12 marca 2015
Wojciech Jóźwiak
Serial: Auto-promo Taraki 4
Czy można nauczyć się pozytywnego nastawienia?
◀ Wszechukraiński zjazd proroków ◀ ► Jak pracować nad sobą w złym społeczeństwie? ►
Energia idzie za uwagą. Zanim coś zrobimy, myślimy o tym. Nasze działania w realu – a wśród nich sukcesy – najpierw są hodowane w myślach, w mentalu. Niektórzy mają jednak nawyk lub skłonność do myślenia negatywnego: „nie mogę, nie nadaję się, nie uda mi się, zawsze jestem na końcu kolejki, jestem niedoskonały/a, nikt mnie nie chce, nie jestem nikomu do niczego potrzebny/a, nikt naprawdę mnie nie kocha, zawsze będę biedny, nie potrafię spełnić oczekiwań osób, które są ze mną związane, mam nieudane życie” – itp. Takie myślenie jest nie tylko nawykiem, ale i wciągającym i więżącym nałogiem, jak palenie papierosów. Być może u niektórych osób jest to nawet nie nałóg, ale skłonność wrodzona. Niekiedy znajduje potwierdzenie w kosmogramach – tak (zapewne) manifestują się ostre aspekty (czyli opozycja, kwadratura) Słońca lub Księżyca do Saturna, Marsa i/lub Plutona.
I oto pytanie: Czy z tego można wyjść? – tak jak (niektórym) udaje się wyjść lub zostać wyprowadzonymi z niszczących, uzależniających i wciągających na powrót nałogów?
Oraz pytanie konkretne, do Czytelników: Czy TOBIE, jeśli doświadczyłeś/aś tej wady, udało się wyjść z tej skłonności, przezwyciężyć ją? Bardzo jestem ciekaw Waszych opinii.
Zauważmy, że nałóg (albo wrodzona dyspozycja) do negatywnego myślenia bardziej niż palenie papierosów przypomina objadanie się. Te dwa wymienione nałogi (albo wrodzeństwa... – wrody?) tym się różnią, że papierosów można po prostu nie palić – i nic się wtedy nie stanie. Papierosy nie są konieczne do życia. Ale jedzenia odstawić nie można, bo to pociągnie śmierć z głodu. Jedzenie można zaledwie ograniczać i powściągać. Ale gdzie jest granica między jedzeniem w sposób zdrowy a objadaniem się patologicznym i nałogowym?
Podobnie jest z negatywizmem. Gdzie jest granica, która oddziela destrukcyjny negatywizm od cennej umiejętności realnej, pozbawionej złudzeń oceny rzeczywistości? Gdzie jest granica między „na pewno mi się nie uda!” – a „to zadanie oceniam jako będące ponad moje możliwości”? Gdzie jest granica między „boję się tego” – a „na tej drodze widzę faktycznie istniejące zagrożenia”?
Bo problem jest taki, że nie można sobie wyłączyć ostrożności i krytycyzmu (tak jak nie można odstawić sobie, raz na zawsze, jedzenia!). Ale jak to zrobić, żeby ostrożność i krytycyzm nie przekładały się na paraliżujący kompleks nieudania?
Zapewne wymyślono już i stosuje się terapie i programy naprawcze przeciwdziałające negatywizmowi. Czy Ktoś z Czytelników wie coś o tym więcej i mógłby podzielić się swoją wiedzą i doświadczeniem?
◀ Wszechukraiński zjazd proroków ◀ ► Jak pracować nad sobą w złym społeczeństwie? ►
Komentarze
Pytanie o granice to chyba raczej pytanie jak obłaskawić lęk. Ale czy ktoś zna uniwersalną metodę?
