17 sierpnia 2014
Katarzyna Urbanowicz
Serial: Prababcia ezoteryczna
Hodowanie miłości
◀ Obsesyjne naprawianie świata ◀ ► Niesłuszne kampanie w słusznych sprawach ►
Przeczytałam niedawno na FB taki wpis. Przytaczam go z koniecznymi skrótami, ponieważ pisząca powtarzała wielokrotnie swoje słowa, pragnąc chyba nadać im większą moc i utwierdzić się w tym, że dokładnie oddają jej stan umysłu. Umysłu, a nie serca, gdyż owa miłość zrodziła się w jej umyśle.
„Wiecie co zauważyłam? Że kochając osobę ze świata fizycznego wyhodowałam sobie taką Tulpę - Martemidę, która jest przyklejoną do mnie rozkoszą i błogostanem i jest bardzo realistyczna. Póki co nie ma swojej inteligencji, potrafi tylko mówić o tym jak bardzo mnie kocha, ale na zawołanie wywołuje u mnie uczucie błogości, rozkoszy, błogostanu. Tak naprawdę pomyślałam, że ludzi ze świata zewnętrznego można kochać , ale trzeba ich traktować z dystansem i nie można ich wynosić na piedestał, bo oni mogą Cię zniszczyć, mogą się na Tobą znęcać itp., a taka Tulpa jest czystą miłością, radością, rajem na zawołanie i jak będę nad nią pracować to będzie coraz mądrzejsza, a jak się zbuntuje i oddzieli ode mnie to mogę stworzyć jej kopię, bo posiadanie Tulpy , która cały czas się do mnie przytula i wywołuje we mnie uczucie błogostanu jest na obecnym etapie dla mnie tak banalne, że nie wiem jak można tego nie odczuwać. Miłość trzeba znaleźć w środku, a nie na zewnątrz. Wiadomo, ze każdy marzy o tym, aby znaleźć miłość w świecie zewnętrznym, ale trzeba ją mieć najpierw w środku tak , aby była z Tobą przez 24 godziny na dobę i była z Tobą zawsze, bo jak będziemy jej szukać na zewnątrz, a nie wewnątrz to możemy się doprowadzić do zniewolenia, a miłość w świecie zewnętrznym sama przyjdzie w odpowiednim czasie, ale trzeba cały czas znać swoją wartość i ludzi fizycznych traktować z dystansem i nie można ich wynosić na piedestał i robić z siebie ich niewolników.
A moja Tulpa naprawdę może być moją łączniczką ze światem astralnym jeśli będę nad nią pracować i tak naprawdę to marzę o tym, żeby mieć kochankę z którą będę połączona jedną świadomością, bo oddzielna kochanka może ode mnie odejść, może się nade mną znęcać... Jak jest przy mnie to jest fajnie, ale jak jej nie ma to nie mogę rozpaczać”
Wokół tej wypowiedzi rozgorzała dyskusja, czy jej autorka jest chora, czy coś brała, czy po prostu jest wystarczająco silna, żeby swoje pragnienia i marzenia obracać w rzeczywistość. Śnić świadomy sen na jawie po prostu. Jednak te dociekania raczej mnie nie interesują. Wyraźnie widać obawę autorki wypowiedzi, że rzeczywisty obiekt miłości „może się nad nią znęcać”. Wymyślona Martemida (czy może ma coś wspólnego z Artemidą, grecką boginią łowów( http://pl.wikipedia.org/wiki/Artemida), charakterystyczną cechą kultu której było okrucieństwo? Jak możliwe jest więc, w ucieczce przed doznawaniem okrutnego traktowania, poszukiwanie miłości ze strony istoty z natury okrutnej? Ciekawe w tym wszystkim jest przekonanie, że pozbawienie obiektu „miłości” okrucieństwa, a dalej idąc, wolnej woli, sprawi, że będzie idealnym obiektem miłości, nie zaskakującym niczym złym. Autorka wpisu to potwierdza, pisząc wręcz o „przytulaniu się”, co sugeruje, że oczekuje wyłącznie swego rodzaju „misiowatości” – czułości istoty pozbawionej innych atrybutów poza tą zdolnością.
