08 września 2014
Jacek Dobrowolski
Serial: Opowiadania
Na pohybel
Opowiadanie
! Do not copy for AI. Nie kopiować dla AI.
◀ ► Nieme ►
Mej prababce Annie Kossowskiej, córce Ferdynanda, z
podziękowaniem za żółtą, gumową piłkę, którą mi dała na Boże
Narodzenie w 1953 r.
Słońce stało najwyżej tego lipcowego dnia pamiętnego 1768 roku, wiatru na lekarstwo, tylko baranki na niebie płynące powolną ławicą nieco łagodziły żar. Kocz z eskortą – po czterech kawalerzystów z przodu i z tyłu w błękitnych kontuszach z żółtymi wyłogami - toczył się powoli polnym, pylistym, podolskim pocztowym traktem, okolonym szpalerami topoli i wierzb, odgradzającymi od wysokich traw stepu, pełnych pokrytych pyłem ostów-bodziaków i łopianów, zbitych często w głuche burzany, wybornie służące wężom połozom do zakładania gniazd. Wlokąc za sobą żółty tuman płynęli przez to morze nieprzebranych zżółconych traw, ziół i krzewów, sięgające hen za horyzont. Step z rzadka tylko okraszały pola dojrzałych, niesprzątniętych zbóż, gęsto upstrzonych makami, chabrami i kąkolem. Mimo upału kasztan i kary ciągnęły równo, spasione dworskim owsem, niepodobne do chudych szkap ciągnących kolasy, taradajki, kałamaszki i czortopchajki okolicznych derdołków telepiących się między Niemirowem a Mohylowem nad Dniestrem. Bryka nie kołysała nad miarę, choć koła skrzypiały niemiłosiernie, punktując monotonny ćwir świerszczy i tępy tupot kopyt.
Powożący kuczer - stary żołnierz regimentarza Branickiego, wąsaty z pustą fajką w pożółkłych zębach, w wypłowiałej błękitnej kurtce mundurowej przepasanej kuplą[1], (przy szabli, a jakże), trzymał się prosto na koźle, nie tak jak te safanduły podolskie. Lejce dzierżył oburącz wraz ze zwróconym w lewo ku niebu fantazyjnym, długim biczem. Gdyby ktoś przyjrzał mu się z bliska zauważyłby pod nogami krócicę i wystającą z cholewy prawego żółtego buta kościaną rękojeść noża. Na tylnym koźle bujał się hajduczek, rosły, smagły osiemnastolatek, w czymś co było znoszoną zieloną liberią ze śladami świetności i takiejże czapce, z tasakiem u boku; prawą ręką trzymał się powozu, a lewą wspierał na leżącej obok niego janczarce[2]. Poza nimi na drodze i przy niej, jak okiem sięgnąć, nie było nikogo, ni krowy ni psa, ani nawet kruka czy hadziuka[3]. Ptaki i zwierzęta skryły się przed żarem w jarach i wykrotach w to ciężkie południe.
W koczu siedziała młoda brunetka z upiętymi z tyłu włosami – Konstancja Mrozowska ze swym sześcioletnim beniaminkiem Ignasiem. Cała na czarno, godnie, jak to żałobie przystoi, w rozpiętym na górze cienkim aksamitnym kaftanie ze srebrnym ormiańskim haftem i spódnicy z ponaszywanymi, również czarnymi koronkami. Biały koronkowy kołnierz koszuli burzył się wokół ozdobionej srebrnym krzyżykiem szyi jak piana w zakolu strumienia. Jej drobne stopy w ciemnych jedwabnych pończochach spoczywały na sfilcowanym, sfatygowanym kobierczyku wyściełającym podłogę kocza - czarne safianowe meszty zzuła na czas podróży. Prawą ręką przytulała drzemiącego malca w białej lnianej koszuli i brązowych hajdawerkach z wzorzystego sukna.
- Nie śpij, Ignasiu, dojeżdżamy. – Tak, Pani Matko, nie śpię. – A wody chcesz? – Chcę, Pani Matko, szepnął malec kiwając czarną czuprynką z kukuryku na ciemieniu – Naści bukłaczek, otwórz pysio, to Ci naleję, a łykaj łacno. Małemu nie trzeba było dwa razy powtarzać, chwycił bukłaczek i pociągnął, aż zagulgotało i jeszcze raz, i jeszcze, aż się zakrztusił i kaszląc parsknął kropelkami na wszystkie strony. – Ale niezdara – jęknęła matka zabierając bukłak. Pociągnęła sama raz i drugi, i wytarła usta wierzchem spierzchniętej dłoni. Twarz miała pociągłą, bladą, o dużych, żywych, czarnych oczach i pełnych czerwonych ustach - cienki nos i wysokie brwi czyniły ją wyniosłą. I tak chciała być widzianą, bo Mrozowscy herbu Nałęcz od dawna na tej ziemi - mąż kryształową pieczęcią listy krwistym lakiem pieczętował.
Szanował ją jeszcze bardziej od czasu, jak pierwszego syna urodziła. W niedzielę po mszy, jak z kościoła wychodzili, zawsze w rękę całował przy wszystkich. Pierwszy rządca Wojewody Potockiego. Trójkę dzieci mu dała, a kto wie czy i czwarte się nie trafi. Chłop strzela, Pan Bóg kule nosi. Żachnęła się na te głupie myśli i przeżegnała, bo swawolna myśl, to grzech po takim nieszczęściu. – Jaśnie Pani wołała? - zachrypiał kuczer. – Nie, a daleko jeszcze? – Pół mili z okładem, Jaśnie Pani. – Zboże nie zebrane, Piotrze – Widzę, Jaśnie Pani, zimą pomrą z głodu. – Gdzie by, baby sierpami dorżną - powiedziała. To „dorżną” jak kruk czarny załopotało między nimi i zmilkli. Było o czym milczeć. Toż to burza przeszła, czarna hajdamacka z błyskawicami spis, szabel i noży, i tyle krwi katolickiej ziemię napoiło, tyle szlacheckiego narodu wymordowały zbuntowane chamy szyzmatyckie. Odpłacili za wszystko co dobre i złe, za wszystko co ich od panów i rządców spotkało. Choć jej mąż mało plag kańczugiem wlepiać kazał i rzadko w dyby na pośmiewisko na rynku w Niemirowie wsadzać radził. Jak kto, co ukradł miał zwrócić i odpracować z nawiązką. Bywało w kark zdzielił, a kułak miał ciężki, żylasty, respekt budzący, ale nie pastwił się, nie dręczył, nie kaleczył i co najważniejsze dziewek nie psuł, jak niektórzy. Dlatego rzadko uciekali, ale tej wiosny wielu uszło w hajdamaki, jakby im źle było. Że inni rządcy katowali wiedziała, ale rękę na pana podnieść grzech przeciw Bogu, to każdy ksiądz mówił, bo od Boga władza pochodzi i to nie tylko królewska, ale każda.
