02 marca 2014
Katarzyna Urbanowicz
Serial: Prababcia ezoteryczna
Odjechane teksty o Ukrainie
! Do not copy for AI. Nie kopiować dla AI.
◀ Manipulacje (2) ◀ ► Co usłyszałam przy kobiecym stole w roku 1987 ►
Wysyp tekstów o Ukrainie jest jak letni dziwny deszcz: są pioruny bez burzy, tęcza bez słońca, konstatacje bez ładu i składu, logiki i własnych doświadczeń. Wszyscy czujemy, że coś nadciąga, ale nie wiemy co. Boimy się ale i odczuwamy podniecenie: coś może w naszym zwykłym życiu zmieni się. Nad nasze peerelowskie bloki nadciąga nawałnica: Nie bardzo wiemy, co o niej myśleć.
Młode pokolenie, nie doświadczywszy wojny i straszliwości zagłady, przypomina mi pewnych nastoletnich chłopców na rogu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej, których opis pewnego wypadku drogowego kiedyś usłyszałam stojąc pod światłami na rzeczonym skrzyżowaniu: „No i wiesz, ten samochód tak ciągał faceta od słupka do słupka, że obijał się raz w tę raz w tę... Ale zbyty były, mówię ci! Plask, plask, bum, a już to był chyba trup. A ile po drodze flaków zostawił!”
Napisałam kiedyś opowiadanie oparte o autentyczne doświadczenia, moim zdaniem najlepsze opowiadanie w mojej życiowej karierze, niestety, wydawnictwo zapiera się nie chcąc uwolnić praw autorskich, choć nakład antologii dawno został wyczerpany. Przez swoje zaniechanie w czas nie wypowiedziałam umowy i uległa ona milczącemu przedłużeniu na wieczność. Nie mogę więc przywołać tego tekstu dla opisania moich wrażeń z Ukrainy zapisanych rodzinną historią i nie mogę (zniechęciłam się) ciągnąć tego wątku. Od początku wszystko w sprawach ukraińskich przerażało mnie: życiorysy rodziny męża i mojej, a potem osobista konfrontacja z ukraińską częścią naszej rodziny. Najchętniej bym to wszystko zapomniała, niestety, tkwiło we mnie jak zadra. Wyłazi teraz, nie wiedzieć czemu.
Gdy jednak na FB czytam odjechane interpretacje tego, co się w sprawach ukraińskich dzieje, oglądam w telewizji celebrytkę ukraińskiego pochodzenia niejaką Weronikę Marczuk, znaną z tego, że coś tam tego miała z agentem Tomkiem i nie dała mu się, co świadczyć ma, że nadaje się na europosła — prosto od fryzjera i makijażysty, wyposażoną w najnowsze streszczenia analityków spraw zagranicznych (pojawiają się już w TVN-24 kolejne klony ślicznych Ukrainek) zgrzytam zębami. Czytam bowiem na FB takie „ezoteryczne” teksty (doceńcie przy okazji moje poprawki ortograficzne! Ach ta interpunkcja, te kropki i przecinki rozdzielone spacjami akurat tam, gdzie ich nie potrzeba.) :
„Tradycja, na której opiera się tarot, przedstawia Ukrainę i Rosję jako wizerunek wielkiej miłości i wielkiej powierzchni wody. Ukraina i Rosja są otoczone granicą, także granicą tarczy słonecznej i wielkich orlich skrzydeł. Zza tej granicy jak można zauważyć wylewają się wielkie strumienie wody. Orzeł zawsze symbolizował :niebo, słońce, dobro, ducha oraz męską aktywność. Słońce które otacza całe terytorium Ukrainy, Rosji: od zawsze było symbolem boskości i oznacza dawcę życia. Woda jest wodą żywą, wodą nieśmiertelności. Granica wyznacza i chroni teren Ukrainy i teren Rosji, na którym to terenie, znajduje się coś cennego. Tym czymś na tych terenach jest święty Graal, wielki akwen wody: jako misterium Ostatniej Wieczerzy przechowany w zamku Króla Rybaka, cel poszukiwań rycerzy Okrągłego Stołu. Od najdawniejszych czasów woda, zwana również naczyniem obfitości, jest symbolem kobiecości, znakiem od niepamiętnych czasów: serca, kosmiczną macica zawierającą życie. Jest tez kielichem Chrystusa przekształconym w świętego Graala z legend arturiańskich, dostępnym tylko dla