17 maja 2019
Wojciech Jóźwiak
Serial: Antropocen powszedni
Przyroda: jakie jest jej minimum, konieczne do przetrwania?
Nie przeżyjemy bez mikroflory glebowej, bez fitoplanktonu i bez ludzkiej flory bakteryjnej
! Do not copy for AI. Nie kopiować dla AI.
◀ Erozja środowiska i rozmowy z sąsiadką ◀ ► Biowybory 2019 ►
Nie przeżyjemy bez mikroflory glebowej, bez fitoplanktonu i bez ludzkiej flory bakteryjnej.
Tak, chciałbym żyć w świecie, gdzie rosną tysiącletnie drzewa, a między nimi, jak z tamtym filmie z Redfordem i Streep, przechadza się megafauna. Wszystko jednak wskazuje, że ostatnie plamy wilderness, dzikiej przyrody, znikają, są zabijane i rozwój ludzkiej cywilizacji prowadzi do stanu, w którym prócz nas i naszych technicznych instalacji niewiele pozostanie. Piszący o tym publicyści powtarzają („jak mantrę”) lub raczej przepisują jeden od drugiego frazę, że „ponieważ jesteśmy częścią biosfery, to wymrzemy razem z innymi gatunkami, które wymrą”. Jednak, chyba, niezupełnie tak jest. Człowiek radzi sobie bez przyrody poza nim. W większości mieszkamy w miastach, gdzie przyroda jest wykasowana prawie do zera. Żywność produkujemy na polach, które są ekologiczną pustynią: przecież przed zasianiem pszenicy lub rzepaku rolnicy doprowadzają polny ekosystem do stanu zerowego, robią mu reset: tak, żeby została goła gleba, bez śladu lub z możliwie małym śladem roślin, które konkurowałyby z uprawami, a podczas wzrostu danej uprawy kilkakrotnie są chemicznie niszczone owady, „chwasty” i grzyby. W tym sensie wilderness jest wrogiem i konkurentem rolników, którzy nas, ludzką populację, karmią – bo albo „dzicz”, albo żywność dla nas. (I inne roślinne pożytki, w tym deski, papier, bawełna.) Wilderness tylko przeszkadza, zawadza, i to nie tylko w dalekich krajach, które swoją gospodarkę opierają na rabunku przyrody, jak Malezja, Indonezja, Brazylia, Madagaskar, ale i u nas, w wysoko rozwiniętym państwie-członku Unii Europejskiej. Owszem, pewne obszary i gatunki są prawnie chronione, ale łatwo przegrywają z paradygmatem rosnącego PKB i wtedy okazuje się, że ochrona parkowo-narodowa lub rezerwatowa jest zawodna, a przepisy są chętnie zmieniane na korzystne dla deweloperów dróg, kopalń, lotnisk, kanałów lub zjeżdżalni dla narciarzy.
Być może jakieś skrawki przyrody, pierwotnych ekosystemów, gdzieś pozostaną. Zadajmy sobie jednak inne pytanie: gdzie naprawdę trzeba powiedzieć stop postępującej destrukcji? Albo: jakie jest minimum przyrody, jej zbiorowisk czy systemów, które muszą pozostać, bo bez nich sobie nie poradzimy jako gatunek – i jako cywilizacja, czyli jako zbiór maszyn podtrzymujących przy życiu tych parę, a niedługo pewnie raczej paręnaście miliardów egzemplarzy nagiej małpy?
Jakie jest to minimum? – Widzę trzy kategorie gatunków i ich zespołów:
1) Mikroorganizmy glebowe – głównie bakterie i grzyby, które rozkładają martwe resztki roślinne i zwierzęce, tworzą próchnicę (i przy okazji magazynują w glebie węgiel wyjęty z atmosfery), asymilują azot, a przede wszytki tworzą i podtrzymują środowisko, w którym mogą rozwijać się korzenie roślin. Bez nich nie ma upraw, nie ma rolnictwa, na żadnym podłożu. Nawet w jakichś sztucznych i izolowanych fitotronach muszą bytować mikroorganizmy glebowe.
2) Glony planktonowe w oceanach (fitoplankton) – które są podstawą całego łańcucha pokarmowego mórz. Na koszt ich fotosyntetyzującego wysiłku żyje wszystko w morzach. (No, prawie wszystko, ale inne kanały zasilania mórz w bio-energię są znacznie mniej ważne.) Odławiane przez ludzi śledzie czy makrele, a także walenie, foki i albatrosy są tylko kolejnymi wysokimi piętrami pożerania tego, co wyprodukował fitoplankton. Fitoplankton jest też głównym producentem tlenu i absorbentem dwutlenku węgla. Bez niego przyjdzie nam zginać potrójnie: z braku żywności poławianej w wodach, z przegrzania skutkiem rosnącego CO2 i z braku tlenu. Wskazywana jest też groźba, że gdy zabraknie fitoplanktonu, jego miejsce zajmą mikroorganizmy przetwarzające siarkę, które zatrują najpierw oceany, a wkrótce atmosferę siarkowodorem. To byłaby śmierć bezwzględna: nie tylko dla nas, ale dla wszystkich organizmów tlenowych.