Z tego punktu widzenia wychodząc dobrze jest być uważnym wobec własnego myślenia. Chwytać myśli, które mogą nam nie służyć i zadawać sobie pytanie "czy to prawda". Zwykle znajdują się argumenty "za" i "przeciw" czyli okazuje się, że myślimy myśli nie do końca opisujące realność, częściej - jakoś ją uogólniające (najczęściej przyczerniające). Wtedy można sformułować myśl nieco bardziej realistyczną. Na przykład: "To prawda, wczoraj mi się to nie udało i jednocześnie wiem, ze udało mi się to trzy lata temu. : )) Ta bardziej realistyczna myśl już lepiej nam służy, wywołuje nieco inne emocje, nieco inne drgania, które "idą" w świat.
Behawioryści (CBT) maja w pracy z tym spore sukcesy (i rózne zabawne procedury).
A tu relacja z inspirującego badania: http://www.rozwojowiec.pl/2781/szczesciarze-vs-pechowcy/
Teraz ćwiczę sama na sobie czy da się nawykowe -3 zamienic na + 3: ))
Ale można zrobić proste doświadczenia. Jeżeli myślimy negatywnie, to spróbujmy te myśli "przyłapać", zauważyć je. Taka uwaga (uważność) już jest dystansem i pokazuje, że wcale nie musimy tak myśleć.
Druga rzecz: zacznijmy robić rzeczy, o których myślimy, że nie potrafimy ich robić, że się do nich nie nadajemy. Najpierw prostsze, potem bardziej skomplikowane. Kiedyś, gdy byłem w, powiedzmy, pewnym kryzysie, czytałem książkę Tonny′ego Robbinsa "Potęga świadomości". Nie skończyłem jej, bo jest za długa i mnóstwo w niej niepotrzebnych informacji, Robbins jest strasznym gadułą. Ale on tam pisze, że wola jest jak mięsień, jeśli ma sprawnie działać, musimy ją ćwiczyć. I namawia do dwóch postanowień, jednego małego, drugiego dużego. Moim małym (duże ciągle, już kilka lat, wykonuję) było zrobienie półki, a dokładniej, zamontowanie w jednym z narożników gospodarczego pomieszczenia kilku półek, zrobienie takiego regału w narożniku. Nigdy wcześniej się za takie sprawy sam nie brałem, teraz też zresztą to odkładałem aż kilka tygodni, ale wreszcie pojechałem kupić te półki z żoną (wtedy jeszcze nie miałem prawa jazdy!) i potem znów po jakimś czasie to zrobiłem.
KAŻDY MOŻE wybrać taką rzecz, której wcześniej nie robił, i przekonać się, że to jest wykonalne. Na przykład, jeśli tego nie robił, ugotować sos grzybowy. (Tak rzuciłem, ale gotować może nauczyć się każdy, chyba że ma jakąś poważna fobię). To dotyczy różnych rzeczy, nie tylko tak prostych. Ale tak prosta może sprawić, że podejmiemy się trudniejszej. Tak samo KAŻDY MOŻE zdystansować się do swoich myśli. Najpierw tylko na moment. Potem trochę dłużej i częściej. Sukcesem jest już samo zauważenie, jak myślimy, bo to tworzy dystans. Ogólnie zatem chodziłoby o zaprzestanie - emocjonalno-myślowe i praktyczne - utożsamiania się się ze swoją niewiarą w siebie.
I jeszcze jedna ważna rzecz. Negatywne myślenie, niewiara w siebie, wcale nie musi oznaczać, że sobie nie poradzimy. Dość często tak jest, że ci, którzy myślą o sobie źle, kiedy już stają przed jakimś zadaniem, dają sobie z nim radę. (Myślę też, że groźniejsze jest drugie przegięcie, hipertrofia zaufania do siebie, pewność.)
Sądzę również, że granica, o której mówi powyższy artykuł, jest mnie ważna, niż uświadomienie sobie, że możemy robić coś, co uznajemy za zbyt trudne, niemożliwe do wykonania przez nas. (Tu się przekracza tę granicę, bez jej definiowania). Doświadczenie woli jest ważne, że ją mam i coś od niej zależy.