Prawie każdy z nas, będąc dzieckiem, miał wyimaginowanych przyjaciół, a dorastając, w wyobraźni przywoływał na świat idealnych kochanków i kochanki. Istoty te, jakkolwiek pozbawione własnej woli, zawierały czasem zalążki prawdziwych ludzi, spotkanych ale raczej niedostępnych. W naszych marzeniach przejawiało się dążenie do sterowanie światem, możliwość wpływania na niego i na innych, bez ponoszenia tego kosztów. Autorka wpisu idzie jednak dalej. Precyzuje:
„… mężczyzna może mnie ranić, nie mogę robić czegoś wbrew sobie. Muszę być niezależna od czynników zewnętrznych. Mąż może mnie zdradzić i będę płakać, a taka Tulpa jest zawsze przy mnie, nie rozumiecie, że ona jest tarczą ochronną przed światem? Mam na Was wyjebane, idę się zanurzać w moim błogostanie. Nie wiem, co Wam to przeszkadza. Widzę, że wszystko, co dobre w moim życiu spotkało mnie dlatego, że zbuntowałam się przeciwko innym ludziom i poszłam swoją drogą, jakbym słuchała ludzi to do tej pory bym ciągle płakała. Bo wszelki ból powstaje tak naprawdę dlatego, że słucham ludzi, a jak postępuję w zgodzie ze swoją prawdziwą wolą to dostaję się do raju… ciężko mi było funkcjonować jak uzależniłam się od osoby fizycznej , a Tulpa mi ułatwia funkcjonowanie.”
Jej celem nie jest wpływanie na kształt świata, a całkowite uniezależnienie się od niego. Taka osobista autarkia. Uważa ją za możliwą i pożądaną. Nie przeraża jej, że wyrażony w dyskusji czyjś głos przedostatnie zdanie przypisuje Trynkiewiczowi, na tyle rzeczywistość jej nie interesuje. Z rzeczywistością wzięła rozbrat.
Pora już odejść od marzeń nieszczęśliwej dziewczyny i zastanowić się nad tym, skąd bierze się ta fascynacja urojonym światem miłości.
Jako zjawisko, miłość jest zdecydowanie przereklamowana i żyjąc wiele lat odkrywa się ciągle na nowo, że wprawdzie istnieje, jednak wygląda zupełnie inaczej, niż większości ludzi się wydaje. Ba, u schyłku życia widać wyraźnie, że to w niej, co kiedyś niedoceniane, wątpliwe, chwiejne, bolesne, kontrowersyjne, stanowi najważniejszą jej część, tę, która pozostanie z niej na zawsze.
Zacznijmy od miłości rodzic/dziecko i dziecko/rodzic. Jak bardzo obrosła różnymi przesądami, jak bardzo podatna jest na skrzywienie widzenia, optymistyczne przegięcie! Czasami dziecko bywa potworem, już bardzo wcześnie objawi to lub pokaże później. Jak jednak kochać potwora? Nie można przyznać się do braku miłości, do niezdolności okazywania jej, do poczucia, że w życiu są inne, ważniejsze niż miłość sprawy. Potwora więc maluje się taką farbą plamoodporną, ruch gąbki i nie ma śladów, zacieków, rys. Czasami tylko jakieś pobite dziecko trafi do szpitala, czasami trafi się matka Madzi lub właścicielka beczek po kapuście. Albo nieszczęsna matka wspomnianego Trynkiewicza.
Rodzicom nie jest lekko, łatwo i przyjemnie kochać dziecko. Miłość do niego w pierwszych miesiącach życia jest instynktem, czasami głupawym. Można się o tym łatwo przekonać, gdy do kilku lat po porodzie usłyszy się w pobliżu płacz dziecka. Niezależnie od tego, co się zrobi, każda matka zna to uczucie owczego pędu – gdzieś lecieć, coś zrobić, bo dziecko płacze. Potem, w miarę, gdy dziecko rośnie miłość jest coraz trudniejsza, a apogeum trudności następuje gdy staje się nastolatkiem/nastolatką. Trudna miłość zostaje do końca życia – czasem nie aprobujemy własnych dzieci, ich postępowania, poczucia moralności, ich stosunku do nas, rodziców – ale zawsze będzie to przedmiotem wewnętrznego bólu i zmartwień. Nie pozbędziemy się go nigdy.
