15 lutego 2016
Jacek Dobrowolski
Serial: Opowiadania
Nieme
! Do not copy for AI. Nie kopiować dla AI.
NIEME. Pan Henryk był kumplem mego Starego jeszcze z PPS’u, chłopak z Czerniakowa, co na pewno pił z Grzesiukiem, choć go o to nie zdążyłem
Oryginalnie zamieszczone w miesięczniku „Twórczość“ styczeń 2016. W Tarace dzięki uprzejmej zgodzie Redakcji „Twórczości“
Pan Henryk był kumplem mego Starego jeszcze z PPS’u, chłopak z Czerniakowa, co na pewno pił z Grzesiukiem, choć go o to nie zdążyłem zapytać. Warszawski cwaniak z klasą, nie za wysoki, mocna szczęka, włosy proste z przedziałkiem, działacz bokserski i dziennikarz sportowy, słowem, w porządku gość. Zabrał nas z bratem kiedyś na mecz bokserski Gwardia Warszawa – Hutnik Nowa Huta. Pamiętam okrzyki: „W limo go, w limo!“, „Rób mu nereczki!“ i przenikliwy, histeryczny sopran: „Zabij go! Zabij!“, kiedy Jędrzejewski w wadze ciężkiej, drab o grubych brwiach, demolował ociekającą krwią twarz gwardzisty. Pan Henryk skwitował to krótko: „Frajer pompka, szybko gąbka!“
To był czas licealny, Reytan, szkoła męska, rok 64, kiedy już łowiłem ryby. Moim sezamem był sklep wędkarski koło kina „Delfin“ na Krajowej Rady Narodowej. Podziwiałem tam eleganckie, błyszczące od lakieru, zagraniczne, długie bambusowe spinningi, kołowrotki, żyłki i przypony, haczyki, błyski i kolorowe sztuczne muchy, a na ścianach zakurzone łby szczupaków, sandaczy i sumów, szczerzące bezsilnie kły, martwymi oczami kontemplujące te narzędzia zbrodni.
Kiedy Pan Henryk powiedział Staremu, że może mnie wziąć nad Biebrzę na bolenie, nie wierzyłem memu szczęściu. Na bolenie, czyli rapy! Ryba to arcytrudna do złowienia, drapieżna z rodziny karpiowatych, trzyma się środka nurtu i stąd niedosiężna.
Jak tylko skończyła się szkoła, zaopatrzeni we wszystko, co wędkarzom do szczęścia potrzeba, ruszyliśmy z Panem Henrykiem na podbój Biebrzy kolejno pociągiem, pekaesem i w końcu od przystanku turkoczącym wozem konnym Gospodarza, co rybaczył z synem w R. – wiosce nad samą rzeką. Koń ciągnął raźno, popierdując wesoło przez całą drogę, a wokół sielsko i zielono, jak to na wakacjach. Gospodarz – stary chłop o ogorzałej, pobrużdżonej twarzy i oczach jak niezapominajki – trzymał lejce i bat w wielkich, spracowanych dłoniach. My za nim na ławce... Wreszcie wieś.
– Hetta, hetta, prrrr, Kasztan. No i przyjechali – wydusił z siebie Gospodarz. Chata, podwórko, pies na łańcuchu, stodoła, drewniany płot z suszącymi się sieciami, za płotem kaczeńce, wiklina i Biebrza. Plecak rzuciłem na łóżko pod Panem Jezusem z gorejącym sercem i gdy Pan Henryk rozkładał rzeczy na swoim łóżku pod Matką Boską Częstochowską pognałem nad rzekę. Dwie pychówki wyciągnięte na brzeg świadczyły o zawodzie właściciela, a za nimi nurt i toń, rzeka gadająca rybami i ptactwem, nasza dzika, meandrująca Amazonka. Ani zauważyłem, jak za mną stanął Pan Henryk – Ciągnie do wody, co? – Uhm! – odbąknąłem.
Podczas kolacji przy ziemniakach z kwaśnym mlekiem odbyliśmy naradę wojenną. Pan Henryk wyjaśnił strategię – boleń bije w środku nurtu daleko od brzegu i można go na błysk zahaczyć, ale trzeba daleko rzucać, a poza tym łatwo błysk stracić, bo wodorosty wszędzie, lepiej na muchę. Dlatego spróbujemy „na kata“. Nie jest to dozwolone, ale tu to metoda jedyna, inaczej możemy się pakować. Jutro Ci wszystko wyjaśnię.