I jeszcze. Pomógł mi też kiedyś trening autogenny, który oparty jest na autosugestii. Ja dołożyłem do tego dodatkowy głos typu: "lubię robić to i to". Tak trwało kilka miesięcy i dało skutek. Nie zniwelowało całkowicie mojego lęku, ale znacznie go zmniejszyło. Oczywiście, trzeba zarazem stawać twarzą w twarz z takim lękiem czy innym uczuciem i robić to, czego się boimy. Moje obserwacje są dla mnie o tyle znaczące, że ja nie jestem typem "działacza", raczej mam "cofkę", wycofuję się.
Na przykład dusza? Jestem duszą, która posiada ciało, mam jakiś plan życia, wszystko, co mnie spotkało i spotka ma wyższy sens, i w ostatecznym rozrachunku jest dla mnie korzystne. Nie ma czegoś takiego jak powodzenie lub niepowodzenie. Wszystko jest OK. Mam robić tylko dwie rzeczy: kochać siebie i poznawać siebie. Jeśli kocham siebie bezwarunkowo to będzie to niezależne od tego, czy mi się coś uda lub nie uda. Moja samoocena jest niezależna od wyników i wtedy spada ciśnienie, presja na wynik. Zrobię to, ale jeśli mi się nie uda, to świat się nie zawali. Po prostu zrobię to bo chcę, bo sprawia mi to przyjemność. I tu dochodzę do drugiego zdania, które przeczytałem w jakiejś książce, dotyczyło innych spraw, ale jest do wykorzystania w innych dziedzinach:
2. "Naturalne uporządkowanie przebiega po linii najmniejszego oporu." Myślę dużo o tym zdaniu ostatnio. Co ono oznacza w tym przypadku? Negatywne myślenie jest jakąś formą oporu. Mam jakąś myśl, intencję, plan i zaraz po niej pojawia się opór: ale się nie uda! Zaprzeczam w ten sposób pierwszej myśli, stawiam pierwszą barierę dla jej realizacji. Dlaczego? Może wcale tego nie chcę, może to nie moje marzenia, ale ulegam wyścigowi szczurów, kulturze, oczekiwaniom środowiska czy bliskich? Może bym coś chciał, ale nie aż tak bardzo by wykonać dużą pracę pełną poświęcenia? A może boję się, że mogłoby się udać, bo wtedy weszlibyśmy w nowy nieznany świat, a w starym świecie jest może szaro ale znajomo i bezpiecznie? Te opory coś nam mówią o nas, o tym czego chcemy, a właściwie tak naprawdę nie chcemy. Róbmy więc to, przed czym nie czujemy oporu!
Jak pokonać opór w przypadku, jeśli jednak chcemy czegoś bardzo, ale spodziewamy się trudności? Wybierzmy dziedzinę, co do której czujemy, że to może być coś fajnego, w czym czujemy się dobrze. Podzielmy zadanie na małe kroki. Niech sama droga będzie wystarczającą nagrodą, niezależnie od końcowego wyniku.
Reasumując: 1. Kochaj siebie bezwarunkowo. 2. Poznawaj siebie i rób to co lubisz.PS. Ale jak pokochać siebie bezwarunkowo? To się nie uda! ;-)) Warto spróbować? Czy jest ważniejsze zadanie w naszym życiu? Cała reszta jest tylko odzwierciedleniem naszej własnej bezwarunkowej miłości do siebie.
Powodów różnych naszych ograniczeń jest wiele i mają wiele źródeł. Od własnych złych doświadczeń, przez przejęte wzorce aż po uwikłania, utożsamienia i wpływy naszych przodków nawet paru pokoleń wstecz.
Większość terapii czy innych metod nie pomaga a często wręcz szkodzi. Bo prawie nigdy nie dochodzi do źródeł problemów. W najlepszym przypadku działa na zasadzie środków przeciwbólowych tłumiąc co najwyżej zewnętrzne przejawy. A tylko dotarcie do rzeczywistych źródeł może uwolnić i uzdrowić. Te kluczowe ograniczenia są związane z najważniejszymi relacjami. Stąd też prawie zawsze duży opór przy pracy z nimi. Bo lepiej mieć chore więzi z bliskimi niż nie mieć ich wcale. Dlatego większość kurczowo się trzyma tych chorych więzi i panicznie boi uwolnienia od nich.