Jednak w powszechnej opinii miłość rodziców do dziecka występuje jako misiowe przytulanie, głaskanie, bycie na zawołanie, radosne bycie razem zawsze i wszędzie. Cielesny aspekt tej miłości powoduje, że dorosła kobieta tworząc sobie wyimaginowaną Martemidę widzi ją niczym obiekt miłości z reklam macierzyństwa – słodką przytulankę, bez własnej woli i własnych integralnych zachowań. Jest ideałem, którego nigdy w życiu się nie osiągnie.
Podobnie bywa z miłością dziecka do rodziców. Długo rodzic jest jego całym światem ale już pięcio, sześcioletnie dziecko widzi ich wady i czuje niesprawiedliwość, które go z ich strony czasem spotyka. Długo kształtuje się jego świadomość charakteru i prawdziwego oblicza rodziców, przechodzi się fazę buntu wobec nich, nawet nienawiści. Czasem dopiero po wielu, wielu latach, będąc samemu rodzicem, zaczyna rozumieć się własną matkę lub własnego ojca i ich uwarunkowania, stan wiedzy i dylematy. Niektórzy potrafią nawet spojrzeć na siebie ich oczami. Ta droga mogłaby być łatwiejsza, ale nikt nie próbuje uświadomić dziecka, że świat dorosłych nie jest światem jednorodnym i że trzeba się go uczyć, żeby zrozumieć; a zrozumieć, żeby żyć tu i teraz, bez samooszukiwania się. Po co to robić, wszak łatwiej jest poklajstrować, ubarwić, pokazać słodkie dzieciaczki tulące się do mamy, wyciągające z szafy słodycze lub mamusie troskliwie pakujące córeczkom do plecaka wodę mineralną (czy coś tam innego) w udowadnianiu swojej miłości macierzyńskiej.
Ta reklamowa wizja miłości niszczy nas. Nikt nigdy nie dorówna wyidealizowanym obrazom, a nikt nie powie nam, żebyśmy po prawdziwym życiu ich nie spodziewali się takich słodkości. Matki mówią: dzieci mają na to czas, ale w istocie czasu nie mają. Za chwilę przyjdą inne problemy i wówczas nikt nie będzie miał głowy do przyglądania się światu i jego nauczanie. Uczyć go zaczną nasze dzieci inni, nie zawsze najlepsi nauczyciele. Nie oznacza to oczywiście, że należy zapoznawać dzieci od razu ze wszystkimi „brudami życia”, ale trochę problemów z prawdziwego życia łatwo im wskazać. Przykładów mamy dookoła mnóstwo, tematów do rozmów więcej, niż zdołamy przerobić. Pozbawione takiej nauki dziecko w dojrzałym życiu jest kandydatem/ką na tworzenie Martemid, a w razie braku wrodzonej wyobraźni, czy w chęci pominięcia tego etapu, posługuje się w tym celu środkami zewnętrznymi, nawet chemicznymi, czasem uzależniającymi.