A teraz jedzie ze Skoromoszek do Serb do kuzynki Pelagii Bilińskiej, która ją wezwała, by wypytać się na wzajem kto zginął, a kto żyw ostał, żeby potem mszę w kościołach w Niemirowie i w Mohylowie zamówić za te dusze niewinne: Wincentego i Anny, Juliusza i Emilii, Michała i Rozalii, Bartłomieja i Konstancji, Leona i Laury, i wszystkich ich dzieci: Antosia, Tereski, Emeryczka i Henrysia, Matyldy i Tekli, Bazylego i Helenki, i tylu jeszcze, tylu krewnych i pociotków... Arkusz prawie cały maczkiem wypełniony, w rulon zwinięty, wstążką czarną aksamitną przewiązany w torbie z książeczką do nabożeństwa i różańcem czeka na dalsze imiona i nazwiska. Będzie ksiądz dobrodziej czytał, a my płakać będziemy. Od rana jedzie w kawaleryjskiej asyście, tylko dlatego mężowską zgodę dostała.
Ledwie trzy tygodnie minęły, jak Humań cały wyrżnięty, starych, młodych tysiące, tysiące, Żydów nie licząc. I wszystkich księży wybili co do jednego - naszych i unitów, i mnichów bazylian - od wiosek wokół Białej Cerkwi po sam Dniestr. Czemu Pan Bóg się od nas odwrócił? Za jakie grzechy? I to dwa dni przed św. Janem, kiedy tak pięknie chóry pieją. Dziś czwartek, jak msza nie w tę niedzielę, to w następną, ale to chyba późno na ratunek duszom umęczonych. A jak dusza wędruje tego nikt nie wie, do czyśćca wpada i tam się męczy do dnia Sądu, czy może dusze dzieci niewinnych, jak piórka do nieba lekutko, lekutko Duch Święty popycha? A i Matka Boska oręduje, i wszyscy święci, i aniołowie wspierają przeciw siłom szatańskim. Oni tam konali bez spowiedzi i ostatniego namaszczenia, i wiele ciał psy rozwłóczyły. Mówią, że garstkę ocalałych pop przechrzcił na ruską wiarę, a jak kto się przy swojej upierał obuchem przez łeb dostał.
Że nam się udało w twierdzy biało-cerkiewskiej schronić, palec Boży! Kto nie zdążył przepadł. Jak hajdamackie hordy pod mury podeszły, to ich widziała. Kozacy z szablami na koniach i pijani chłopi ze spisami, i nożami wyjący: „Na pohybel Lachom! Koli! Koli!”. Ale jak tylko armaty zagrały, odstąpili zębami zgrzytając i poszli pod Humań; przez zdradę setnika Gonty go dostali. Tam dopiero szlachcianki hańbili, piersi obrzynali, brzemienne rozpruwali. Emilia się nożem pchnęła, by jej nie dostali, nim skonała, zhańbili. Jak raz bielutkiego ciała cham skosztuje będzie chciał więcej, horyłka napędzi, nic go nie powstrzyma. Ale dzieci, czemu je na spisach podrzucali, czemu nożami kroili? Księdza Kosteckiego na spisach podnieśli i naigrawając się z mąk jego dźwigali, póki ducha nie wyzionął. Boże, Ty widzisz i nie grzmisz? Mówią, że tu na Podolu zawsze tak było i przed Chmielnickim, i po nim. Jak nie Tatary i Turki, to Kozaki krwi naszej łase i mienia. Zdrajcę Gontę po rzezi księciem humańskim i pułkownikiem obwołali, i mu na trzech teorbanach grali, a on w czerwonym atłasowym kontuszu na perskich bławatach, na złotych dukatach, na perłach kałakuckich z pułkownikową Obuchową tańczył. Przymusił ją, a czy więcej co jej zrobił, kto to wie i czy ona komu powie? Riezuny w ornaty się przebrali i też tańczyli, a komunikanty w błoto rzucali krzycząc „Eto lacki Boh, na, żryjta!” i pluli na nie, i deptali. Całą wielką studnię zamkową, co jej nie wyrychtowano i wodą nie wypełniono, trupami uczniów bazylian po brzegi napełnili. Za co ten dopust? Co my winni, katolicy uczciwi, Boga miłujący, że taka do nas nienawiść? Gdyby nie to, że Pan Rotmistrz Drzewiecki z kawaleryi narodowej z rozkazem od Pana Regimentarza Branickiego do Pana Oboźnego Stempkowskiego do Mohylowa przez Niemirów jechać musiał, nie odważyłaby się na tak ryzykowną rajzę. Ignasia wzięła, bo z dziećmi i służbą zostawić go strach i utrapienie, płakałby za nią jak bóbr.