Praca na poziomie skutków nie uwalnia i nie pomaga tylko szkodzi. Te próby usuwania programów destrukcyjnych i zastępowanie ich lepszymi. To wymysły chorych szkodliwych robotów którzy nie mają pojęcia co to człowiek. Dopóki jest źródło zawsze pojawi się skutek. A każdy kolejny przejaw zwykle jest boleśniejszy.
Sprowadzając do podstaw można stwierdzić, że; nie ma dobra i zła jest tylko chora lub zdrowa miłość. Są tylko chore lub zdrowe relacje. Chore relacje i chora miłość odbierają zasoby i potencjały a zdrowe relacje i miłość dają zasoby i siłę. Chora miłość odbiera tożsamość a zdrowa miłość ją wspiera i rozwija.
A jedyna dobra, skuteczna, trwała i ekologiczna terapia prowadzi poprzez tą chorą miłość do uzdrowienia i odzyskania zdrowej miłości i relacji. Z naszymi rodzicami, przodkami, rodziną i rodem. Aż po kluczową relację i miłość z naszą tożsamością, jaźnią, Duszą, Bogiem... (do wyboru). Z TYM KIM się urodziliśmy bo to jest też prawdziwa nasza miłość i relacja z życiem i ze światem. I dopiero dotarcie do niej i odzyskanie jej pozwala być sobą i żyć własnym życiem. Żyć w miłości i miłosnych relacjach.
Wtedy jest optymalna sytuacja, wtedy jesteśmy w pełni sobą i jesteśmy w pełnej harmonii z naturą, Jaźnią, Duszą, Bogiem... (do wyboru). Wtedy podążamy optymalną drogą życia optymalnie wykorzystując nasze zasoby.
Miłość jest źródłem, powodem i celem. Miłość jest najlepszym przewodnikiem i terapeutą. Miłość to najzdrowsza najbliższa relacja, paradoksalnie, dająca jednocześnie największą wolność i największe zasoby. Zdrowa miłość. Bo chora miłość jest jej negatywnym przejawem.
Co nie zmienia faktu że podtrzymuję moje ogólne postrzeganie rzeczywistości dotyczącej terapii i innych form pomocy.
Zawsze w każdej relacji terapeuty i doradcy z klientem decydującym czynnikiem jest poziom świadomości, wiedzy i uczciwości tego pierwszego a nie narzędzia.
Czy może być dobrym i skutecznym terapeuta nie mający świadomości lub mając małą świadomość tego kim jest człowiek? Niestety bardzo mało terapeutów (dotyczy to wszystkich uzdrawiaczy i pomagaczy) nie postrzega człowieka jako systemu złożonego będącego częścią większych systemów takich jak rodzina czy ród. Już tylko to często uniemożliwia realną i rzeczywistą pomoc.
Jeżeli ktoś ma wiele wypadków dlatego że podąża za przodkiem który popełnił samobójstwo to żadna terapia go nie uwolni od tego i od zagrożenia życia. Poza taką która dotrze do źródła problemu i nie uwolni od niego. Transformując chorą relację z przodkiem na zdrową wspierającą życie. Takie i podobne mechanizmy występują bardzo często. Chociażby przy aborcjach. I o takie sytuacje mi chodziło.
Mój System Terapeutyczno Rozwojowy Soullive Coaching prowadzi między innymi do doświadczenia Stanu Duszy. Zajrzyj na mój pierwszy tekst tu na Tarace. Tam jest coś na ten temat. Jest dokładnie odwrotnie niż myślisz. Stan Duszy to nasz naturalny stan, który odbiera nam cywilizacja. To nie jest mrzonka, jakieś bajki czy oszustwa. Wręcz przeciwnie. I to jest naszą tragedią, całej zachodniej cywilizacji. Wiesz ilu jest terapeutów i innych pomagaczy mających tego świadomość?