Wczesnym rankiem, po połknięciu jajecznicy z pajdą razowca, popitej mlekiem prosto od krowy Maliny, byliśmy gotowi do wyprawy. Pan Henryk oburącz wręczył mi spinning z kołowrotkiem, jak szogun miecz samurajowi, i ruszyliśmy z wędkami i chlebakami ku rzece. Przy pychówkach wyłuszczył mi strategię. – Będziemy stać po obu stronach rzeki połączeni jedną żyłką z przyponem z muchą pośrodku. Ty trzymasz wędzisko wysoko i uważasz co robię. Żyłka musi być cały czas napięta. Jak rapa uderzy, popuszczasz z kołowrotka, nie luzując ani przez chwilę, ja ściągam. Zaraz połączę żyłki i przepłynę pychówką na drugą stronę.
Zostałem na brzegu, bacząc na rozciągającą się między nami żyłkę. Od czasu do czasu gzy, muchy i komary dawały znać o czającej się wszędzie dziczy. Szelesty, kwaknięcia i bulgotania w trzcinach rozpalały mą łowiecką wyobraźnię. Lekki wiaterek rozsiewający woń tataraku czynił poranny skwar całkiem znośnym i choć wkrótce miałem mokre pepegi, zapał do walki buzował we mnie.
Pan Henryk, na pych, bezpiecznie przepłynął na drugą stronę nurtu, trzymając pod pachą spinning skierowany z tyłu ku górze, żyłki udało się nie zerwać i zaraz staliśmy naprzeciwko siebie, jak dwaj kaci szykujący się do nadrzecznej egzekucji, połączeni cienką linką, przy której, blisko mego mistrza, dyndała na długim przyponie czerwona mucha.
Pan Henryk żyłkę popuszczał, a ja ściągałem, póki nie dał mi znać, że mucha jest już tam gdzie ją sobie upatrzył nad samym środkiem nurtu. Stop! Zatrzymałem kołowrotek. Naprężyliśmy żyłkę. Byliśmy gotowi. Pac! Mucha dotknęła wody i odskoczyła po chwili. Pac! Pac! Pac! Pan Henryk zręcznie punktował nurt, raptem błysk i uderzenie, boleń! Uderzył, ale się nie zahaczył. Tym niemniej to bicie ustawiło mnie do pionu. Chwilę potem zobaczyłem jak plasnął ogonem w taflę, może o trzy metry od miejsca, gdzie właśnie dyndała mucha.
Pan Henryk zaczął kombinować. Pac tu, pac tam, z prawa, z lewa, wyżej, niżej i raptem bęc! Jest! Jest! Wisi srebrny, wspaniały, drga i kołysze się, ja popuszczam żyłkę, Pan Henryk ściąga i po chwili boleń w podbieraku. Mamy go! Nic nie odda smaku zwycięstwa, wyrwaliśmy nurtowi rozbójnika. Warto było czyhać nad tą piękną wodą, nad tą rzeką, czarną, tajemną, pełną wykrotów, zarośniętą szczypiorami, skrywającą klenie, karpie, węgorze, szczupaki, sandacze, płocie, okonie, i naszych srebrnych rycerzy – bolenie.
Po pół godzinie mieliśmy drugiego wymiarowego. To było coś. Każdy po boleniu. Było z czym wracać. Jeszcze ze trzy kwadranse prób, dwa nieudane bicia, kilka plaśnięć ogonem i...pach! Jest! Duży, walczy, cholera, ręce bolą od kręcenia, trzymam kij prosto, Pan Henryk wojuje, holuje, spinning mu się wygina w C. Oby się tylko nie zerwał! Podbierak! Pan Henryk rzucił kij na ziemię i oburącz wytaszczył rekina z wody. – Ale duży! – wrzasnąłem. – Fest ryba, mało się nie zerwał, sukinsyn – odkrzyknął do mnie zziajany i zadowolony. – Już gorąco, ryba kończy żerować, wracamy! – zawołał.
Pan Henryk rozsupłał żyłkę, ja ściągam. Wraca pychówką z rybami, dobija do brzegu. Wyskakuje, wyciągamy łódź. Oglądam naszych rycerzy. Srebrni, wystające dolne szczęki dodają im drapieżności. Piękne ryby i ten olbrzym. – Będzie miał ze cztery kilo? – pytam. – Z okładem.
