zdjęcie Autora

19 kwietnia 2012

Wojciech Jóźwiak

Serial: Kolej warszawsko-wiedeńska
Fantomowe ciała i radykalne głody
! Do not copy for AI. Nie kopiować dla AI.

◀ Różne folki ◀ ► Fantomowa Rzeczpospolita ►

Od spacerów po mapie, które tu dotąd uprawiałem, przejdę do innych map, tych wewnętrznych, do map wyobrażeń. „Jany” Waluszko przysłał mi (zeskanowany?) wstęp Jana Sowy do jego książki pt. „Fantomowe ciało króla. Peryferyjne zmagania z nowoczesną formą”. Książki jeszcze nie czytałem, dopiero zamówiłem w Empiku, a po tamtym wstępie tym bardziej ciekaw jestem co w środku. Barokowy tytuł objaśniam: „fantomowy” - to tak jak się mówi o fantomowych kończynach, kiedy po amputacji właściciel nieistniejącej już nogi lub ręki nadal ją czuje i odbiera z niej wrażenia. W tytule fantomowe jest „ciało” i „króla” - co aluzją do bajki Grimmów o nowych szatach cesarza, który chadzał nago w niewidzialnych szatach. Tutaj król chadza w całym fantomowym ciele i tak właśnie było w przypadku I Rzeczypospolitej, która przez całe swoje istnienie, od wygaśnięcia Jagiellonów, żyła tylko jako fantomowe ciało nieistniejącego realnie królestwa. Rozbiory tylko ujawniły stan faktyczny. Dalej w tytule idą słowa „peryferyjny” i „nowoczesny”, zapowiadając że mowa będzie o problemach, jakie nasze peryferie Europy mają ze swoją tożsamością.

Książka zapowiada się niezwykle interesująco i pewnie się pochwalę jej czytaniem. Na razie jeden fragment ze wstępu, gdzie Sowa cytuje bułgarskiego historyka Alexandra Kiosseva, który napisał, iż: „kultury te [tzn. nasze, narodów Międzymorza] ukształtowały się dzięki konstytutywnej traumie, stwierdzającej, że Nie jesteśmy Innymi (przy czym Innych uznano za przedstawicieli tego, co Uniwersalne).”

Nie jesteśmy Uniwersalni! - to jest właśnie to hasło, które tu chcę wypunktować. Ten okrzyk trwogi. Ale z drugiej strony, co też jest w cytacie z Kiosseva, którego tu nie chcę w całości zamieszczać, bo długi, mowa jest o drugiej stronie tego „medalu” - nie jesteśmy także wcale zbyt egzotyczni, osobni lub „dzicy”. W świecie jest jedna kultura lub cywilizacja Uniwersalna i jest to kultura Zachodu, i są inne kultury „samoustawione” (tak je teraz doraźnie nazwałem), które są właśnie na tyle osobne, że pozostają sobą nawet jeśli garściami i workami biorą, zapożyczają od Zachodu, jak Japonia lub Chiny, lub które usiłując zaprowadzić własną uniwersalność na przekór Zachodowi, jak dzisiaj Islam a niedawno Rosja-ZSSR ze swoim marksizmem; i są dalej kultury mające własne „dzikie” korzenie i źródła, jak narody Afryki, które mogą sięgać do nich jeśli chcą i z których nie mają zamiaru się rozbierać. Właśnie – a my, tu, w Międzymorzu (wolę ten termin niż Europa Środkowo-Wschodnia jak nasze miejsce nazywa Sowa) jesteśmy ani tacy ani tacy. Nie jesteśmy jednoznacznym Zachodem – Zachód to jednak ci Inni! - i przez to nie jesteśmy Uniwersalni, ale także nie mamy własnych odrębnych, osobno rosnących i oryginalnych Korzeni. Należymy do Szarej Strefy, w podwójnym sensie: raz jako ci ani dość zachodni ani dość egzotyczni, i dwa, jako ci geograficznie ani na Zachodzie, ani na Wschodzie bliskim, jak Rosja, ani na Wschodzie obcym, jak kraje Islamu, Turcja przykładem. „Niewydarzone” kultury i historie, jak pisze Sowa używając właśnie tego słowa: „'niewydarzone', bo sprawiają wrażenie, jakby nie mogły się do końca wydarzyć, jakby nie były w stanie samodzielnie wypełnić treścią swoich nazw i musiały wciąż sięgać po wzory zapożyczone z zewnątrz, od idealnego Innego na Zachodzie.”