To jest tragiczne ale niemal cały świat nauki, terapii itp. nie tylko nie ma podstawowego pojęcia o tym kim jest człowiek ale wręcz niszczy i pali na stosach ludzi świadomych prawdy. Zawsze świat nauki będzie walczył o płaską ziemię z tymi którzy śmią twierdzić inaczej. Zawsze prof.(an) będzie uważał że wie wszystko no i niestety dla ogółu będzie autorytetem. Bo liczą się tytuły i stanowiska. A każdy system zawsze zabija indywidualność i broni sam siebie.
To co twierdzi nauka o człowieku i życiu to bzdury. Istniałem przed tym życiem, będę istniał po nim. Ja to wiem. Z własnego doświadczenia. Które było przy pełnej świadomości. Celowo osiągnięte i w obecności wielu osób. Ja nie jestem wierzący, ja WIEM. Takich jak ja jest więcej. Mogę i prowadzę innych do doświadczenia Stanu Duszy. Ja, Martyn i inni. Ale dopóki się tego nie doświadczy to można tylko wierzyć. Po włąsnym doświadczeniu już się WIE. Doświadczenie Stanu Duszy jest zbliżone do doświadczeń przy śmierci kliniczn
′Zawsze w każdej relacji terapeuty i doradcy z klientem decydującym czynnikiem jest poziom świadomości, wiedzy i uczciwości tego pierwszego a nie narzędzia.′
Wiele badan przeprowadzono probujac wykazac ktora terapia jest skuteczniejsza (4 glowne nurty terapeutyczne). Rezultat nazwano powszechnie ′dodo bird efekt′ , poniewaz wszyscy wygrali (to chyba z Alicji w krainie czarow). Zatem nie filozoficzne zalozenia systemow okazaly sie skuteczne, nie techniki. Co zatem? Zaproponowano teorie ′common factors′ czyli te element sa skuteczne, ktore istnialy we wszystkich systemach. Waznymi czynnikami zmianotworczymi byly na przyklad osobowosc terapeuty (i tu masz racje piszac o poziomie swiadomosci terapeuty), wiara terapeuty w swoja praktyke, gotowosc klienta do zmiany i pare innych. Jednak pierwsze miejsce na podium bezdyskusyjnie zajela jakosc relacji klient-terapeuta. Nazwano to ′relational depth′ i odtad (mniej wiecej poczatek tego wieku) kazda szkola terapeutyczna zmierza w tym kierunku. Zatem, wyzszy poziom swiadomosci moze wywolac wyzsza skutecznosc terapii, ale nie bezposrednio, raczej jako przyczynek do lepszej relacji z klientem. Jest oczywiscie mozliwe, ze mniej swiadomy terapeuta, ktory nawiaze lepsza relacje terapeutyczna bedzie mial lepsze wyniki niz ten super-swiadomy. A zatem odpowiadajac na Twoje pytanie:′ Czy może być dobrym i skutecznym terapeuta nie mający świadomości lub mając małą świadomość tego kim jest człowiek?′ wydaje sie , ze tak, owszem moze, tak wynika wlasnie z badan. Jest bardzo duzo bardzo skutecznych terapeutow, ktorzy nie maja takiej jak Ty swiadomosci.
Zgadzam sie z Toba w kwestii, ze zbyt czesto terapeuci nie postrzegaja czlowieka jako calosci, jednak dobrze wyedukowany terapeuta zdaje sobie z sprawe z prac pewnego psychologa (jak sobie przypomne nazwisko to zaraz wkleje) ktory juz w latach 70 stworzyl teorie ktora obejmuje rozwoj czlowieka w szerszym kontekscie, na przyklad politycznym, narodowym, rodzinnym itp.
