26 marca 2019
Wojciech Jóźwiak
Serial: Antropocen powszedni
Erozja środowiska i rozmowy z sąsiadką
! Do not copy for AI. Nie kopiować dla AI.
◀ Jeszcze jeden gatunek denialistów ◀ ► Przyroda: jakie jest jej minimum, konieczne do przetrwania? ►
Kilka dni temu rozmawiałem z sąsiadką, mieszkającą pół godziny samochodem ode mnie, trochę głębiej w mazowieckie Podwarszawie. Kiedy tu się sprowadzaliśmy z miasta (mówiła), zależało nam, żeby naokoło było ciemno. Teraz już tak nie jest: i z lewej i z prawej całą noc świecą ostre jarzeniówki. Dlaczego? Bo gdy ktoś ma większy majątek na działce, chroni się pod firmę ochroniarską, a te firmy w umowach wymagają, żeby było „odpowiednie” oświetlenie i mocny, szczelny płot. Więc ludzie ogradzają posesje płotami-barierami i grzeją jarzeniówkami po oczach. I już nie jest tak, jak było. Zwierzęta tracą dostęp, nie mają możliwości migrować. Nie podchodzą już do zabudowań. Obserwuję (mówiła dalej) jak sąsiedzi zaprzestają drobnej hodowli. Dlaczego? Wszystko zmienił zakaz domowego uboju, konieczność wywożenia zwierząt do ubojni. Oraz konieczność sprostania normom hodowli: trzeba mieć przepisowe wyposażenie obory, podawać lekarstwa, antybiotyki. Ludzie mają z tym za wiele kłopotu i za duże koszty i zaprzestają. Dwie krowy lub pięć świń przestało się kalkulować. Sąsiedzi wolą mleko kupić w sklepie. Kiedyś była tu wysoka klasa ziemi (opowiadała dalej), zrobiono melioracje, po których klasa ziemi spadła o dwa punkty. Próchnica utleniła się od przesuszenia, dodałem.
Ta rozmowa uświadomiła mi, a raczej przypomniała mi po raz któryś, że prócz wielkich katastrof środowiskowych (jak rabunkowa wycinka Puszczy Białowieskiej i Karpackiej) oraz inwestycji, które pociągają takie katastrofy (jak wysuszenie pojezierza od kopalń koło Konina), nieustannie odbywa się drobna, idąca małymi krokami erozja środowiska, będąca zarazem erozją krajobrazu. Przyczyną nie jest ani niczyja zła wola ani chęć szkodzenia komukolwiek. Właściciele posesji bogacą się, a w tamtej okolicy osiedliło się wielu przybyszów z Warszawy. Ochroniarze nie będą odpowiadać za obiekty niechronione wstępnie przed złodziejami płotami-zasiekami i agresywnym oświetleniem, więc właściciele muszą takowe zakładać, od czego przestaje istnieć nocna ciemność właściwa miejscom zgodnym z naturą, a zwierzęta unikają oślepiającego je światła i nie próbują forsować płotów, więc kurczy się przestrzeń dla jeleniowatych, dzików i zajęcy. Z powodu wysokich norm hodowlanej higieny rolnicy zaprzestają małej hodowli, więc zanika tradycyjna więź ludzi i zwierząt, zanika to poczucie wspólnoty i odpowiedzialności, które (powiem sentymentalnie) jakoś osładzało krowom, wołom, koniom, świniom ich pracowite i tragicznie krótkie życia. Popyt na mleko i mięso przemieszcza zwierzęta do przemysłowej hodowli, na hale i do klatek. Do miejsc, gdzie ich dozorcy patrzą na nie już tylko jak na kłopotliwą masę, surowiec, który jak najszybciej i najzyskowniej ma zostać przerobiony na towar na sprzedaż. Naokoło beton, zasieki i jarzeniówki, silosy z paszą, hałdy gnoju, „laguny” gnojówki, smród. Gdy inwestor chce postawić kolejną przemysłową hodowlę, nic dziwnego, że mieszkańcy protestują, bronią się. Dlatego fermy, hale i gnojowiska wyjeżdżają byle dalej od istniejących osad, czyli na w miarę nieruszone dotąd pola, łąki, lasy, dziurawiąc, raniąc bytującą jeszcze przyrodę i krajobraz. Gdy zanika drobna hodowla, czyli te krowy na łąkach i obory przy podwórzach, giną jaskółki: bo tracą miejsca i ochotę na gniazda tam, gdzie znikł ten składnik środowiska, do którego one wyewoluowały, czyli bydło i jego schronienia. Przemysłowe fermy nie są miejscem dla nich. Niszczenie gleby od „melioracji” czyli przesuszania terenu, warte jest osobnego tekstu; ironicznie samo tamto słowo z łaciny znaczy: ulepszanie.