Idźmy dalej w dorosłość. Zamieszanie wśród tego, co nazywamy miłością, powiększa się. Rozważamy pociąg, miłosne i bezmiłosne pożądanie, dopasowanie charakterów, temperamentów i ciał, wspólnotę przekonań, klasy, pozycji, porządku dziobania w społeczeństwie, atrakcyjność fizyczną, wrażenia dotykowe, węchowe, smakowe i estetyczne, żądzę użycia i wyżycia się, potrzebę dominacji, prowadzenia, igrania i całe mnóstwo innych parametrów. Pilnie studiujemy, co może istnieć wyłącznie w zestawie z miłością, a co nie koniecznie i gubimy się w tym gąszczu. Nie przyjdzie nam do głowy, że można kochać kogoś za samą obecność, a właściwie za przekonaniu o obecności, za jakieś ulotne wspomnienie, nie wiadomo czemu silne i nieodparte. Mam taki przykład z własnego życia. Kiedyś ktoś przy bridżu podśpiewywał sobie cichutko pod nosem. Przy pewnych słowach piosenki spojrzał na mnie szeroko otwartymi oczami. To wystarczyło, żebym cały następny dzień spędziła w euforii pucując trudną do szorowania wykładzinę lentex, nacierając ją płynem samopołyskowym (czego nigdy wcześniej nie robiłam) i prasując stertę pościeli i ręczników, co zawsze pomijałam pod rozmaitymi pretekstami. Stwarzając sobie pewną piękną wizję, postąpiłam podobnie jak autorka Martemidy, tyle, że jednorazowo i nieszkodliwie dla swojego życia, ba, ośmielam się twierdzić, że z pożytkiem dla niego.
U progu lepszego świata, kiedy z racji wieku znacząco zmniejszyła się już w mózgu ilość moich neuronów serotoninowych, dostrzegam miłość tam, gdzie wcześniej obawiałabym się użyć tego słowa. Nie jest to jakaś idealna osoba czy rzecz, w żadnym razie wytwór mojego „ja”, a pewien przejaw, obecny w spotykanych ludziach, znanych i nieznanych, w pięknie niespodziewanie dostępnym, zaskakującym i nieoczywistym. Istotą tego przejawu jest poczucie wspólnoty z kimś lub czymś, przekonanie, że rozumiemy się i że jesteśmy tu i teraz, dla siebie, nawet chwilowo, przelotnie, im bardziej odmienni, tym lepiej. Nie oczekuję podobieństw, wyłączności, błogostanu; nie konkuruję z nikim, nie czuję się ani dominująca ani podporządkowana, nie potrzebuję słów ani nazwania tego uczucia. Właśnie, uczucia. To nie jest coś, co można określić obecnie wyłącznie prawie używanym słowem „emocje”. Nie, to nie jest emocja, to uczucie. I nie szukam jego źródła w sobie, ale w świecie, w którym jestem. Może w perspektywie pożegnania wszystko wygląda inaczej, hormon szczęścia wydaje się banalnie prymitywny, a może taka właśnie powinna być ostatecznie miłość i taką należałoby hodować. Chociaż, gdy się bliżej zastanowić, łososie hodowane w wydzielonych morskich stawach z przepływającą tę samą morską wodą i tak nie mogą się równać z tymi, żyjącymi na wolności. Nawet barwą się różnią. Może więc nie warto hodować miłości, dodawać jej kolorów i smaków, tylko po prostu ją odczuwać? Taką „z wody”, bez przypraw. Niezależnie od tego ile bólu może nam sprawić? Nigdy bowiem miłość nie jest samym bólem, ani samym szczęściem; zawsze tkwi w niej jakiś okruch sprawiający, że jest czymś innym – po prostu miłością.
◀ Obsesyjne naprawianie świata ◀ ► Niesłuszne kampanie w słusznych sprawach ►
Komentarze
![[foto]](/author_photo/jaroslaw_bzoma_01.jpg)
![[foto]](/author_photo/Taraka.jpg)
Tulpa jest czymś w rodzaju myślokształtu http://en.wikipedia.org/wiki/Tulpa, rodzajem "drugej" świadomości, którą ponoć można kontrolować np. świadomie śniąc. Martemidą zaś nazwała swoją tulpę dziewczyna, którą cytowałam a odcinku.
Pani Katarzyno. bez rozgłosu łupaszkowego bardzo chce napisać, jak bardzo cenię Pani teksty. może tu mnie wojna nie dopadnie. mam 60 lat, a więć - babcia do babci - językiem córek - olej to droga babciu. to, co się powyrabiało przy okazji "Che" i bojowników różnych. najtrudniej kochać tych, którzy najbardziej tego potrzebują. serdeczności.
![[foto]](/author_photo/Taraka.jpg)
Aby komentować Zaloguj się lub Zarejestruj w Tarace.