Doswiadczanie ′Stanu duszy′ jak to nazywasz, to oczywiscie wazny aspekt Twojego przezycia wewnetrznego, jednak zauwaz, ze jest on tak bardzo subjektywny, ze mozna go nazwac w zasadzie dowolnie, Bog,Jazn, Dusza cokolwiek. Kiedy taki stan znajdzie sie w zasiegu system jezykowego (na przyklad gdy chcesz go zakomunikowac komus) to tak czy siak musisz uzyc plaskich okreslen, przyblizen, niejasnych, takich ktore same w sobie niasa caaaaly bagaz znaczen. I zauwaz takze, ze kazdy inny czlowiek , ktory przezywa byc moze to samo co ty, moze to nazwac kompletnie inaczej i tez bedzie mial racje. Dlatego gdy ja napisze, ze Duszy nie ma, jest za to potwor spaghetti to opisujac najglebsze przezycie wewnetrzne nie bede dalej od prawdy niz Ty.
Zauwaz takze, ze Twoja wiedza, wtedy kiedy mowisz WIEM, dla innych to po prostu bajki, nie dlatego, ze nie ma w tym prawdy, ale dlatego, ze uzywasz innego system pojeciowego, gdy sie komunikujesz, innego opisu rzeczywistosci. I nie ma w tym nic zlego, jak mniemam, do momentu kiedy nasze opisy (ontologie) traktujemy tak, jak na to zasluguja, czyli jako opisy, nie zas jako ostateczne i nienaruszalne prawdy o rzeczywistosci.
Nigdy nie wchodziłem w żadne systemy bo się nie nadaję. Jestem zbyt niezależny. To ma swoje pozytywy i negatywy. Jestem otwarty na każdego człowieka i każdą wiedzę.
Wspominałem o tej negatywnej stronie pomagaczy i uzdrawiaczy (nie tylko terapeutów) ale też widzę drugą, pozytywną stronę. I osoby ze świata akademickiej nauki otwarte na mistyczną stronę życia. Takie osoby, z kolei, bardzo podziwiam i szanuję ponieważ wiem jak trudno jest przekroczyć głęboko zakodowane wzorce i przekonania. I przejść jakby na opozycyjną stronę własnego środowiska i wcześniejszych własnych światopoglądów itd.
W każdym środowisku są różni ludzie. Mam tego pełną świadomość. Nie mam nic przeciw nauce i osobom z tego środowiska, wręcz przeciwnie. Tyle że nie jestem jej ślepym bezkrytycznym fanatykiem.
Co do terminów i określeń oczywiście całkowicie się z Tobą zgadzam. Chociaż, jednocześnie inaczej to widzę. Od urodzenia jestem umysł ścisły i logiczny. Jeszcze 20 lat temu uważałem wszelkie kwestie duchowe za totalne bzdury, manipulacje i oszustwa. Dla kasy i władzy. Przeznaczenie dało mi poznanie i doświadczenia duchowe na niespotykanym poziomie. O jakich nawet nie śniłem. Doskonale się czuję i rozumiem obie strony.
Termin Dusza nie ja wymyśliłem. Ale doświadczając tego stanu po prostu wiem że to Dusza. Ten stan, będąc w nim, nazwałem Bogiem. Kto inny nazwie to jeszcze inaczej. Tak jak ten sam smak tego samego owocu różni ludzie inaczej odbiorą i inaczej opiszą. Ale każdy kto smakował tego samego owocu będzie doskonale rozumiał opis smaku innych osób. Ale są elementy uniwersalne i wspólne tych doświadczeń. I całej ludzkości. Światło, stąd Stan i Człowiek Oświecony. Uczucie błogości, spokoju, miłości, jedności z wszystkim. Świadomość życia przed i po tym życiu. I wbrew temu co piszesz te doznania są powtarzalne, można do nich celowo doprowadzić i są przy pełnej świadomości. I są dostępne dla większości ludzi. Dodatkowo obserwatorzy z zewnątrz widzą przemiany postawy, oddechu twarzy itd. osoby w Stanie Duszy. Tak że dowodów jest dużo. Co najwyżej jest mało umysłów na to otwartych.