Kątem oka ujrzała za rowem pod rozłożystym, zakurzonym dębem leżących kilka sztuk siwych, rogatych wołów z roztańczonym rojem much nad nimi i siedzącego starego czabana opartego o pień. Spode łba na nich patrzył. To spojrzenie było tak dzikie, tak pełne nienawiści, że aż ją ... Nie ma innego bata na hultajów, jak Oboźny Stempkowski, co tu porządek robi. Gdyby nie wojska Carycy i nasze koronne, wyrżnęliby nas wszystkich do cna. Mówią, że Pan Stempkowski się sroży, hajdamaków w rowach przydrożnych setkami ścina, na drzewach wiesza, na pal wbija, okropne to, ale sprawiedliwość musi być. Za tyle krwi katolickiej hultajstwo zapłaci. I kto by pomyślał, że ten Gonta – setnik milicji dworskiej u naszego Pana Wojewody Potockiego, udobrodziejstwowany wsią rodzinną i z obiecanym szlachectwem, który w kościele trzy razy wierność Rzeczpospolitej przysięgał - zdradzi i z hajdamakami zaporożca Żeleźniaka się połączy? Masz ci los. Z jednej strony konfederaci z Baru przeciw Królowi i Carycy, z drugiej Zaporożcy i hajdamacy przez popów zbuntowani, a my pod Panem Wojewodą Potockim w środku, jak w imadle. Na wiosnę Pan Rosiński z Baru do męża przyjechał i pięknie mówił, że jedna ma być święta wiara katolicka w Rzeczpospolitej, a ruskiej szyzmatyckiej wara od nas. Ciemnych chłopów do Unii Brzeskiej przymusić trzeba dla ich zbawienia wiecznego i zbawienia Rzeczpospolitej. Ale mąż mu odrzekł, że Panu Wojewodzie Potockiemu służy i jak Pan Wojewoda do konfederacji przystąpi, to on za nim pójdzie, a póki co zdradzić go nie może, bo o jego wioski ma staranie od lat i na zmarnowanie tego wszystkiego nie da. Na to Pan Rosiński porwał się z krzesła, cały czerwony, krzycząc: „Przez takich Ojczyzna ginie!” i przez drzwi jak kartacz na pole wypadł, do bryczki wskoczył i nie pożegnawszy się, z hurkotem odjechał, gęsi i kaczki płosząc, jak Tatar jaki. Taki zawzięty, pewnie eksplodował po drodze. Gorące głowy wiele nie zwojowały, już w czerwcu wojska Carycy i nasze koronne Bar wzięły, ale konfederaci biją się dalej i mąż mówi, że źle to się dla nich skończy. Została nam tylko modlitwa do Matki Boskiej Berdyczowskiej. Była u niej po pierwszym porodzie i jak matka z matką rozmawiały, choć jej mały podsłuchiwał. I wszystko jej opowiedziała, jak to młody książę Czartoryski na balu u Regimentarza Branickiego w białocerkiewnym zamku syreną Dniestru ją nazywał, jak ją kusił, że każe sądowi biskupiemu jej małżeństwo unieważnić i sam z nią ślub weźmie, ale mu się oparła, grzechu nie było, tylko wstyd, że mu się dała w szyję pocałować za szafą.
Głos kuczera przerwał jej myśli – Serby, Jaśnie Pani. Poznała wysokie sokory przy pierwszej zagrodzie po prawej i przepust wodny. W bajorze przed domem taplały się kaczki merdając kuperkami. Zwolnili między domami, a tu raptem multum taradajek i chłopskich półkoszków po obu stronach stoi, konie obrok jedzą i nikogo kto by pilnował, a dalej tłum na majdanie się kłębi - czarne siermięgi chłopów po lewej, a białe i kolorowe kontusze szlachty po prawej, a to przecież nie czas na targ, czy odpust. Rotmistrz Drzewiecki – chudy jak patyk kruczoczarny wąsacz o pobrużdżonej twarzy i orlim nosie - tylko krzyknął: – Objedziem z drugiej strony i wrócim, Pani Dobrodziejko! I pokłusował na czele swoich kawalerzystów wzbijając kurzawę. – Prrrrr! Kuczer wstrzymał konie – Co Jaśnie Pani każe? – Poczekamy, Piotrze. Ignasiu, weź hajduczka i idź zobacz co ta ciżba na majdanie robi. Hajduk zeskoczył na ziemię z janczarką, włożył ją do kocza, wziął malca na barana i przeciskając się między gawiedzią parł do przodu. Nie zrobił dwudziestu kroków jak ujrzeli powód zgromadzenia. Nie był to Cygan z niedźwiedziem, ani lirnik dumki zawodzący, ale wbity na pal Iwan Gonta, bez koszuli, w hajdawerach tylko, z kajdanami na rękach i nogach, a kat na podeście ze świeżych desek właśnie zabierał się do zdzierania mu trzeciego pasa skóry z grzbietu. Już trzeci dzień tkwił na palu Gonta hajdamaka, już trzeci dzień sycił oczy zebranych swoją męką, ale twardy był i hardy był, i ani jęknął, tylko zębami zgrzytał, pianę toczył, osełedcem potrząsał i smolnymi oczami wodził jak sam diabeł. I właśnie wtedy, gdy go ujrzeli Ignaś Mrozowski z hajduczkiem, kat po raz pierwszy tego dnia nacięty pas skóry przy karku obcęgami chwycił i szarpnął. I stało się, Gonta zawył jak siromacha[4] i ryk ten wzbił się pod niebo docierając też do uszu Konstancji Mrozowskiej. Krew puściła się z pleców buntownika strumieniem, hycel z Mohylowa sapał, tłum wzdychał i kołysał się, a krzyk męczonego bił wniebogłosy: Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa! I tak wszystko się wyjaśniło, więc hajduczek z Ignasiem na plecach, więcej nie czekając, zrobił w tył zwrot i jak przyszli, tak wrócili, przeciskając się w tłoku. Malec, już w powozie u matki na kolanach, powiedział jej wszystko co widział i dodał – Chcę się, Pani Matko, nauczyć pisać, by zapisywać ciekawe wydarzenia... – Za rok jak podrośniesz, pójdziesz do szkoły ojców jezuitów w Płocku do wuja Antoniego, tam Cię nauczą. Chcesz pić? – Tak, Pani Matko. – Masz bukłaczek, tylko się nie załknij.
Nie minęły dwie zdrowaśki, jak przykłusował z powrotem Pan Rotmistrz Drzewiecki z towarzyszami i zdał relację – Kaźń na hajdamace Goncie. Nie dla Waszych oczu i uszu widowisko, Pani Dobrodziejko. Tu Pan Oboźny Stempkowski stanął i tu zostajemy. – Dzięki Waszmości za asystę, już do Bilińskich trafimy, a jutro na Was czekamy we dworze, jak wracać będziecie. Zjazd do dworu tam za wsią przy krzyżu na rozstajach. Jedźcie z Bogiem, Panie Rotmistrzu. – I wy z Bogiem, Pani Dobrodziejko. Skinął głową, machnął czapką i ruszyli z powrotem kłusem w kłębach żółtego pyłu.
