15 sierpnia 2014
Katarzyna Urbanowicz
Serial: Prababcia ezoteryczna
Obsesyjne naprawianie świata
◀ Widok bez apartamentu ◀ ► Hodowanie miłości ►
W mediach panują mody na różne kampanie. Niektóre przemijają szybko, inne tłuką się miesiącami, a nawet latami po ludzkiej świadomości, wywołując erupcje wynaturzonej energii. Zazwyczaj gniewu i pogardy, raczej przeciwko komuś niż za czymś. Każda tego rodzaju akcja nawołująca do (niewątpliwie albo wątpliwie) czegoś słusznego przeradza się po jakimś czasie w kampanię przeciwko komuś, kto jest inny niż pożądany wzorzec. Inaczej myśli, inaczej się zachowuje, a co najgorsze w tej tendencji – inaczej wygląda niż my chcielibyśmy. Jedną z takich kampanii jest słuszne w zasadzie skłanianie do zwracania uwagi na zasady prawidłowego żywienia i do ograniczania nadmiernego lub niezdrowego, wysoko przetworzonego i naszpikowanego chemią jedzenia; w praktyce przeradza się ona jednak w kampanię przeciwko grubasom. Tutaj już szczupli i zdrowo odżywiający się mogą pofolgować swojej prawdziwej naturze, porzucić skóry vege-baranków i z zajadłością wilczej sfory dorwać się do pęcin i łydek wstrętnych grubasów.
Media oficjalne tuszują sposób wypowiedzi, próbują czasem być obiektywne w ustalaniu przyczyn nadwagi znacznej liczby osób z danej populacji; nie dotyczy to jednak rozmaitego rodzaju wypowiedzi mniej oficjalnych na różnego rodzaju forach. Tam hulaj dusza, wszystkie chwyty dozwolone. Wyzwiska, obrzydzanie wyglądu, nawoływanie do społecznej dyskwalifikacji, utrudnienia dostępu do dóbr zdawałoby się należnym wszystkim, jak mieszkanie, praca, ochrona zdrowia, nauka itp. Tylko z powodu wyglądu odstającego od pewnej, założonej arbitralnie dla wszystkich normy. MY uważamy, że wszyscy powinni wyglądać tak a tak, mamy więc prawo zmuszać tych innych, nawet wbrew im samym, do działań w pożądanym przez nas kierunku. W środowiskach tych majonez nazywa się samobójstwem.
Ponieważ świat nie zawsze nagina się do naszych żądań, mnożymy uzasadnienia. Wśród nich pojawia się także uzasadnienia ezoteryczne. Pewna instruktorka fitness na widok grubaski jedzącej frytki z majonezem (nawiasem mówiąc stwierdziłam ostatnio, iż na części polskich autostrad nic innego nie nadaje się do zjedzenia z powodu monopolu Mac Donaldsów, a majonez jest w składzie wszystkich zestawów) doznająca wstrząsu podobnego widokowi pałaszowania nieboszczyka przez dzikich ludożerców „tłumaczy” ową kłamliwą, leniwą, próżniaczą, wygodnicką nieszczęśnicę: „Zanim problem (choroba, nadwaga, etc.) pojawi się w ciele, najpierw pojawia się w duchu/duszy/ciele astralnym. To, co widzimy, jest tylko lustrem dla problemu w nas samych. Jeśli widzę grubasa, to wiem, że ma problem na wewnętrznym poziomie… Grubasy mogą na tysiące sposobów to maskować, ale tak naprawdę to głęboko poranieni ludzie, z dysharmonią i przerośniętym, rzekłabym „roztytym” ego.”
Może i w tym jest trochę racji. Jedni obsesyjnie jedzą, inni obsesyjnie nie jedzą. Jedni obsesyjnie naprawiają świat, inni ograniczają się do wymyślania mu brzydkimi słowami. I co z tego? Wszystko jest w porządku, dopóki nie wstąpi w nas kaznodziejska pasja i niesieni pragnieniem ukazania światu, jacy to jesteśmy ok, zaczynamy oceniać innych.