Dla porządku: przybyszowi z miasta tamta okolica, gdzie byłem i rozmawiałem, wciąż spokojnie może jawić się zielonym sielskim rajem. Wciąż kusi do tego, żeby sprzedać mieszkanie w Warszawie lub Łodzi i kupić kawałek „zielonego”. Jednak procesy podcinające tę gałąź idą i postępują niewzruszenie.
Kilka kilometrów od tamtej miejscowości na dawnej żwirowni ze stawami-wyrobiskami ruszyła budowa mega-wesołego miasteczka, parku rozrywki. Groza. To jednak pominę, bo to jest punktowa katastrofa, a tu skupiam się na drobnej, powoli kroczącej i rozlewającej się erozji.
Tamtych erozyjnych zjawisk jest mnóstwo i są wszechobecne, a jednocześnie większość z nich nie dociera do naszej świadomości. O nich się nie mówi, nie wie, nie rejestruje, nie uogólnia i nie wartościuje: czy są dobre, czy złe?, i jak to zmierzyć? Nie wyciąga się wniosków. Ta drobna, ale krocząca, postępująca erozja świata w ogóle nie jest przedmiotem dyskursu! Pomiędzy narodem wyborców a wyrosłymi z niego politykami działa tylko jeden kanał wymiany: naród woła do polityków: dajcie nam więcej! Więcej pieniędzy, wyższe dochody, więcej towarów do skonsumowania. Zarazem jest to jedyny gatunek komunikatów, który politycy słyszą i czytają. Reszta ginie, niknie. Prócz erozji krajobrazu, erozji żyjącego świata, działa podobnie uporczywy proces erozji treści dyskursu. „Społeczeństwo” traci żywą ziemię, na której i z której żyje, ale zaślepione i ogłupione erozją treści, nie widzi tego, nie wie o tym i nie chce wiedzieć. Znaczenie też ma ta okoliczność, że większość z tych erozyjnych procesów (i tych katastrofalnych też) odbywa się poza miastami. Dlatego miejski człowiek ich nie zauważa. A właśnie on jest głównym podmiotem, uczestnikiem i adresatem dyskursów dotyczących ogółu.
Nie zauważa, to też trochę nieściśle powiedziane. Bywa, że zauważa. Przerażają nas zmasakrowane aleje, „zręby zupełne” czyli kasacja lasów nawet w obrębie granic miasta (czytam na FB, że las bródnowski w Warszawie „Lasy” niedawno wycięły), barbarzyńskie polowania, smród od ferm i przemieszczone do nas z zachodu kacety dla lisów i norek. Jednocześnie cieszy nas (lub przynajmniej jeden z programów Polskiego Radia parę dni temu kazał z tego się cieszyć), że „rozkwita” w Polsce produkcja mebli, że staliśmy się w tym przemyśle światową potęgą. Nie kojarzymy tego z przyspieszonym rabunkiem resztek starych lasów. Konkludując: nie jest tak, że nie zauważamy, bo faktycznie widzimy te zjawiska jak Straszni Mieszczanie z wiersza Tuwima: „A patrząc – widzą wszystko oddzielnie // Że dom... że Stasiek... że koń... że drzewo...”. Postrzegamy fragmenty, nie widzimy związków ani całości.
Istnieje pilna potrzeba stworzenia Integratora: integratora wiedzy i działań o świecie, w którym żyjemy. Jak by taka instytucja mogła wyglądać, to już przerasta tę skromną relację z podmiejskiej wycieczki.
◀ Jeszcze jeden gatunek denialistów ◀ ► Przyroda: jakie jest jej minimum, konieczne do przetrwania? ►
Komentarze
![[foto]](/author_photo/pirog.jpg)
- z zeszłym roku padły PKSy w PŁOCKU
Chyba nie muszę wspominać, że takie braki komunikacyjne są rozwiązwane zalewem samochodów o wątpliwym stanie technicznym.
Kolejna sprawa to ten legendarny smród... parę miesięcy pracowałem tuż pod grodziską oczyszczalnią ścieków i poczułem go tylko raz, a i on nie był jakiś powalający, z kolei Wiedeń chlubi się swoją spalarnią śmieci. Zatem jak się chce to się da go unieszkodliwić.
Ostatnia sprawa to narodowa legenda, że na ekologię nas nie stać.
![[foto]](/author_photo/wj_X15.jpg)
Więc jest cień nadziei, że może powstać ruch na rzecz ochrony nocnej ciemności, nie-grodzenia, drobnej "humanistycznej" hodowli lub wilgoci w glebie, a przy jego sukcesie -- odpowiednie przepisy wykonawcze.