wtajemniczonych. Jest wodą życia ofiarowującym dar nieśmiertelności temu, kto się z tej wody napije. A więc z jednego akwenu morza, czy też oceanu w bliskości Ukrainy, czy też Rosji bije pięć źródeł wody (żywiołu będącego symbolem życia oraz prapoczątku ),,. Są one kanałami, przez które życie objawia się i nabiera kształtu. Jest więc to łaska dla Ukrainy i Rosji, która zstępuje z nieba, i która ma moc kreowania pierwocin rzeczywistości, z których zrodzą się wszystkie żywe istnienia. Woda mórz, czy też oceanów w bliskości Rosji i Ukrainy jest w swej rozrodczości, tak jak ludzie,. Jest jej obficie już dużo, dlatego potrzebny już jest spokój i pokój. Wszystko się ustabilizuje, zapanuje zgoda i radość. Jedno i drugie będą już wkrótce dla siebie narodem gościnnym, ponieważ łączą Rosję i Ukrainę: rodziny. Ten moment, wprowadzi Ukrainę i Rosję w świat emocji i uczuć. Wyobraża to potencjalną moc energii wody. Jest więc symbolem pierwocin, czegoś, co w następnym przypatrzeniu się koloru wody przyjmie formę emocji, uczuć i radości. Ziemia tak jak ludzie przybiera siłę twórcza związaną z już zapłodnioną natura, wodę życia, która pozwala rozwijać się temu, co zostało stworzone. Mam tu na uwadze: kosmiczna tak zwaną macicę, łono Ziemi i bruzdę ziemi, z których rodzi się życie we wszystkich swoich formach. W wymiarze ludzkim chodzi o wspólne połączenie między ludźmi, a wodą. Zachętą więc jest to: aby ludzie już się miłowali i pielęgnowali swe uczucia w sobie i przekazywali to każdemu człowiekowi na Ziemi w imię przyjaźni i miłości. Wyobrażana jest tu twórcza siła, która przeobrazi wnętrze człowieka. Urzeczywistni się idea - obrazu. Zapanuje tylko wtedy zgoda ,,która pogodzi te zwaśnione strony: tylko poprzez braterstwo i miłość człowieka do człowieka Jedno drugiemu więc musi pomóc, jeden człowiek drugiemu””
No więc może opowiem, jak przebiegła moja pierwsza wizyta na Ukrainie w latach osiemdziesiątych, w sąsiedniej wiosce, gdzie urodził się mój mąż, bowiem jego wioska zrównana została z ziemią, a w dokumentach nawet nie pozostał ślad po jej istnieniu. Wioska nazywała się Zalesie, powiat Kostopol, a plan jej gospodarstw przetrwał w pamięci staruszków. Nie potrafili jednak powiedzieć nic o ludziach, którzy ją zamieszkiwali, poza tym, ile mieli ziemi i jakie były ich nazwiska. Nagrałam kiedyś opowiadanie mojego teścia i mimo usiłowań nie udało mi się dowiedzieć kto był kim, jaki miał charakter, usposobienie, czym się odróżniał od innych. Rysowali plany, pamiętali dokładnie ile kto miał ziemi, znali imiona niektórych synów (córek w ogóle nie pamiętali, nie były wystarczająco ważne) i to wszystko.
Mój mąż, osierocony przez matkę, która zmarła, gdy był niemowlęciem, w czasie, gdy ojciec zdobywał Berlin, przerzucany od krewnych do krewnych w czasie repatriacji do Polski (dzieci chętnie brano pod opiekę, ponieważ przysługiwał na nie dodatkowy kontyngent żywizny i dobytku do zabrania – podobno aż pół wagonu) pałał namiętnym pragnieniem poznania ukraińskiej części swojej rodziny w czasach, gdy żaden Polak nie miał pozwolenia udania się w tamte strony. Pracując na budowie Chmielnickiej Elektrowni Atomowej, jako kierownik ważnego odcinka tej inwestycji, dysponował kontaktami, które pozwoliły mu wykorzystać miejscowe znajomości dla uzyskania służbowego samochodu pewnej instytucji dającego gwarancję mniejszego ryzyka w razie zatrzymania przez służby ZSRR. Przejazd musiał odbywać się po terenie poligonu wojskowego o rozległości ok. 100 km i niebezpieczeństwo polegało na możliwości trafienia przez przypadkowy pocisk; jednak dostęp po zwykłych drogach był niemożliwy.