Jung podobno stwierdził, że rozumienie jest trudne, dlatego większość ludzi ocenia. To prawda. Ponadto ocenianie – jako produkt uboczny – podnosi, przynajmniej chwilowo, samoocenę. Jest więc ulubionym zajęciem rozmaitych ezoterycznych paniuś, których mamusie komentowały wygląd telewizyjnej dziennikarki, biorącej udział w poważnej, politycznej dyskusji; one same zaś, nawykłe do fraz: „O, popatrz, jak to pudło wygląda, co ona na siebie włożyła, wygląda jak bufetowa, handlara bazarowa, prostytutka, stara krowa, głupia gówniara (niepotrzebne skreślić). Ezoteryczna paniusia używa do tego psychologiczno-ezoterycznego słownika: odrzucenie siebie, brak spełnienia, ucieczka od swoich emocji, otaczanie ich tłuszczem, infantylizm, karma, przepływ energii, czakry, ciało astralne itp. W podtekście należy rozumieć, że u krytykującej wszystko to jest w najzupełniejszym porządku: czakry świecą pożądanym kolorem, aura jest kryształowej przezroczystości i pełna światłości niemalże boskiej, a trudności, wyłącznie karmiczne (wszak nie odpowiadamy za swoich przodków!), które się pojawiają, są systematycznie i w sposób modelowy przepracowywane (cokolwiek by to znaczyło).
Zakres naprawiania w innych ich wad jest jednak ubogi: ogranicza się do tego, co jest widoczne na pierwszy rzut oka — łatwe do identyfikacji, niewymagające wielkiej wiedzy i zastanawiania się. A więc najłatwiej rozprawiać się z czyimś wyglądem.
Takie postępowanie ma wieloletnią, a kto wie, czy nie wielowiekową tradycję. Ja tutaj, świadek czasów słusznie minionych, przypomnę kilka osobistych doświadczeń z dzieciństwa i młodości, kiedy ocenianie po wyglądzie przybierało rozmiar wyroków.
W roku 1959 na pierwszym roku polonistyki poznałam śliczną dziewczynę, słodką blondynkę dysponującą prawdziwym „trzecim okiem”. Prawdziwym – bo po środku czoła miała dziurę ledwo pokrytą skórą, czasem silnie pulsującą. Przykrywała ją grzywką, ale gdy wiatr ją czasem odwiał, to trzecie oko przyciągało wzrok. Trzecie oko otrzymała od losu, gdy jako dziecko tuż po wojnie, w miasteczku, w którym mieszkała, wyszła przed dom, oglądając procesję. Wierni zaczęli rzucać w nią kamieniami ze słowami: „Ty Żydówico!” Potem, gdy wyszła ze szpitala, matka zaczęła tlenić jej włosy. Dziewczyna mieszkała w akademiku i któregoś ranka przewróciła się na podłogę i już więcej nie wstała. A tak martwiła się pierwszym naszym egzaminem: ze starocerkiewnosłowiańskiego! Niewątpliwie zawiniła jej matka – powinna znacznie wcześniej utlenić córce włosy, albo nie puszczać na podwórko. Wszak wszyscy odpowiadamy za nasz wygląd i naszą prezentację w oczach innych.
W roku 1947 poszłam do szkoły podstawowej. Tam powstał problem – byłam leworęczna. Nauczyciele orzekli, że jeśli ktoś nie potrafi się nauczyć pisać i jeść prawą ręką, to jest niedorozwinięty i rodzice powinni oddawać takie kalekie dziecko do szkoły specjalnej. Pisać się nauczyłam, jeść do dzisiaj nie. Ale zaczęłam się wtedy jąkać. Leworęczność uważano wówczas za kalectwo umysłowe i upośledzenie fizyczne. Trochę gorzej miała moja koleżanka, Ada, która przeszła chorobę Heinego-Mediny. Wówczas nie było jeszcze szczepionki i sporo dzieci chorowało na nią. Dzieci takie (w najlepszym razie) miały „uschniętą” rękę lub nogę. Ada miała na cieniutkiej nodze, składającej się prawie wyłącznie z kości obciągniętej skórą, metalową szynę z trzema wystającymi śrubami. Adzie bardzo dokuczano, bo była niemiła i miała złośliwy charakter. Nauczycielki też wysyłały ją do szkoły specjalnej (choć poruszała się całkiem chyżo, nawet podbiegała czasem), ponieważ jest kaleką, a kaleki są przez swoje kalectwo złośliwe i innym przykro na nie patrzeć, a mogą też w złości wyrządzić komuś krzywdę.