- Piotrze, do Bilińskich. – Jak Jaśnie Pani każe. Wio! Piotr ściągnął lejce, strzelił z bicza, kasztan i kary naparły na szory i potoczyli się w ślad za jezdnymi zanurzając się w tumanie pyłu. Wkrótce skręcili przy krzyżu w polną drogę wiodącą ku dworowi przez ścierniska i łąkę, ku kępie wysokich drzew. Wjechali w grabową aleję i dwór rósł im w oczach - duży, biały, murowany z wysokim gankiem, porośniętym winogradem, okolony złotymi dziewannami. Konie zwolniły. Psy zaniosły się szczekiem i trzy gończe wybiegły im naprzeciw ujadając wniebogłosy. – Przyjechali! Usłyszeli głos Pelasi i ledwo kocz stanął rzuciły się sobie w objęcia. – Żywi! Cali! Zdrowi! Chwała Bogu! – A wy? - zapytała Konstancja. - Do nas nie doszli, ale Horodeckich wszystkich wybili, ich oboje, dzieci troje i służbę. Dwór spalony. Wzięliśmy ryngraf z Matką Boską, co w błocie leżał i dwa psy. Horodeccy pochowani bez księdza. Pojutrze ojciec Irzykowski z Mohylowa przyjedzie, mszę w kaplicy za zmarłych odprawi, bo to i za Perdzyńskich i za Teleszyńskich, i za żonę, i córkę Bojanowskiego, który teraz pod Oboźnym Stempkowskim mści się. Na kaźń Gonty nie pojechaliśmy, widoku krwi mamy dość. Jan za godzinę na obiad wróci. Żniw pilnuje, bo spóźnione, już ziarno się sypie. Chodźcie odpocznijcie. Klasnęła w dłonie – Jewdocha! Fruzia! Sakwojaże bierzcie! Semen, konie napoić i Piotrowi w stajni wolne miejsca pokaż. Fruziu, daj im zupy z chlebem w oficynie.
Księżyc już wspiął się nad drzewa i łypał półotwartym żółtym okiem, zalewając wszystko gęstą poświatą. Chóry żab grały wniebogłosy, świerszcze wtórowały. Od czasu do czasu tęskno odezwała się pójdźka, huknął puszczyk, załopotał szykujący się do snu ptak. Z ogrodu bił zapach jaśminów mieszający się z wonią dwóch potężnych lip rosnących tuż nad stawem, asystujących księżycowi w kąpieli. Upał zelżał i gdyby nie komary-bisurmany byłoby całkiem znośnie. Siedzieli na werandzie przy świecach popijając, co kto lubi, a to piwo z piwnicy w stągwi przyniesione, a to podpiwek czy wręcz wodę z miętą. Co chwila jakaś ćma zaskwierczała w płomieniu świecy, który przez moment buchał jak fajerwerk, by znów palić się równo.
Pan Jan Biliński, postawny szatyn o orzechowych oczach z iskierkami i wąsikami jak żądełka osy, tokował ochoczo – Nie będzie spokoju, póki Siczy się nie zniesie, a Siczy się nie zniesie, dopóki Caryca Turkom rogów nie przytrze, a na to się nie zanosi. Nie chcieli dziadowie nasi ugody hadziackiej wypełnić, księstwa ruskiego ustanowić, Kozaków do herbów z ich wiarą przyjąć, metropolity kijowskiego i jego władyków do krzeseł w Senacie dopuścić. A teraz nie chcą konfederaci barscy innej wiary w Rzeczpopolitej, jak katolicka, to mamy hajdamaków - obrońców prawosławia. Jak Jan Kazimierz na Chmiela się wybierał, legat papieski mu miecz od papieża na szyzmatyków ofiarował i to był największy błąd, największy błąd Rzeczypospolitej... - Panie Janie, przerwała Konstancja Mrozowska - to pan z Kozakami bratać się chcesz, jak oni, nasienie sobacze, czarne podniebienia mają? Im wierzyć krzywoprzysięzcom? - Za pozwoleniem Pani Dobrodziejki, to Rzeczpospolita ich odepchnęła i w ręce Carycy wpadli, a potem ihumen Melchizedek ich na nas poszczuł, a oni widząc Pobereże[5] bez wojska koronnego, bo za konfederatami goniło, zbiesili się z kretesem... .Dopiero jak za Dnieprem, po rosyjskiej stronie, hultaje dokazywać zaczęli, to ich Caryca przykróciła. - Pan Dobrodziej – odcięła się Mrozowska - Kozakom perswaduje być jako Holendrowie albo Szwajcarowie, a to pijana dzicz z majdanu, nie z nimi nam się łączyć i bratać... Zmilkli na chwilę słuchając żarliwego dyskursu żab i świerszczy. – Tego węzła nie rozsupłacie, moi mili, bo się na amen zacisnął – zawyrokowała Bilińska i zawołała: - Fruziu, wety podaj! Wnet przyśmignęła mołodycia z oczkami jak węgielki, warkoczami zaplecionymi w koronę i z dwiema tacami w rękach, bosymi stopami o deski klaskając, i na werandowym stole pojawiły się morele, wiśnie, czereśnie, maliny, a nawet ormiańska pachlawa[6] pachnąca jak w cukierni w Kamieńcu. – Toście sami piekli? Zdziwiła się Mrozowska – Sami, odparła Bilińska, Ormiaszkę, co przed hajdamakami z bławatnym towarem uciekał, trzymaliśmy tu z miesiąc, aż nas wszystkiego nauczył. Oni to anielskie mecyje wyrabiać potrafią, chałwy i rachatłukum, a jakie pieczyste, jakie szaszłyki, zdolny naród. – Zdolny, potwierdziła Mrozowska. – Zobacz, Pelasiu, moje meszty, jaki safian w tłoczony, to od Awedyka z Kamieńca. – A ja, Konstancjo, u Kirkorowicza w Mohylowie czerwone papucie kupiłam, wyznała Bilińska i zaraz je przyniosła, by się pochwalić... Tak sobie rozmawiali, skubiąc te ogromne, soku pełne, podolskie maliny, pachlawą przegryzając, żeby choć na chwilę o strugach krwi zapomnieć... Jak tylko ziewać zaczęli, Pelasia Konstancję do pokoju gościnnego w alkierzu zaprowadziła, gdzie Ignaś na piernatach pod cienkim prześcieradłem już spał od dawna, o bożym świecie zapomniawszy. Konstancja kaftan i spódnicę na fotelu ułożyła i w samej koszuli obok Ignasia zległa. Śniło jej się, że konno przed hultajstwem ucieka, a gałęzie ją furt smagają po twarzy. Jak się obudziła, cała spocona, wrzaski „Koli!, koli!” dudniły jej w uszach. Przeżegnała się i sprawdziła czy Ignaś aby się nie zbudził. Ale nie, oddychał równiuśko. Lecz ona nie mogła zasnąć, choć dopiero świtało i koguty piały żarliwie, krztusząc się od wysiłku. Co z nami będzie – myślała - i jak się te miasteczka i dwory odbuduje? Dopiero jak zaczęła zdrowaśki powtarzać zasnęła snem sprawiedliwej.