Na obiad rewelacyjne, smażone okonie od Gospodarza z chlebem i ogórkami kiszonymi. W domu gospodyni nie ma, więc radzimy sobie sami. Mamy ciasto z Warszawy, herbatę Yunnan. Gospodarz z synem w polu. Pan Henryk ucina sobie drzemkę pod Matką Boską, a ja idę z wędką do rzeki płocie na ciasto łapać. Pionowy spławik z czerwonym czubkiem sunie po wodzie, zatrzymuje się, kołysze i raptem zanurza, podcinam, dupa sałata! Ciasto zjedzone, więc jeszcze raz w to samo miejsce i znów: pif-paf! Goły haczyk. Dopiero jak twardsze ciasto zagniotłem, dobrze na haczyk nasadziłem i przy braniu momentalnie z nadgarstka podciąłem, płoć wylądowała na brzegu, trzepocząc się u moich stóp. Złapałem pięć wymiarowych, cztery małe wypuściłem. Plum! Jak tylko pies zaczął ujadać na powitanie Gospodarza, zwinąłem manele i do chałupy. Pan Henryk pochwalił, Gospodarz się uśmiechnął, syn – znacznie starszy ode mnie wysoki, opalony facet – nawet nie spojrzał. – A swoje z nocnego połowu chłopakowi pokażecie? – zapytał Pan Henryk. – A co mamy nie pokazać, pewnie, niech się uczy – odparł Gospodarz.
Na stole herbata szuwarówa w kubkach zaparzana, a w zębach sporty i gadka szmatka. A jaka zima była, jaka wiosna, jakie połowy. – Oj, kiepsko, Panie, nie to co kiedyś, ale da sie żyć, da sie żyć. Chytre oczka Gospodarza, pobłażliwy uśmiech Pana Henryka – znają się od lat. – Żeby tylko drogę przez wieś wyasfaltowali. Obiecali, bo my trzy lata temu na wybory całymi rodzinami poszli, siódma rano trzy wsie w komplecie i dopiero potem na sumę, znaczy się władza zadowolona musiała być. Obiecywali, obiecywali i nie asfaltują komunisty, niech ich szlag trafi.
Pan Henryk flaszkę wyciąga, oni boczek, rybki wędzone, ogórki, chleb, a Pan Henryk wódkę do musztardówek leje. – Hop siup w ten głupi dziób! Ja sobie herbatę piję, rybki uszczknę, słucham. O Gomułce, o PGR-ach, o tym, że mięso ma podrożeć, jak Wolna Europa mówiła. O cenach ziemi, to skomplikowane – morgi na hektary, hektary na morgi, czy się opłaca kawałek pola sprzedać teraz, by motor Ryśkowi kupić. – To są kawalerskie roki, Rysiek po wojsku do żeniaczki gotowy, niech pannę do remizy do Wizny wozi, jak inni. – Pewnie, no to pod tę żeniaczkę, na drugą nóżkę! – zakomenderował Pan Henryk. – Siup! A Gospodarz dalej – Tu samochodu nikt nie ma, Panie, kto by samochód miał. Jak sie kto dorobi, to dolary na lewo w Łomży kupuje, do słoika chowa i pod płotem zakopuje, żeby władza ludowa nie znalazła. Na czarną godzinę, Panie, bo z komuną nigdy nie wiadomo. Gospodarz sztachnął się sportem i wypuścił kłąb dymu jak smoka z krtani. – A wymiana piniędzy będzie? Nawet ksiądz nie wie. Wszyscy czekają nie wiadomo na co, ale my wiemy, na czarną godzinę czekają, bo każdy wie, że kiedyś przyjść musi. Za Hitlera była, za Stalina była, to i przyjść musi, co by nie przyszła. Za Niemca, Panie, przeżył ten kto krowę i świnki miał, a partyzanty zabierały, Niemce zabierały, Ruskie zabierały i co sie podkarmiło, to sie utraciło. Jak nocą kolbami w drzwi łomotali, to wiadomo było, że zabioro. Tośmy ryby wędzili i na drzewach w workach chowali. Jakby nie te ryby, to by nie przeżyli. Wengorza jak sie uwędzi tak richtig, to sie trzymo, oj trzymo się rok cały. Rysiek przytaknął – Ociec prawdę mówiom, wengorz sie trzymo najdłużej.