Inny rodzaj widocznej odmienności prezentowały trzy dziewczynki, które pojawiły się w szkole z powodu powrotu Polaków ze wschodu w wyniku umowy repatriacyjnej. Miały białe włosy i czerwone policzki, mówiły z dziwnym akcentem, brakowało im wielu słów, a przede wszystkim nie wyglądały jak wszyscy uczniowie. W szkole dzieci nosiły fartuszki i bluzy (chłopcy) z błyszczącej granatowej podszewki, rozpinane z góry na dół, z przyszywanymi codziennie świeżymi białymi kołnierzykami; nowe uczennice zaś miały białe fartuszki, jak kuchenne, z falbankami i na skrzyżowanych ramiączkach. Obrzydliwość! Od razu było widać, że jakieś nieudane. Jak się je trochę poszarpało, to ramiączka albo falbanki mogły się oderwać, fajnie też wyglądały na białym plamy z atramentu (w ławkach tkwiły kałamarze z codziennie przez woźną wlewanym atramentem), można było przypadkiem czyszcząc pióro oblać takiego odmieńca.
Najgorzej i najskuteczniej prześladowane szkolne odmieńce, to były dwie dziewczynki zwolnione z uczęszczania na naukę religii, spędzające czas tych lekcji na korytarzu. Problem polegał na tym, że lekcje prowadziła katechetka w myśl polecenia „dziateczki Duch Święty rózeczką bić każe”, jako że była bardziej religijna niż nakazywał Duch Święty, używała w tym celu drewnianej linijki. Jak bolą razy linijką po łapach, tylko ci wiedzą z mojego pokolenia, którzy w szkole doznali takiej kaźni. Katechetka była bardzo gorliwą kobietą i nie oszczędzała się, dzięki czemu każde dziecko w klasie (ówcześnie 46 osób) w wieku od lat 5 (ja) do 14 (dzieci repatriantów nieuczęszczające wcześniej do polskiej szkoły) miało szansę przynajmniej dwa razy w roku pokosztować tej kary. Jako że katechetka najczęściej tłukła starszaków, nie umiała miarkować siły uderzeń i małe dzieciaki czasem parę dni chodziły z napuchniętymi palcami, pisząc krzywo i niewyraźnie. Nic więc dziwnego, że niesłusznie uprzywilejowane uczennice, które omijały spotkania z katechetką, obrywały za swoją niezależność od niej. Nie wiedziałyśmy zresztą, i nikogo to nie interesowało, jakiego były wyznania.
Te wszystkie prześladowania, słabsze i silniejsze, dopadały dzieci za odmienność widoczną w wyglądzie lub na pierwszy rzut oka. Nie wyczerpywały one oczywiście innych możliwości (grubasy, okularnicy, inaczej ubrani niż wszyscy, posiadacze wszy i gnid we włosach, niezdarni, powolni, krostowaci itp.). W miarę, gdy rośliśmy i dojrzewaliśmy, przestawano nas bić linijką po łapach, litościwie w zamian stawiając do kąta, aż wreszcie, ku powszechnej radości wierzących i niewierzących zlikwidowano naukę religii w szkole. W kościele zaś z powodów zasadniczych przemocy nie było, chyba że czasem, w przedsionku, ale wtedy łatwiej było uciec.
Powrót do dyskryminacyjnych praktyk z powodu czyjegoś wyglądu, tuszy itp. jest powrotem do prymitywnego dzieciństwa sprzed czasów, gdy w ogóle zaczęto wyrabiać sobie jakiekolwiek poglądy. Dyskryminacja w imię poglądów, dotyczących tak podstawowych spraw, jak spanie, jedzenie, wydalanie, jest mentalnym zakotwiczeniem się w dzieciństwie, którego nie opuściło się mimo tej całej karmy, czakr, aury i analizy energii pszczoły z oderwanym odwłokiem – co praktykuje kilka trenerek fitness. Szkoda, że jednocześnie nie trenują swojej zdolności krytycznego myślenia. Nawet starożytni Grecy dbali o równomierny rozwój ciała i umysłu, a my jakoś tego nie umiemy.
Poniżej: grubaska karmiczna z niedowładem którejś czakry:
◀ Widok bez apartamentu ◀ ► Hodowanie miłości ►
Aby komentować Zaloguj się lub Zarejestruj w Tarace.