19 listopada 2018
Wojciech Jóźwiak
Serial: Antropocen powszedni
Sens warsztatów, pracy z umysłem i ćwiczeń z percepcją
◀ Szałasy potu w antropocenie ◀ ► Klimatyczne pytania i potrzeba klimatycznych korepetycji ►
Jaki jest sens tego wszystkiego? – Czego? – Mam na myśli cały ten szamanizm, warsztaty Twardej Ścieżki, ale także inne i pokrewne sposoby, czyli właściwie to wszystko, co nazywamy pracą z umysłem, więc medytację, zwłaszcza w wersji „zen bez zen” czyli (taką nazwę można by wylansować) postbuddyzm, czy inne sposoby pracy z percepcją. Jaki sens, w imię czego? Kiedyś było to jasne, bo każda szkoła przynosiła ze sobą swój cel lub obietnicę celu i w większości te obietnice można było nazwać, że to oświecenie. Albo „duchowe wyzwolenie”. Kto by nie chciał?
Potem raczej zaczęło się mówić, że chodzi o energię. Warsztaty zaczęto (zaczęliśmy) nazywać energetycznymi. Chodziło o jakiś rodzaj wewnętrznej siły albo zdolności, o wyzwolenie mocy w sobie. Jednocześnie te działania, praktyki i warsztaty zaczęło się nazywać rozwojowymi. Był taki moment, ileś lat temu, kiedy wszyscy chcieli się rozwijać. Dotąd Taraka ma w stopce „Magazyn Rozwojowy”. Ale przy tym powstawało przypuszczenie, że ta „moc” jak i „rozwój” to przeniesienie na plan działań duchowych tego, co w ogóle robi się w społeczeństwie i w naszych czasach, tzn. goni się za siłą (czyli wpływami, dochodami, posiadaniem), trzeba być sprawnym i dyspozycyjnym (czyli trzeba mieć moc) i nieustannie nadganiać tych, którzy szybciej czegoś się nauczyli, czyli się rozwijać. Na warsztatach rozwoju duchowego powtarzaliśmy – tyle, że „innymi słowami” – to, co w ogóle robiło się w kapitalistycznym nowoczesnym społeczeństwie, czyli starało się o siłę, utrzymywało możliwie wysoką sprawność i rozwijało się.
Ale coś się zmieniło. Do mnie to dotarło dość niedawno. Latem zeszłego roku napisałem krótki tekst „Więcej nie można”: o tym, że ponieważ nasza ludzka działalność na Ziemi dobiła do ściany czyli do końca wytrzymałości systemów naszej planety, to tracą sens, wniwecz się obracają nasze dotychczasowe wartości: te, które nas napędzały do „rozwoju”.
Dlatego pora również zauważyć, że duchowe działania tracą sens, jeśli miałyby dalej być „rozwojowe”. Co z tego wynika? Dać sobie z nimi spokój? Odrzucić, zaprzestać? Uznać to wszystko za omyłkę? (Jak miłość, kiedy ktoś już się odkochał?)
Followers różnych ways mogą mieć tu różne zdania. Z pewnością niektóre ways są tak dobrze zabezpieczone przed takimi wątpliwościami, że niczego nie muszą przestawiać: żaden Luter im nie zaprotestuje, żaden małolat nie zauważy nagiego króla.
W tym, co sam robiłem, jest coś, co jak mi się wydaje i jak mam nadzieję, co nie straciło sensu przez najeżdżającym czołgiem antropocenu. Tym czymś jest szukanie czegoś poza sobą. Zwracanie się do czegoś poza sobą. Indianie po angielsku nazwali to vision quest czyli wycieczką po wizje. John Michael Greer w swojej witrynie Ecosophia (rozważając Oswalda Spenglera, podobieństwa Amerykanów i Rosjan, mękę tych narodów, które nie są w światowym centrum – tak, okazuje się że Amerykanie nie wyzbyli się kompleksów wobec Europy... itd., ale to by nas odwiodło od wątku, więc pominę) pisze o powszechnej wśród różnych narodów Indian i specyficznej, emblematycznej dla Północnej Ameryki praktyce religijnej, polegającej na ustanowieniu więzi z indywidualnym duchem-towarzyszem. Ten duch jest nie-ludzki, przeważnie jest zwierzęciem, dlatego mówi się o „zwierzęciu mocy”. Takim zwierzęciem mocy była sikora, która przyśniła się małemu (dzieckiem był) „wodzowi” Wiele Przewag (Plenty Coups) – o tym pisałem kiedyś: „Jonathana Leara: droga Sikory”. David Thomson i Mattie Davis-Wolfe na pierwszych swoich warsztatach w Polsce w 1995 r. przeprowadzili wycieczkę na spotkanie ze zwierzęciem mocy. Pierwszym krokiem-działaniem były wizje przy bębnie, którymś kolejnym szałas potu. Znalazłem słowo, nie polskie, greckie, które pozwala połączyć tamte całkiem egzotyczne praktyki i umysłowe orientacje z naszymi głębokimi i zapominanymi tradycjami; to słowo brzmi anekumena, czyli „ziemia poza wsią”. A właściwiej: ziemia nie należąca do człowieka, nie-ludzka. Wyprawy po wizje i wyjścia na spotkanie ze zwierzęciem mocy z bębnem lub bez i inne praktyki Twardej Ścieżki, a także medytacje „na nic” taki właśnie mają sens: wyjście poza siebie, poza „ludzkość”-ekumenę ku „nie-ludzkości”-anekumenie. Plenty Coups z anekumeny dostał posłańca (angelosa? – właśnie tę sikorę), który pouczył go, jak całkowicie przekierować kulturę własnego plemienia tak, żeby potrafiło stawić czoła nieuchronnym i strasznym przemianom, które przynosili Biali.
Teraz jest podobnie, tyle że nie z łowcami z Prerii, tylko z nami. Być może rozwiązanie przyjdzie od nas, z ekumeny, np. w postaci jakichś nowych wynalazków technologicznych, ekonomicznych lub politycznych, które pozwolą złagodzić antropocen. Ale jest też możliwe – taką można mieć głęboką nadzieję – że przyjdzie spoza nas, z anekumeny. Dlatego nie powinniśmy rzucać do kosza sposobów pracy z umysłem, ale zmienić je tak, żeby nie afirmowały naszych błędów.
◀ Szałasy potu w antropocenie ◀ ► Klimatyczne pytania i potrzeba klimatycznych korepetycji ►
Komentarze
![[foto]](/author_photo/szeliga.jpg)
Takie "wyjście poza siebie" bardzo często ma ogromy wpływ na całe życie danej osoby.
Ktoś rzuca pracę, która go wykańcza i zaczyna robić to, co jest jego życiową pasją. Ktoś inny "zdobywa się na odwagę" i zaczyna spełniać swoje marzenia, podróżując po całym świecie. Można długo opowiadać...
![[foto]](/author_photo/RomanKam.jpg)
![[foto]](/author_photo/wj_X15.jpg)
Aby komentować Zaloguj się lub Zarejestruj w Tarace.