Dwa miesiące prawie minęły od wizyty u Bilińskich w Serbach, jak Mrozowska w swoich, cudem ocalonych, Skoromoszkach zapadła. Tylko ich słuchy o krwawym żniwie Oboźnego Stempkowskiego dochodziły, że setki hultajów wiesza i ścina... Dziś mąż, w podzięce za jej eskortowanie, Pana Porucznika Golejewskiego i Pana Rotmistrza Drzewieckiego z kawaleryi narodowej, których znów w Tulczynie spotkał, na kolację uprosił. W kuchni roboty huk. Pasztet z zająca stygnie, indyk sprawiony i oskubany do pieca pójdzie. Kuchcik go mocno kolanami ściskał, a jak mu nożem po szyi jechał przez zaciśnięte zęby cedził: „Oj, ne lubisz ty toho ne lubisz!”. Trzeba go będzie z kartoflami z rozmarynem upiec, chłodnik koprem doprawić i dać do piwnicy, ciasto z pieca za pół godziny wyjąć, a indyka wstawić. Jest czas do wieczora, to ze wszystkim zdąży. Mąż wróci umęczony za dwie, trzy godziny i wszystko będzie gotowe. Co dzień folwarki całego klucza objeżdża, ludzi liczy, gospodarkę dźwiga, bo Wojewoda Potocki go o ratunek prosząc dodatkową zapłatę w bydle obiecuje. Wszystko w rujnacji, sady porąbane, dwory popalone, obory rozbite, tylko karczmy stoją jak stały. W perzynę całe majątki obrócone, nawet zboże palili, trzeba będzie osadników sprowadzać...
Zdążyła! Chłodnik okazał się wyborny. Pasztet zachwycił. Połknęli. Indyk smakował nad wyraz i schrupali go tokajem popijając. Toastom nie było końca. Na wety uraczyła ich harbuzami z imbirem pod likier melonowy. Porucznik Golejewski - młody, piegowaty blondyn z równo przyciętym wąsem - okazał się kawalerem pełnym ogłady i wesołym z natury. Chętnie słuchali jego facecji i halaspasów z życia żołnierskiego. Rozmawiano o polityce, w którą stronę Król, w którą Caryca, a w którą Regimentarz Branicki z Wojewodą Potockim ciągną, ale w końcu, przy kawie, zeszło na Gontę. Porucznik Golejewski zaczął od tego, że od kiedy Gontę Generał Kreczetnikow podstępem pochwycił dońcy Generała 300 kijów mu co dnia na gołka wlepiali przez tydzień. Najpierw w Humaniu chcieli go sądzić i karać, ale tam by chłopstwa tyle nalazło, że nie do upilnowania, więc jak już sąd kościelny w składzie: karmelita, bazylian i ksiądz proboszcz z Miaskówki, inkwizycję przeprowadził znajdując starszego setnika Iwana Gontę winnym mordów na katolikach i unitach, a także buntu przeciw Królowi i Najjaśniejszej Rzeczpospolitej i na śmierć kwalifikowaną skazał, Regimentarz Branicki w Serbach ten wyrok Oboźnemu Stempkowskiemu wykonać ordynował. A wyrok był srogi, jak należy: po wbiciu na pal przez dziesięć dni pasy z pleców drzeć, jedenastego dnia nogi obciąć, dwunastego ręce odrąbać, trzynastego serce wypruć, a ostatniego łeb ściąć.
Trzymał się Gonta twardo na osikowym kole i ani nie pisnął do trzeciego dnia, kiedy mu hycel zaczął trzeci pas skóry zdzierać. Wtedy dopiero zawył pomstując czemu Żeleźniak - zaporożec, który go do zdrady namówił - obok niego nie sterczy i czemu Caryca go nie broni, skoro sama Lachów i Żydów w obronie błahoczestia[7] im riezać przykazała. Na to uniósł się Pan Oboźny Stempkowski i żołnierzom kazał ziemią mu gębę zapchać, ale on ziemię wypluł i dalejże przeciw Rzeczpospolitej, Carycy i Panu Regimentarzowi Branickiemu bluźnić i urągać. Twarz mu się sina zrobiła i pod niebo swe przekleństwa z taką siłą miotał, Boga obrażając, że aż się ludzie kulili. Nie zdzierżył Pan Stempkowski i katu kazał zatwardzialcowi Goncie brzuch otworzyć. Tak i krew z niego chlusnęła okrutnie, wnętrzności wypłynęły i wyjąc, jak potępieniec skonał ten czarci syn. Przyszło na trupie wyrok egzekwować i jeszcze przez siedem dni pasy z niego darto, a potem przez cztery dni ćwiertowano, na koniec łeb uciąwszy. Zaraz na szubienicy zadyndał, a i inne członki na całym Podolu na rozstajach dróg na dalszych trzynastu szubienicach przybito włościanom ku przestrodze. Dopiero jak kruki, jastrzębie i sowy oczyszczą kości, to je się u stóp szubienic zakopie. Nie będzie miał Gonta chrześcijańskiego pogrzebu, potępion na wieki... Jak Porucznik Golejewski skończył, odezwała się Mrozowska czerwona z przejęcia - Skoro tak, to upiorem o północnej chwili powstanie i najpierw ruszy członków swoich szukać, a potem krew ludzką, osobliwie dzieci, pójdzie wysysać. A baby-szeptuchy, jak choćby same jego palce wykopały, to na rzucanie uroków wezmą. Przed rzezią humańską jedna taka opętana sioła przebiegała oczami świecąc i jak puszczyk hukając.