Oczywiście, jeśli zdążymy przed przegrzaniem o 2, 8 lub 18 stopni, jak niektórzy już kraczą.
![[foto]](/author_photo/obraz.jpg)
W ramach ciekawostki. Zwiedzałam ostatnio jedną z lokalnych tradycyjnych mleczarni. Obecnie mają 100 dostawców mleka. Przed wejściem do UE było ich około 1000.
Przepisy dotyczące hodowli spowodowały rezygnację z 90% rolników! Z tym, że nie były to przepisy UE, tylko nasze polskie wewnętrzne mocno na wyrost w stosunku do dyrektyw UE. I jak wyżej opisano, rzeczywiście tę potrzebę własnego inwentarza mocno ukróciły.
Pamiętam, jak wiele lat temu sąsiadka mojej Babci, mając ponad 70 lat, kupiła sobie krowę "żeby mieć po co wstawać z łóżka". Dziś u mnie na wsi tylko jedna pani ma krowę, kury są może w 4 gospodarstwach
A co do faktycznych problemów rolnictwa to bym szukał gdzie indziej:
- rozrzucenie obszarów uprawnych po conajmniej kilku polach rozrzuconych po całej wsi
- rolnicy zamiast zakładać spółdzielnie produkcyjne wolą narzekać na złodziejskie sieci handlowe i robić za elektorat dla neojunkrów takich jak Lepper czy szefa AgroUnii, którym nie po drodze z handlem bezpośrednim
Poza tym jeszcze myślę, że opisany tu przez Wojtka proces ma dużo wspólnego z zamiłowaniem do porządku, strukturyzowania. Melioracja to chyba koronny przykład tego, jak popęd do wygładzania i "wyładniania" przynosi więcej strat niż korzyści. Może remedium byłoby przyjęcie i zaakceptowanie nieporządku i niedokontrolowania tam, gdzie okazuje się to bardziej korzystne lub wszędzie gdzie kontrola i struktura nie są koniecznie potrzebne?
![[foto]](/author_photo/wj_X15.jpg)
Tutaj widzę wartość i zastosowanie technik "szamańskich" w których właśnie uważność jest sprawą podstawową.
"Handel drzewem podupadł z powodu wyniszczenia lasów w Koronie. Coraz dalej w głąb Rzeczpospolitej musieli się zapuszczać kupcy gdańscy, ażeby sprowadzać drzewo, popioły. W 1586 r. spotykamy ich na Ukrainie w Owruczyznie. W pierwszym dziesiątku XVII stulecia na Pokuciu. W czwartym (1633-1640) kupcy gdańscy palą lasy kaniowskie na popioły".
Bardzo ciekawe uwagi odnośnie gospodarki leśnej w przeszłości znajdują się w tym artykule:
http://greenwatcher.szkolanawigatorow.pl/woy-na-wypasie-na-manowcach-biblioteki-historii-gospodarczej-polski
Szczególnie smakowity jest następujący ustęp:
Jednym z ciekawszych śladów dawnej obecności zwierząt hodowlanych w lesie jest zbiorowisko roślinne nazwane świetlistą dąbrową, gdzie w runie występują gatunki ciepłolubne i światłożądne, zwykle rosnące na murawach kserotermicznych. Stare drzewostany takich stanowisk, gdzie wcześniej zaprzestano wypasu, a były dzięki temu zachwycające dla florystów, uznawano nawet za rezerwaty. Świetliste dąbrowy pozostawione przyrodzie, bez względu czy w rezerwacie czy poza rezerwatem, poddane naturalnemu procesowi giną, a że podstawowym paradygmatem ochrony przyrody jest zachowanie bioróżnorodności, a więc także rzadkich i osobliwych zbiorowisk roślinnych, trzeba je koniecznie ratować. A to otwiera imponujący rynek usług.
![[foto]](/author_photo/wj_X15.jpg)
![[foto]](/author_photo/wj_X15.jpg)
(...)Gospodarstwa do 10 hektarów stanowią w Polsce 75% ogółu. Jednocześnie większość z nich stoi odłogiem. Tylko dziesięć procent rolników żyje z uprawy roli, a prawie połowę ich dochodów stanowią dotacje. Nieuprawiający ziemi rolnicy nie chcą jej jednak sprzedawać, bo straciliby nie tylko kasę z Unii, ale też możliwość ubezpieczenia się w KRUS-ie oraz musieliby zacząć płacić podatki jak reszta polskich obywateli.(...)
Jak już koniecznie rolnicy chcą koniecznie handlować to niech założą grupę producencką i założą małą sieć sklepów (na Wrocław powinno starczyć jakieś 5 placówek) i sprzedają w nich własne marki.
Aby komentować Zaloguj się lub Zarejestruj w Tarace.