Nie bez powodu istnieją opisy takie jak człowiek dusza, czy człowiek oświecony. Niestety tylko jako przenośnia i nierealny nieosiągalny stan. Co jest błędem.
Parę dni temu oglądałem w TV koncert Santany. Lubię jego muzykę. Widząc go i słuchając jestem pewny że jest człowiekiem oświe
Ja bym podał takie dwa kryteria, które pomogą odróżnić negatywizm (a z drugiej strony hurraoptymizm) od realnej oceny. Zaznaczam: pomogą, a nie dokonają wszystkiego. 1) Czy oceny negatywne (ja nie dam rady tego zrobić) dominują, czy mniej więcej równoważą się z pozytywnymi. 2) Jak to się sprawdza w praktyce? Czy jeśli mimo to spróbuje, to da radę czy nie?
W każdym razie bez zaangażowania rozumu i świadomości, jak w większości przypadków, nic się nie da zrobić.
A co do tego, czy terapia musi sięgać do źródeł, żeby pomóc: Posłużyłbym się analogią do kostki Rubika, tej sześciennej, 3x3x3, z każdą ścianą w innym kolorze, którą się najpierw psuje żeby tworzyła nieregularną mozaikę, a potem składa z powrotem. Otóż żeby taką kostkę złożyć, wcale nie trzeba odtwarzać ruchów, które doprowadziły do jej rozłożenia. Czasami wręcz byłaby to dłuższa droga. Są na to inne sposoby. I tak samo z "poskładaniem" człowieka do kupy, jeśli można się tak wyrazić - wcale niekoniecznie trzeba sięgać do tego, co spowodowało jego rozłożenie. Są inne sposoby.
To technika dochodzenia do optymalnych rozwiązań. Polega na tym żeby spojrzeć na dany temat, problem czy cel z trzech perspektyw; optymisty, pesymisty i realisty. Doprowadzenie do kompromisu tych trzech postaw daje szansę na znalezienie optymalnego rozwiązania.
W każdym przypadku najlepsze rozwiązania można znaleźć bez udziału rozumu i świadomości. I zawsze są to najlepsze rozwiązania. Jeżeli ktoś potrafi lub mu się uda wykorzystać czystą prawdziwą intuicję. Intuicja, "Bingo!!!" , to jest jedyne źródło optymalnych odpowiedzi i rozwiązań. Ale niestety niewielu potrafi w pełni z niego korzystać.
Dotrzeć do źródła problemu nie znaczy przebyć całą drogę powrotną. Wręcz przeciwnie, raczej zawsze skrótem lepiej się tam dostać.
Pisząc o źródle mam na myśli przyczynę, ale tą rzeczywistą. Póki będzie przyczyna będzie skutek. Ale często ta przyczyna jest o wiele dalej niż się wydaje. Często za chorobami czy problemami kryje się jakieś tabu rodzinne. Praca na poziomie danego problemu czy choroby bez dotarcia do tego tabu nie wyeliminuje prawdziwej przyczyny. I zwykle konsekwencją będą jeszcze większe problemy czy cięższa choroba. Z czego mało kto zdaje sobie sprawę.
Wszystko co piszę jest małym wycinkiem rzeczywistości i wielkim uogólnieniem. W ogóle bywają przypadki kiedy żaden terapeuta nie jest potrzebny. Bo samo życie bywa terapią i uzdrawia. Bywa tak że dany człowiek już jest całkiem gotowy, uzdrowiony. A potrzebuje tylko kropki nad i, potwierdzenia z zewnątrz. itd.
Każdy człowiek, rodzina, przypadek jest jeden, niepowtarzalny. I tak trzeba do niego podchodzić.
Ktoś kto widzi tylko problem czy chorobę a nie widzi człowieka który choruje ma bardzo małe szanse mu pomóc. Tak jak ktoś kto widzi co prawda człowieka z jego chorobą ale nie widzi jego jako członka rodziny i relacji. itd. A takie podejście ma bardzo mało pomagaczy i uzdrawiaczy.
Aby komentować Zaloguj się lub Zarejestruj w Tarace.