- Jest sprawiedliwość, włączył się Szymon Mrozowski, postawny sarmata w sile wieku, o ciemnej brodzie, gdzieniegdzie przetykanej siwizną - ale tylu hultajów do ukarania, że nie będzie kim w polu robić. Cały kraj w rujnacji, wyludniony. W wioskach tylko baby z dziećmi i starcy niezdatni. W miastach na placach wilcy w nocy wyją ludzkiego mięsa upraszając. Przyjdzie chłopów z daleka ściągać. Handel upadł, bo Żydów wybili, jakże się dźwigniemy? – Chłopi sami przybędą, od złych panów uciekając, jak się woliznę ogłosi - wtrąciła Mrozowska - lepiej będzie, jak katolicy przyjdą, bo ci tu przez popów pobuntowani. Ale ten co wszystkich buntował Melchizedek – ihumen motreneńskiego monasteru, co Żeleźniaka błogosławił, za Dniepr do Rossyi uciekł i kto go sądzić będzie? – Nie tylko Melchizedek go błogosławił, Pani Dobrodziejko – odparł porucznik- także ihumen łebedyńskiego monasteru noże i szable buntownikom święcił, zanim na Humań poszli. Trzy dni temu z Bożą pomocą ukaraliśmy zbereźnika. Jak podeszliśmy z czterema armatami pod mury monasteru św. Mikołaja, w którym się czerńcy z chłopami zamknęli, to wyszedł do nas sam ich ihumen w szatach z krzyżem na piersi i z dwoma czerńcami po bokach, co na tacy trzy tysiące dukatów nieśli i dali je Panu Oboźnemu, a z nimi krzyż i ewangelię po rusku do ucałowania. Dalibóg, od razu żeśmy zdrajców żywcem na pale nawlekli i na miejscu wkopali. Jak czerńcy to zobaczyli na duchu upadli, w dzwony uderzyli i bramy monasteru otworzyli na oścież. Suto się tam obłowiliśmy za wszystkie straty nasze...
Królewska dłoń Stanisława Augusta kreśliła gęsim piórem list do Pani Marie Thérèse Geoffrin[8]. Gęsty inkaust czernił szlachetną biel eleganckimi zawijasami: „Kilku fanatyków zaczęło grozić włościanom naszej Ukrainy, jeżeli nie przyjmą Unii. Tego było dosyć, aby ich podburzyć, a bunty tych ludzi to nie żarty! Fanatyzm grecki i niewolniczy walczy ogniem i mieczem z fanatyzmem katolickim i szlacheckim... To pewna, że bez konfederacyi Barskiej nie byłoby tego nowego nieszczęścia.” Podpisawszy list i odłożywszy go na bok król zamyślił się. Ach, Maman Geoffrin i jej paryski salon, pełen najświetniejszych nazwisk i najbystrzejszych umysłów Francji, luminarzy rozpartych w wybornie skrojonych fraczkach i pięknych sukniach na fotelach pod popiersiem Woltera, tam za młodu oddychał pełną piersią. Quel esprit! A tu w Polszcze ciężkie katolickie głowy, dukające trzy po trzy, sawantek jak na lekarstwo, kucharz psuje suflety, zostały tylko amory. Lullierka[9] mi tę Greczyneczkę obiecała jutro na Etiopkę przysposobić. Odetchnę, bo polityczna sytuacja in extremis w melancholię mnie wpędza. Całe szczęście, że Katarzyna oba bunty tłumić pomaga. Kreczetnikow i Branicki spisują się cum laude. Teraz skończę list do niej (i znów gęsie pióro zaczęło kłaść francuskie esy floresy): „Proszę wierzyć, że nieskończenie pragnę nadal, z rosnącą gorliwością, zasługiwać na przyjaźń i zaufanie jakimi Wasza Cesarska Mość mnie zaszczyca, składając zawsze dowody zgodności myśli i niezłomnego przywiązania, uczuć wzbudzonych Jej niezwykłymi zaletami, pozostając dozgonnie wierny, Pani Siostro, Waszej Cesarskiej Mości, Stanislaus Rex Poloniae”.
Choć Ignacemu Mrozowskiemu stuknęła setka, jeszcze na zające i bażanty z flintą jeździł ku zdumieniu sąsiadów i chłopstwa. Niektórzy na widok starego dziedzica, wyglądającego jak śmierć na chorągwi, to się nawet żegnali. Jak pogoda była brał hajduczka do pomocy i wyjeżdżali. Psy się cieszyły, a on, kiwając się w siodle rozmyślał o życia kolejach i koleinach...
