jedności Mężczyzn. Zadaniem politycznym tego frontu było doprowadzenie do pognębienia jednoosobowej Kultywatorki Tradycji – czyli mnie. Nie posunęli się aż tak daleko, żeby odmawiać się podzielenia opłatkiem, o nie, na to trzeba było następnego pokolenia, moich wnuków, ale pierwsze sygnały było widać. Odmawiano całowania się podczas dzielenia opłatkiem i wypowiadania życzeń lub mruczano coś niechętnie. Jednocześnie jednak, gdy w odwecie, w kolejne święta nie zakupiłam i nie przywlokłam do domu choinki i wymyśliłam dzielenie się chlebem zamiast opłatkiem (nikt z nas nie chodził do kościoła a sprzedawane w dużych sklepach opłatki chyba niczym specjalnym, poza ceną nie różniły się od pieczywa, które i tak trzeba było kupić w zwiększonej ilości w nadziei, że któryś z kolei bochenek nie spleśnieje) – w domu wybuchał prawdziwy bunt. A więc i tak i tak niedobrze – jak nie kijem go to pałką.
Ale wszystko zaczynało się jeszcze rano. W mojej rodzinie, w której przyszłam na świat, choć uczęszczającej do kościoła raczej od okazji do okazji, właśnie święta Bożego Narodzenia były okresem wzmożonego wznoszenia oczu ku niebu, co czyniło je niemożliwie nudnymi i nadętymi. Jedyne miłe chwile, to własnoręczne klejenie zabawek na choinkę, zwłaszcza gdy z ukończeniem 7 roku życia mama pozwoliła mi używać srebrnego i złotego papieru, wcześniej zarezerwowanego jedynie dla rąk mamy. Sam dzień Wigilii był okropny. Obowiązywał ścisły post – żadnego podjadania. Nie było wtedy lodówek w kuchni, a całe przygotowane przez mamę jedzenie zamykane było na klucz w spiżarce. Nic dziwnego, że pierwszej gwiazdki dzieci wyczekiwały jak zbawienia, a opłatek miał smak pierwszej jadalnej rzeczy tego dnia. Zanim jeszcze jednak można było coś sobie pojeść, trzeba było wysłuchać okraszonego łzami przemówienia mamy nad talerzem przeznaczonym dla „zabłąkanego wędrowca”. Nasz talerz nie był dla przypadkowego gościa, o nie, tylko dla „tego, który odszedł”. I życzenie numer 1 musiało brzmieć „żeby wrócił”, choć mnie było to raczej obojętne. Ten, który odszedł, dziećmi niespecjalnie się interesował, a już ja byłam zaprzeczeniem wszelkich jego oczekiwań. Nie bawił się z nami, nie rozmawiał, nawet w lekcjach nie pomógł, bo jak mnie kiedyś zaczął tłumaczyć, co to jest „ciężar właściwy” (w pierwszej klasie szkoły podstawowej zachciało mi się spytać tatę inżyniera dlaczego mały kamyczek tonie, a duże drzewo pływa po wodzie), tak się wściekł na moją głupotę, że już więcej w życiu o nic go nie pytałam. Tak więc zrozumiałe jest, że jego ewentualne pojawienie się w Wigilię było mi zupełnie obojętne, ale nie było obojętne kilkuminutowe oczekiwanie na tę możliwość, podczas gdy kiszki mi marsza grały. Cukierki wisiały na choince, ale zjeść je można było dopiero wówczas, gdy ją rozbierano, to jest po trzech Królach. Prezenty były biedniusieńkie, nawet jak na owe czasy – wszak mama nie pracowała, a utrzymywałyśmy się z pomocy Opieki Społecznej. Rytuał był wszystkim.
Pamiętając swoje dziecinne stresy, nie chciałam narzucać własnej rodzinie postu, ale nie uważałam też, że powinni ode mnie oczekiwać pełnego obiadu z trzech dań, tuż przed Wigilią. Mogli sobie wziąć z lodówki, co chcieli, nawet jakąś wędlinę, byle nie zawracali mi głowy podczas, gdy na przykład coś się dogotowywało lub dosmażało.(Nie zapominajcie, że ja – jak wszyscy w tamtych czasach – pracowałam we wszystkie soboty i oczywiście w Wigilię też, i że w ten dzień zwalniano panie z pracy nie o 16-ej, jak normalnie, a o 14-ej, i do pierwszej gwiazdki na niebie nie było wiele czasu. Przygotowanie w dniu poprzednim obiadu i podgrzewanie go, kiedy docierałam do domu o 15-ej, byłoby głupim dodawaniem sobie pracy).
Nie ulegając więc życzeniu rodziny, stawałam się obiektem złośliwości i szykan. Muszę przy tym dodać, że nakazy dobrego wychowania były przestrzegane, nie padały żadne grube słowa ani inne takie, wszystko sprowadzało się do drwin i celowego robienia przykrości. Zapominając o tym, że nie jestem zbyt religijna, drwiono z przekonania iż Matka Boska była dziewicą oraz innych dogmatów wiary. Raczej w tym momencie niezbyt mnie to interesowało, ale było mi przykro, że nikt mi nie pomaga, a przeciwnie, krytykuje: że nie dosoliłam potraw, że sernik mi opadł, że choinkę kupiłam drapaka, a opłatek został pokruszony. Wszak miało być świątecznie, miło – nie tak jak w mojej własnej rodzinie, gdy byłam dzieckiem. Tymczasem wcale nie było miło. Podtrzymywanie świątecznego rytuału stawało się przykre i być może, zbędne, ale paradoksalnie, sama Męska Wigilijna Zmowa stawała się nowym, świeckim rytuałem, w który zostałam zapętlona wbrew własnej, świadomej woli.