Wyruszyliśmy więc pewnego ranka we czwórkę, z moją koleżanką i jej mężem, terenowym samochodem, którego dysponent przysłał go z kierowcą, ale sam wolał nie ryzykować.
O zmierzchu dojechaliśmy na równinę tuż przed uskokiem, za którym widniały zabudowania Kostopola. Zatrzymaliśmy się, ponieważ nie było widać jak wjechać na urwisko. Otoczyło nas kilkanaście ludzkich sylwetek. Każda z tych osób mogłaby aspirować do bohatera powieści o Robinsonie Cruzoe: Łachmany, długie brody, przesadne gesty i nieartykułowane wrzaski. Tylko to ich różniło od Robinsona, że byli pozbawieni kończyn, jednej albo dwóch. Ekspresyjna gestykulacja okazała się skutkiem nie posiadania języka, wyrwanego przez Afgańców, jak potem się dowiedziałam. Jeden z nich poruszał się na deseczce zaopatrzonej w cztery małe meblowe kółka. Nie miał też rąk, ale inni pomagali mu w przetaczaniu tej deseczki. Za to głos miał bardziej donośny niż pozostali. Byliśmy przerażeni. Moja koleżanka, twarda dyrektorka pewnych zakładów (w prasie było o niej głośno, gdy zwolniła bez mrugnięcia okiem kilkanaście samotnych matek i upierała się, że są złymi pracownicami) płakała w głos. Ja znieruchomiałam i zmartwiałam: wydawało mi się, że niczego nie odczuwam, ale ten obraz pozostał wyryty we mnie przez wiele lat.
Dowiedziałyśmy się potem, już tego wieczoru, przy aluminiowych dziesięciolitrowych bańkach z bimbrem przywożonych skądś na kierownicy roweru (po dwie dla równowagi) tuląc się do siebie jak małe głupie, przerażone dziewczynki, jak kraj traktował swoich weteranów a Afganistanu.
Język ukraiński jest tak bardzo zbliżony do polskiego, że łatwo porozumiewałyśmy się z kobietami, każda mówiąc po swojemu: (siedziałyśmy oddzielone, jak tam jest w zwyczaju od świata mężczyzn. Kobiety szykują przyjęcie, ale siadają potem w kącie, przy odrębnym stoliku i jedzą resztki ze stołu mężów) i tylko od czasu do czasu nasze rozmowy cichły, gdy mężczyźni mieli coś ważnego do powiedzenia. Kobiety miały inną historię, ale ona zawsze tliła się w kontekście do męskiej, zdominowanej przez Afganistan i Czarnobyl, a także przez wspomnienie czasów gdy podział rodziny na część ukraińską i polską skutkował życiem lub śmiercią. Muszę oddać im sprawiedliwość: posadzono mnie przy „męskim” stole, ale gdy koleżanka uciekła do sypialni, nie chcąc słuchać opowieści przed lat, ja przesiadłam się do kobiet. Tam poznałam też pewną ukraińską ciotkę, dzięki której przeżył mój mąż i tak mnie polubiła, że przy wyjeździe dostałam od niej w prezencie trzylitrowy słój (po ziemniakach w wodnej zalewie) bimbru. Ale opis tego przyjęcia i relacje kobiece w następnej części.
Nie dziwcie się więc, że kiedy czytam przytoczony na wstępie tekst, pełna jestem złych myśli na temat odjechanej autorki. Może powinna była zasiąść tam wśród tej ukraińskiej rodziny i usłyszeć, że „my cię nie zabijemy, bo ty jesteś z naszej rodziny, masz brwi i oczy jak nasi i bimber pijesz jak nasi”. Nie zdziwcie się, ale kiedyś mnie wbijano na polonistyce przekonanie, że „Malowany ptak” Kosińskiego to tylko taka licentia poetica, a ja tego wieczoru zobaczyłam różnicę między życiem a literaturą, to znaczy jej politycznym odczytywaniem. I już na zawsze uważnie obserwuję fascynacje polityków.
◀ Manipulacje (2) ◀ ► Co usłyszałam przy kobiecym stole w roku 1987 ►
Komentarze
Aby komentować Zaloguj się lub Zarejestruj w Tarace.