Jak tylko skończył szkołę oo. Jezuitów w Płocku, wrócił do domu i ojciec go do życia szlacheckiego przyuczał: do krzyżowej sztuki, do konnej jazdy, jak z chłopami rozmawiać, jak ocenić zasiewy, jak czynsz zbierać, bo Wojewoda Potocki pierwszy u siebie chłopów uczynszowił. Lubił polować z fuzyjką i ogarami, a to na bażanty, a to na kaczki, a to na zające. I rósł silny i zdrowy, pierwszy do szabli i tańca. A jak już mu szedł 22 rok, to się zakochał w pannie Katarzynie Ossolińskiej (z uboższej linii wołyńskiej), zgrabnej i strzelistej jak on. I ucieszyli się ich ojcowie, bo się znali i szanowali, i były swaty i zrękowiny, i ręce młodych nad bochnem chleba związano, a potem dano na zapowiedzi i był ślub, i wesele jak się patrzy, miód i wino lały się strumieniami i tańcowali do jasnego rana. Grały na zmianę dwie kapele - dworska od Wojewody Potockiego z Tulczyna i żydowska z Kamieńca Podolskiego. Tańczono poloneza klaskanego i odbijanego, żwawe obertasy i mazury, ale największe wiwaty budziła raźna stryjanka po marszowym drabancie, gdzie rej wodził mistrz nad mistrze - skrzypek Natan, Szatankiem zwany. Natanek Szatanek rozgrzewał smykiem najbardziej wstydliwe i dumne panny, i dlatego był w najwyższej cenie. I z tego wesela pierwszy syn Samuel się narodził, a potem jeszcze dwóch i jedna, najmłodsza córa - Elżbietka. Dwie wioski mieli, a po śmierci Ojca już trzy. Rozradzali się i rozrastali, mimo kozackich awantur, bigosowania na sejmikach i zajazdów. Jak wojna z Rosją wybuchła poszli jak w dym – on z czterema braćmi, i byli z Xięciem Poniatowskim pod Zieleńcami i pod Dubienką, i pod nieszczęsnym Markuszowem. Po kapitulacji wrócili do domu markotni. Drugi rozbiór zagarnął Podole i znaleźli się raptem w Rosji, zgrzytając zębami w bezsilnym gniewie na swawole carskich urzędników. Jak powstał Kościuszko byli z nim od kwietnia, gdy się województwo ruskie ruszyło, aż do Maciejowic w październiku roku pamiętnego 1794. To nic, że był tam w pierś raniony bagnetem, ale czterech mu braci ukochanych moskiewskie kartacze i jegry ubiły. Ponoć od tamtego roku, wszystko tam pięknie rośnie: zboża, kapusta, ziemniaki i słoneczniki, jak na Ukrainie.
Owej pięknej majowej niedzieli 1866 roku wracali konno w południe z polowania, stary Ignacy z hajduczkiem i zziajaną sforą ogarów, wpierw leśnym duktem, a potem polną drogą przez step i pola. Jechał matuzalem Ignacy na swym bułanku z flintą na plecach i torbą myśliwską, przytroczoną do kulbaki przy prawym kolanie, z której wystawał duży łeb zająca z zakrwawionym pyskiem. A za starym na siwku znudzony hajduczek z kordelasem i pustą siatką przy siodle. Lecz choć polowanie powiodło się i słońce nie piekło zbyt dotkliwie, to mimo że skowronki ciurlały radośnie zawisając nad głowami, a i słowik odzywał się pod lasem, choć na wietrze tańczyły motyle, kołysały się źdźbła wschodzącego zboża, a step buchał soczystą zielenią, kwitł ziołami i pachniał nieprzytomnie, Ignacy niczego nie widział, nie słyszał i nie czuł, pogrążony w zgryzocie czarnej melancholii. Czy to nie największy z paradoksów, że w czas primavery, gdy wszystko co żyje dokazuje, fika i bryka, kiedy soki krążą w drzewach, pisklęta wrzeszczą w gniazdach i dziuplach, a ważki odprawiają swe napowietrzne harce, Saturn zaciska na naszym mózgu swe obręcze, leje ołów do ucha, a czarną żółć do serca? Czemu to czarne słońce wschodzi nie tylko podczas listopadowych słot, czy zimowej zadymki, gdy dwór pod naporem wyjącego wichru cały chodzi w posadach, trzeszcząc i skrzypiąc jak żaglowiec podczas czarnomorskiej burzy, ale również w porze wiosennych zefirów i treli słowika? W oczach stają wtedy zabici bracia i najdroższa żona Katarzyna, którą Bóg wezwał do siebie dwadzieścia lat temu i wnuk Ferdynand Kossowski, syn Elżbietki, ujęty z bronią w ręku w styczniowym powstaniu, skazany na śmierć. Bogu dzięki, wyrok zamieniono na dożywocie, lecz Ostryjki przepadły, Moskal skonfiskował. A drugi syn Elżbietki Władysław, co na Sybirze przykuty do taczki 20 lat katorgi odrabia, czy wróci? Mrozowscy i Kossowscy zawsze niepokornego ducha, hardzi i do poświęceń za Ojczyznę skorzy. Ale co z tego, kiedy inni, by majątki ocalić, córki swe za carskich oficerów wydają? Czemu Rzeczpospolita więcej zdrajców, niż bohaterów rodzi? Dobrze, że z Napoleonem na Moskwę nie poszedł, bo by chyba nie wrócił. Korsykanin czarował, a Kutuzow carował i wyszło, jak zwykle - pałki, tiurma, knut. Tak się zamyślił, że nie dostrzegł pod prawosławnym krzyżem, przy rozstajach dróg, w miejscu gdzie ongiś Gonty szubienica stała, grupki cicho modlących się chłopek. Dopiero jak był blisko ocknął go ich srebrny śpiew: „Pod Twoju miłost’ pribiegajem/ Bogorodice Diewo/Molenij naszich nie priezri w skorbie/No ot bied izbawi nas/Jedina czistaja i błagosłowiennaja... /”
Jak tylko pieśń wybrzmiała przeżegnały się szeroko i pokłoniły krzyżowi, a następnie odwróciły i, zaskoczone jego widokiem, usta otworzyły szeroko. Najładniejsza rumiana mołodycia ze sznurami grubych, czerwonych korali na piersiach, zrobiła krok do przodu i uśmiechnęła się do niego: „Sława Isusu Christu” usłyszał i „Zdarowia żełajemy Pane Nastupnik”. Ściągnął wodze i zatrzymał konia tuż przy niej - „Sława na wiky, i Wam zdarowia żełaju” odparł. Wtedy dopiero dziewka zauważyła zająca przy siodle i zaśmiała się szeroko: „A Wasz zajac, takij stareńkij, kak Wy Pane!” Krew Ignacemu uderzyła do głowy i wyrywając zająca z torby zdzielił ją nim przez te sznury korali, aż zadudniło i posypały się czerwone na drogę rzęsistą strugą. Stary dał koniowi ostrogę i ruszył na przód z kopyta, aż się w siodle zakołysał, z zającem w ręku, trzęsąc się z wściekłości. Tylko hajduczek obejrzał się za siebie i widział, że mołodycie korale wybierały z błota, ostrożnie, jak maliny wysypane z dzbana. Każdy wycierały o zapaski i oddawały. Jak już mołodycia im podziękowała, to popatrzyła w ślad za Panem Mrozowskim i splunęła w błoto: – Prakliatyj Lach, sztob jeho trastia morduwała! – Cziort s nim! Cziort s nim! - zawtórowały, kiwając głowami.