Minęły lata, już nic nie muszę. Nie kupuję choinki, nie gotuję wigilijnych potraw. Szykuję tylko śledzie, które uwielbiam, a syn przynosi karpia, sprawia go i smaży. Kupuję jakieś ciasto, ale sama raczej go nie jem – nie przyzwyczajona od dziecka do słodyczy nie tęsknię za nimi i często po jednym kawałku mam mdłości. Rodzina dba o to, aby przed świętami, jeśli wyjeżdżają, pojawić się u mnie. Przygotuję coś do jedzenia i do picia ale bez przesady, jakieś słodycze dla wnuka i sok w kartonie (nie pija soków wyciśniętych np z marchwi, jabłek, winogron czy pomarańczy ani herbaty) i mam zamiar posiedzieć sobie spokojnie i mile porozmawiać. Jedynym sygnałem, że jest to spotkanie przedświąteczne, ma być podzielenie się opłatkiem. Ostatni bastion prawomyślnego rytuału. Nie jest to zwyczajny opłatek, co roku przysyłają mi go z Wołynia z byłej parafii mojego męża – ma więc dla mnie podwójne znaczenie – jako jego wspomnienie (choć był ateistą) i jako forma ciągłości rodziny i jej historii.
Niestety i teraz jest tak, jak zawsze. Ta tradycja rodzinna, gdy mężczyźni psują kobietom święta, przeszła teraz na mojego nastoletniego wnuka. Wchodzi wściekły, od drzwi demonstrując, że zmuszono go do przyjścia, krytykuje wszystko dookoła co spostrzeże, wściekając się nawet na prezent w postaci gotówki i oczywiście za nic w świecie nie chce się podzielić opłatkiem. Rok po roku udaję, że nic się nie stało, ale w tym roku nie wytrzymałam i oświadczyłam głośno i wyraźnie, że mam tego dość i takie zachowanie sprawia mi przykrość. I jak myślicie? Syn zajął stronę nastolatka, bowiem uważa że on jeszcze dojrzeje, a babcia jest wystarczająco dojrzała, żeby nie obnosić się ze swoimi emocjami. Wnuk czując wsparcie ojca uznał się za zwycięzcę i dbał starannie o to, żeby nie dało się o niczym innym porozmawiać, jak o jego osobie. Nowa świąteczna tradycja z osobą dziecka w roli głównej.
Uff! Nareszcie skończyły się te święta. Czas na pomyślunek. Jak to się dzieje, że mimo rozmaitych idealistycznych oczekiwań, święta zawsze bywają stresujące? Nawet jak się nie gania z wypiekami na twarzy po zakupach, to idąc po gazetę zawsze komuś się przeszkadza, bo za wolno się poruszasz, albo o coś pytasz, albo płacisz kartą i oczekiwanie na połączenie zbyt długo trwa. Tym razem atakują cię przeważnie kobiety. Jeśli jednak one mają takie miłe doświadczenia jak ja, i z nakazu dobrego wychowania tłumią swoje emocje, jak ja dotychczas, to pewnie zamiast wściec się na mężów, synów i wnuków wolą to robić na nieustawną babcię czy inną anonimę, zazwyczaj tak się składa, rodzaju żeńskiego.
Dochodzę do wniosku, że wynika to z ciężaru obowiązków wobec świata ducha, wchodzącego w spór ze światem ciała. Szczęśliwi ci, co mogą pojechać na plaże do ciepłych krajów, nawet jeśli wskutek tych ekskursji zapadli na wściekle złośliwą infekcję grypopodobną. Jest to także wskazówka, że spraw ducha nie powinno się upychać ze sprawami ciała w jednej przegródce mentalnej. Zarówno więc post jak i obżarstwo koliduje z duchowością, a domniemywam, że plażowanie na drugiej półkuli także.◀ Putin 1 stycznia otruty w górach ◀ ► Nad głową, pod nogami i w głąb ►
Komentarze
Nie będę zanudzać Pani moimi wynurzeniami.
Bardzo dziękuję za to, że Pani pisze - to dla mnie cenne.
Dlatego pozwolę sobie życzyć Pani zaskakująco sympatycznego Nowego Roku. Pozdrawiam serdecznie!
![[foto]](/author_photo/kapalka.jpg)
Ja wyznaję zasadę, że święta są dla nas, a nie my dla świąt, i tradycja też dla nas, a nie my dla tradycji. I wszystkie zwyczaje dostosowuję z moją rodziną do tego, żeby nam się chciało. Kiedy nie wiadomo, czy zachować tradycję, czy z nią zerwać, to należy ją zachować. Ale jeśli zaczyna ewidentnie przeszkadzać, jeśli niczemu konstruktywnemu nie służy, to won z nią. Pierwszą wigilijną tradycją, z którą zerwanie wymusiłem, była tradycja 12 potraw. Nie ma sensu najpierw się zaharowywać przygotowując, a potem jeść na siłę.
A Pani Katarzynie życzę pomyślności i zdrowia w roku 2015 i udanych następnych świąt.
![[foto]](/author_photo/Taraka.jpg)
Aby komentować Zaloguj się lub Zarejestruj w Tarace.