Flaszka pusta, ostatnie kropelki wytrząsane w skupieniu, ale Gospodarz honorowy i z szafki bimber własny wyciąga, miodu do butelki nalewa i wstrząsa lepiej jak barman na amerykańskim filmie. Gotowe. Już mętny płyn do musztardówek się leje i – Pod te rybkie jak pod pipkie! Chlup!... Brrrrr! Ha! Moc-ny! – komentuje Pan Henryk. Oczy im się świecą i zagryzają, to rybką, to ogóreczkiem, a tu już wieczór za oknem, żaby drą się jak opętane, my przy lampie naftowej, atmosfera wodniacka, puszczańska. I znów o Niemcach, jak tu Guderiana czołgi w 39-tym szły, a kapitan Raiginis w bunkrze na Strękowej Górze się bronił do końca. Otoczony, żołnierzom swoim kazał wyjść, sam granatem się rozerwał na amen, ręka, noga, mózg na ścianie. I dalej partyzanci, Ruskie, Niemce, rekwizycje, napady, granaty, kasza, słonina, bimberek w stodole. – No i trupy chować było trzeba. Naszych na cmentarzu w nocy, ksiądz ledwo pokropił i już zmykał, a obcych to do rzeki. Takie czasy byli, że my w niepewności żyli, każdy o życie swoje drżał. Niemce okrutnie na Żydów zawzięte, trach i po herbacie. Najpierw to ich wytłukli, niedobitki uciekały w szuwary, w lesie sie chowały. A partyzanci ziemianki mieli na kępach na Czerwonym Bagnie, tam w 44-ym największa bitwa z Niemcem była, to ja Panu łońskiego roku opowiadał. Tysiąc Niemców zginęło. Raki ich wszystkich zjedli. A po wojnie Ruskie pod Augustowem na naszych wielkie obławy robili, Pan wie, ja wiem, ale cicho sza, bo nikt nie wrócił. Panie, co tu sie działo. Tak było, że do dziś sie śni. – Co się śni? – wydukał zalany Pan Henryk, kołysząc się za stołem. – Pan to sie już jak Żyd do modlitwy kiwa – roześmiał się Gospodarz. – Nasz bimberek najmocniejszy we wsi, sam cukier, jak go Lejb Cukierman pędził. Dziadek sie od niego przed wojną nauczył luks bimberek robić. Żydzi mają swoje sposoby, mają. Tego chłop nie wymyśli, żeby taką chałkę upiec, co ony piekły. Tego piekarz nie zdradzi, bo to jego życie, jego interes, Panie. A stary Lejb Cukierman Dziadkowi sekret bimberku za darmo sprzedał, bo sie lubili. Gospodarz oczy zamknął, bujnął się na ławce raz i drugi, bimber mu z głowy fest parował i po chwili pociągnął dalej – Panie, tak było, szkoda gadać, szkoda gadać, wojna! Żyda to się w chlewiku trzymało, póki miał złoto, a potem siekierą w łeb i do Biebrzy... Ale Pan Henryk chyba tego nie usłyszał, tak się w sobie zapadł. – Chodź, chłopak, ryby pokażemy – raptem zwrócił się do mnie Gospodarz.
Wstaliśmy wszyscy, nawet Pan Henryk się z trudem ocyknął i dźwignął, i ruszyliśmy przez podwórko do stodoły za zataczającym się Gospodarzem z latarką, co świeciła na wszystkie strony. Szliśmy pod gwiazdami diamentowymi, pod księżycem, co srebrem wszystko zalewał, pod lipami, co już kwitnąć zaczynały, przy jaśminie, co aż dusił swym kadzidłem. I otwarły się wierzeje stodoły wieczystej, skrzypiąc boleśnie, i stanęliśmy przy skrzyni wielkiej, i uniesione zostało wieko skrzyni czarnej, i ujrzałem ryby ogromne, zaklęte, fantastyczne, cicho śpiące, śnięte, leżały na sobie warstwami, ściśnięte, i świeciły pokryte śluzem: w jasno-ciemne desenie sandacze, liny oliwkowozielone z kremowymi brzuchami, połyskliwe węgorze czarne, i z łuskami złotymi karpie, nakrapiane jak lamparty szczupaki, żółte sumy z wielkimi wąsami, wszystkie z otwartymi szeroko oczami, z rozwartymi szeroko pyszczkami. Karpie jeszcze nimi lekko ruszały, otwierały je, zamykały. Nieme ryby wydarte rzece polecały się czyjejś opiece... Stałem jak wryty, gapiłem się oniemiały na ten skarb, nie słuchając bełkotu rybaków, póki w końcu nie spuścili wieka z łomotem.
Komentarze
![[foto]](/author_photo/Zylbertal.jpg)
![[foto]](/author_photo/Taraka.jpg)
![[foto]](/author_photo/RomanKam.jpg)
![[foto]](/author_photo/RomanKam.jpg)
![[foto]](/author_photo/Taraka.jpg)
![[foto]](/author_photo/RomanKam.jpg)
![[foto]](/author_photo/dobrowolski.jpg)
Np zacząć od wprowadzenia zasady, iż mówimy wyłącznie o tych krzywdach które wyrządzono nam.
![[foto]](/author_photo/RomanKam.jpg)
Aby komentować Zaloguj się lub Zarejestruj w Tarace.