3) Flora bakteryjna żyjąca w symbiozie z człowiekiem i zasiedlająca nasze ciała. Podobno nosimy jej, głównie w jelitach, około dwóch kilogramów na osobę. Na różne sposoby współdziała z naszymi organizmami, np. przy trawieniu, ale ważniejsza funkcja tych mikroorganizmów jest taka, że stanowią one bufor, który chroni tkanki naszego ciała przed agresją mikroorganizmów bardziej złośliwych, które chciałyby po prostu żerować na naszych tkankach, pożerając nas żywcem. Pomyślmy, te 350 milionów ton żywej biomasy, chodzącego świeżego ciała „człowieków”, jakie to jest wspaniałe pastwisko! I jaki ewolucyjno-namnożeniowy sukces czeka bakterię lub grzyba, które przełamią jego immuniczny opór. Co dzieje się z ludzkim ciałem, kiedy ów opór przestaje działać, pokazuje AIDS – bo wtedy każdy grzyb, każdy bakcyl rzuca się pożerać człowieka. Chroni nas nasz własny układ immunologiczny, ale żeby być skutecznym, działać musi w sprzyjającym środowisku, które stanowi właśnie nasza symbiotyczna flora bateryjna. Gdyby ona jakoś upadła, została zniszczona lub uzłośliwiła się, nasza osobista immunologia nie wystarczy i nawet szczepieni i leczeni poumieramy. (Dlatego z niepokojem czytam o kolejnych eksperymentach z Escherichią coli, naszą symbiotyczną bakterią, która stanowi większość ludzkiej jelitowej biomasy. Bo co będzie, gdy któryś eksperyment, któreś dłubanie w jej genomie, w końcu Escherichię uzłośliwi? Wtedy straszną śmiercią, od krwawej sraczki pomrzemy.)
Powtórzę: damy sobie radę bez słoni, wielorybów, tygrysów, orangutanów. Zresztą mało kto je w naturze widział, a jednak żyjemy. Gdy wymrą, strata będzie moralna i estetyczna, wstyd nam będzie do końca naszego istnienia, ale przecież my nie odejdziemy w niebyt razem z nimi. Europa od tysiącleci nie ma własnej megafauny (prócz małych resztek) ani nie ma oryginalnych (niezmienionych ludzką ręką) ekosystemów, a przecież radzi sobie całkiem nieźle. Damy sobie radę bez bocianów i bez żab (tego roku u mnie w ogrodzie nie ma ropuch – lokalnie wymarły), i znów z tego dla nas wynika wstyd, ale nie materialno-bytowa strata. Damy sobie radę nawet bez pszczół i pewnie gdy one wyginą, będziemy potrafili je zastąpić mini-dronami; zresztą podstawowe rośliny aprowizacyjne są wiatropylne.
Bez mikroflory glebowej, bez fitoplanktonu i bez ludzkiej flory bakteryjnej nie przeżyjemy.
◀ Erozja środowiska i rozmowy z sąsiadką ◀ ► Biowybory 2019 ►
Komentarze
![[foto]](/author_photo/pirog.jpg)
![[foto]](/author_photo/RomanKam.jpg)
Ja przychylam się czasami do poglądu, że jesteśmy tkanką chorą, rodzajem nowotworu, który szerzy chaos w świecie równowagi, by zginąć w efekcie uśmiercenia swojego żywiciela.
Kiedyś myślałem, że taki scenariusz to nic, że życie wyewoluuje na nowo, że rolę człowieka przejmie jakiś inny, nowy gatunek. To Wojtek dopiero uzmysłowił mi, że działalność człowieka kontynuowana w taki sposób i w tym tempie, zniszczy wszelkie życie na Ziemi w sposób nieodwracalny. Życie zniknie i odrodzenie się go przed wygaśnięciem Słońca, nie będzie możliwe. Można mówić o zbrodni człowieka, ale w świecie natury zbrodnia nie istnieje, istnieją tylko fakty, zdarzenia.
Są ewolucyjnie młodsze od naszego, słońca i młodsze od naszego, systemy planetarne. Skoro mogło wydarzyć się tutaj, pewnie i tam, gdzieś daleko życie i jego formy znów się wydarzą. Jednak nikt o nas nie zaśpiewa, nikt nie opowie, nie zostanie żaden ślad. Tak czy siak, co się otworzyło, znów się zamknie lub wszechświat znieruchomieje, zastygnie.
![[foto]](/author_photo/wj_X15.jpg)
Jeśli tego nie uruchomi, jeśli destrukcja atmo- hydro- i biosfery nie dojdzie do tej fazy, to Homo sapiens wyginie wcześniej, przed innymi formami życia. Pozostaną jakieś rośliny, grzyby, bakterie i pewnie jakaś spora liczba zwierząt, najpewniej takich, które mało znamy i na których nam nie zależy -- jakieś np. nicienie albo niesporczaki. Ale może i jakieś ssaki wśród nich będą.
Tu trzeba pamiętać, że Homo s. bytuje nie tylko jako gatunek biologiczny, ale jako cywilizacja. Gatunki (w tym i ewentualnie Homo s.) mogą przechodzić przez bottle-necki, czyli sytuacje, kiedy pozostaje, powiedzmy, 10 egzemplarzy zdolnych do dalszego rozrodu. Cywilizacja to jednak coś innego i dla niej krytyczny zapewne jest/będzie/byłby wcale nie bottle-neck na uwarunkowanym biologicznie poziomie 10 osobników, tylko nagły ubytek, powiedzmy, 50% stanu osobowego. Albo mniejszy. I taki ubytek zapoczątkowałby lawinowy ("run-away") kolaps cywilizacji. A bez cywilizacji populacja Homo s. nie przetrwa, zwłaszcza gdy rozdęta w miliardy jak teraz. Pytanie, na jakim poziomie kolaps by się zatrzymał? Mam podejrzenie, że minimalna liczba ludzi zdolna podtrzymać technologię jest rzędu 17 milionów.
![[foto]](/author_photo/RomanKam.jpg)
![[foto]](/author_photo/wj_X15.jpg)
![[foto]](/author_photo/wj_X15.jpg)
![[foto]](/author_photo/RomanKam.jpg)
![[foto]](/author_photo/RomanKam.jpg)
Aby komentować Zaloguj się lub Zarejestruj w Tarace.