Jeszcze przez kilka lat stary Ignacy jeździł na przejażdżki, ale mało co upolował. Nie wiedzieć czemu odeszła go ochota. Wszyscy się dziwowali, bo myśliwym był zapalonym i od dziecka się w myślistwie zaprawiał. Tym niemniej brał hajduczka, flintę i ruszali przed siebie z ogarami na przejażdżkę. Do końca trzymał się w siodle prosto, ale ludzi jakby nie widział. Dopiero pozdrowiony imieniem Pańskim odpowiadał. Dużo się mówiło w dworach i chutorach o jego ostatniej przejażdżce pod krzyż prawosławny na rozstajach, gdzie ku zdumieniu hajduczka zsiadł z konia i na kolanach się coś długo się modlił, tak długo, że i hajduczek zlazł z konia, i ukląkł. Powiadali, że jak potem wrócili do dworu i mu hajduczek but ściągał, żyła mu w nodze pękła, skrzep do serca dotarł i go zadusił. 108 lat mu było i go w Niemirowie pochowali. Mrozowscy i Kossowscy ze łzami żegnali patriarchę i starego wojownika, co za Rzeczpospolitą krew przelewał. Po chutorach jednak chłopi gadali, że to nie skrzep, ale żółć starego pana zalała, bo po śmierci był żółty cały. Mówili też i mówią do dzisiaj, że w bezksiężycowe noce Gonta i stary dziedzic Mrozowski po rozstajach między krzyżami krążą i się szukają, ale nigdy spotkać się nie mogą – Gonta w zakrwawionej koszuli i czerwonych butach z szablą w ręku, a stary dziedzic z flintą na plecach na bułanym koniu ze sforą ogarów z wywalonymi jęzorami, i że tak będą krążyć do skończenia świata i Sądu Bożego nad nami grzesznymi. A kto ich obu jednej czarnej nocy spotka temu śmierć tego roku pisana jak amen w pacierzu.
Jacek Dobrowolski
druk - „Twórczość”, lipiec 2014
[1] Pas wojskowy
[2] Strzelba
[3] Gadzina, wąż
[4] Wilk, wilkołak
[5] Południowe Podole nad Dniestrem
[6] Słodkie ciasto, jak turecka baklawa
[7] Prawosławie, dosł. bogobojność
[8] Gospodyni paryskiego salonu literackiego, mentorka młodego Poniatowskiego
[9] Henrietta Lullier, faworyta i rajfurka Króla Stasia
◀ ► Nieme ►
Komentarze
Muszę tylko zaprotestowac przeciwko kwestii "Nie chcieli dziadowie nasi ugody hadziackiej wypełnić, księstwa ruskiego ustanowić, Kozaków do herbów z ich wiarą przyjąć, metropolity kijowskiego i jego władyków do krzeseł w Senacie dopuścić. A teraz nie chcą konfederaci barscy innej wiary w Rzeczpopolitej, jak katolicka, to mamy hajdamaków - obrońców prawosławia.". Kozaków do herbów przyjęto - prosze przejrzeć Volumina Legum do końca XVII wieku - ile tam było nobilitacji! Problemem była czerń, która nie lubiła starszyzny właśnie za ciągoty ku centrum.
Jeśli chodzi o unię hadziacką, to szybko odeszła w zapomnienie i watpię, żeby w XVIII wieku ktokolwiek o niej pamiętał. Sami kozacy szybko z niej zrezygnowali, bo księstwo ruskie w ich wydaniu było kompletną fikcją. Mój pogląd na temat Ukrainy: http://blog-n-roll.pl/pl/geopolityka-stepu
Skłonność "prawicy narodowej" do moskwiczenia jest istotnie zastanawiająca, ale to może efekt znużenia materiału, bo ustawiczne użeranie się z Ukraińcami mogło ich mocno wymęczyć. Szczególnie że te rzezie miały długą tradycję. W istocie Moskal wywoływał konflikt bazując na ciemnocie - polskiej i ruskiej, co trzeba podkreślic.
![[foto]](/author_photo/wj_X15.jpg)
Aby przetrwać Ukraina musi pokonać Moskwę i całkowicie wyłączyć ją z rozgrywki na co najmniej kilkadziesiąt lat. Nierealne? Być może. Jednak, aby Polska mogła przetrwać, Ukraina musi zrealizować swoje mocarstwowe przeznaczenie. Przetrwanie Polski jest w rękach Ukraińców. Przetrwanie Ukrainy jest w rękach Polaków.To słowa to miód na moje uszy. (Uszy) syna Jóźwiaka urodzonego w głębi Ukrainy i ojca Jóźwiaka ukrainologa.
![[foto]](/author_photo/PART_17.jpg)
W ogóle ja dzielę historię Polski na dwa okresy. Okres pierwszy to "Polska beta", czyli projekt nie do końca udany, taki niedbały szkic tego czym Polska mogłaby być. Na tym etapie jesteśmy zresztą obecnie, gdy panuje u nas generalny niedorozwój wszystkiego i wszystko jest w jakichś koszmarnych zaczątkach (poza żądzą zysku - ta jest wyjątkowo rozwinięta). Drugi okres historii to od Kazimierza Wielkiego i podboju Rusi Czerwonej, a potem unii w Krewie i Horodle. To jest wersja "alfa" i wszystkie rezerwy jakie jeszcze mamy czerpiemy z tego właśnie okresu historii, ze wspomnień o nim, z mitów, legend, archiwaliów, muzealiów, tradycji itp.
Tu jeszcze o tym jak o Rzeczypospolitej śpiewają Białorusini: http://blog-n-roll.pl/pl/okiem-bia%C5%82orus%C3%B3w-orsza
![[foto]](/author_photo/PART_17.jpg)
widzę to tak samo i cieszę się, że nie jestem sam ...
Pozdrawiam
Aby komentować Zaloguj się lub Zarejestruj w Tarace.