W latach 90-tych Piotr Wiench pisał książkę (która pozostałą niewydana, wzmianka o niej jest tu: Marek Rau, Współczesny ruch neopogański w Europie. IX. Bibliografia.), pod tytułem „Poszukiwacze zaginionej tożsamości. Poganie w Europie Środkowo – Wschodniej”. Pogrubiam pół tytułu, ponieważ w nim jest drugie hasło i drugi biegun rozważanego tu problemu. Wiench znakomicie rozpoznał „nasze”, międzymorskie neopogaństwo jako „identity-quest” - pozwolę sobie to tak nazwać na podobieństwo neo-szamańskiego na indiański wzór „vision-quest'u”.

Uniwersalizm i etno-korzenie to dwa bieguny w możliwych odpowiedziach na pytanie „kim jesteśmy”. I podczas gdy mainstream naszych międzymorskich szarostrefowych intelektualistów szuka uniwersalności i usiłuje ubrać się w uniwersalność (i cierpi nie mogąc!), to ruch neopogański wyrusza z wyprawą w przeciwną stronę, ku odzyskaniu naszych przodczych kości – że użyję tu słów pewnego Szkota z Teksasu, zanurzonego w tym samym problemie.

Oba te bieguny są przyczyną głodu, głodów raczej, bo oba te głody różne. Mamy więc głód uniwersalności - i głód radykalności. (To od radix – korzeń. Nie mogę napisać „korzenności”, bo się kojarzy z imbirem i pieprzem.)

Oba te głody wyrażają się bardzo życiowo i konkretnie. Gdy uczysz się angielskiego, to dla zaspokojenia głodu uniwersalności. Gdy zbierasz rodzinne pamiątki, herby, albo odkrywasz że twój rodzinny Poznań ma nazwę od zapomnianego staropolskiego imienia Poznan, to kieruje tobą głód radykalności, czyli głód korzeni i pochodzenia. Jak widać, można robić i jedno i drugie.

Po latach widzę, że to pierwsze szukanie, uniwersalności, spowodowało, że kiedyś jeszcze jako półdziecko zerwałem z chrześcijaństwem. Bo zobaczyłem, że ta religia właśnie nie jest uniwersalna. Religia uniwersalna byłaby (gdyby taka istniała) tą jedynie możliwą, tak jak fizyka jest uniwersalna lub matematyka, bo nie ma i nie może być żadnych lokalnych i etnicznych matematyk ani fizyk. Bardziej uniwersalna jest joga, a także szczególna odmiana czy wątek jogi jakim jest buddyzm. Być może uniwersalne.

Z drugiej strony, kiedy „byłem w” buddyzmie Karma Kagyu (jeszcze przed jego rozpadem na Kagyu i Kamzang), wciąż słyszałem zastrzeżenia: „ale przecież TO jest jakieś nie nasze, obce, dalekie” - chodziło o wyobrażenia buddów na obrazach, wyliczanie ich w mantrach, dziwne imiona, łamanie sobie języka na tybetańszczyźnie. Więc zastrzeżenia, opory, budziło to co w tej odmianie buddyzmu było radykalne, a co budziło wrażenie czegoś obcego, przypadkowego i niekoniecznego jako ledwie konwencja pewnej - dowolnie wybranej – kultury. Ta dowolność raziła tym bardziej, że po sąsiedzku inni polscy buddyści śpiewali mantry po japońsku, a drudzy po koreańsku. Właśnie z powodu nadmiaru radykalności w sandze Phillipa Kapleau doszło tam do „protestanckiej schizmy” pod wodzą Toni Packer, i to był dokładny odpowiednik reform Lutra i Kalwina. Jak tamci odrzucili kościelną pompę, ceremoniały, celibat, stan kapłański i państwo na Watykanie, tak anty-Kapleau'owcy odrzucili szaty, mistrzowskie tytuły, formalne przekazy – i właściwie wszystko prócz medytacyjnej dyscypliny. Jak Luter ogłosił „sola scriptura”, tak tam ogłoszono „sola meditatio”. (Nieskromnie pochwalę się, że dzięki znajomości z Jackiem Dobrowolskim mogę praktykować, od czasu do czasu, w tej „buddyjsko-protestanckiej” linii.)

Ale po paru latach praktyki tamtego nie całkiem uniwersalistycznego buddyzmu w tybetańskiej formie zarzuciłem i wkrótce odkryłem indianistyczny neo-szamanizm prowadzony przez Davida Thomsona. Czy to był skręt o 180 stopni od uniwersalizmu do etno-radykalizmu?

O tym w następnych odcinkach, bo jak blog to blog...

◀ Różne folki ◀ ► Fantomowa Rzeczpospolita ►

Aby komentować Zaloguj się lub Zarejestruj w Tarace.

X Logowanie:

- e-mail jako login
- hasło
Zaloguj
Pomiń   Zapomniałem/am hasła!

Zapisz się (załóż konto w Tarace)