17 września 2014
Katarzyna Urbanowicz
Serial: Prababcia ezoteryczna
Sojusznicy z zaświatów
◀ Saturn, siewca strachu ◀ ► Razem czy osobno ►
Czy umierający może szukać sojusznika w nieznajomym zmarłym, używając jako łącznika osoby żyjącej? To pytanie przyszło mi na myśl podczas pewnej dyskusji nad snem:
http://www.taraka.pl/koncert_na_wawelu#permaid11096. Ale moje dywagacje idą w innym kierunku niż Marcina Kotasińskiego.
Przedmiotem refleksji nie było bynajmniej pojawianie się matek w snach ostrzegających, ale ich istnienie w podświadomości córek, w taki sposób, że ktoś obcy „włamawszy się” do tej podświadomości, wykorzystuje bytującą tam postać do targów o swoje życie. Brzmi to skomplikowanie, ale szokujące doświadczenie, które przeżyłam, nasuwa możliwość tak różnych interpretacji, z których żadna nie wydaje się bardziej prawdopodobna od innej.
Swego czasu leżałam w szpitalu na oddziale kardiologicznym. Oddział ma tu znaczenie, gdyż w owym czasie zawałowców nie ratowano tak prosto i skutecznie jak dziś i przeżywalność pacjentów tego oddziału wynosiła ok. 40%. W kilkuosobowym pokoju nocą umierały 2-3 osoby, w dzień jedna. Ów szpital, prowadzony w Warszawie przez siostry Elżbietanki, położony był w pięknym ogrodzie, na który z zazdrością patrzono przez okna lub z długich balkonów, choć wychodzenie na nie nie zawsze było miłe, bowiem „wysmradzano” na nich materace tych, którzy umierali, miotając się niespokojnie i siejąc dookoła swoje płyny ustrojowe. Ktoś umierał, wyrzucano jego materac na balkon, zabierano stamtąd któryś z zapasów i po kilkunastu minutach leżał już nowy pacjent nie rozumiejąc, dlaczego pozostali mieszkańcy/mieszkanki pokoju łypią nań dziwnym wzrokiem. Nie wiedzieli, że jego łóżko mógł niedawno zajmować ktoś zaprzyjaźniony trochę, kogo już nie było. Wracając do jako takiej kondycji myślało się cały czas, kiedy będzie się w stanie wyjść do tego ogrodu, ale gdy już było się w stanie, na ogół delikwenta wypisywano. Tak było w dzień.
Nocą ogród robił upiorne wrażenie. Szczególnie w upalne lipcowe noce, gdy wszystkie okna i drzwi balkonowe były pootwierane i nie bardzo było czym oddychać, a na dole, na brukowanej ścieżce turkotały wypaczone długim używaniem kółka wózków, wywożących nieboszczyków do chłodni, znajdującej się w szopie, w kącie ogrodu. Nie śpiąc liczyło się te turkoty: jeden,...dwa... dziesięć...
Otumaniony lekami, podłączony do kroplówek i automatów dozujących je, pacjent tego szpitala czasami miewał wrażenie, że znajduje się w nieokreślonej przestrzeni między jego zwyczajnym życiem, z którego nagle go wyrwano, a bramą prowadząca do miejsca napawającego przerażeniem, do którego zbliża się z każdym bolesnym, płytkim oddechem. Wózki wywożące umarłych, w liczbie dwóch, stały na naszym korytarzu i nawet w dzień przypominały o swojej roli, ponieważ nie były przykryte prześcieradłem, a połataną grubymi ściegami ceratą i każdy z nas, wieziony na badania, mógł je oglądać do woli.
Tak właśnie przywieziono mnie do kilkuosobowego pokoju i nie miałam pojęcia dlaczego wszyscy tak dziwnie na mnie patrzą. Po dwóch dniach już sama dziwnie patrzyłam na kolejną delikwentkę.
Pogotowie zabrało mnie z przychodni lekarskiej zupełnie nieprzygotowaną, ponieważ wybieraliśmy się z mężem na działkę, wszystkie nasze rzeczy były spakowane do samochodu i zawrót głowy dopadł mnie już w samochodzie, a że przychodnia była po drodze, tam się zatrzymaliśmy. Mąż przywiózł mi potem do szpitala kilka rzeczy, wybranych na chybił trafił, a wśród nich szlafrok mojej zmarłej mamy, ponieważ ja nie miałam własnego.
Ten szlafrok to cała historia. Uszyty z tkaniny w rodzaju sprasowanego filcu, tylko ze znacznie delikatniejszej, z wprasowanymi, a nie przyszytymi aplikacjami, był kiedyś płaszczem jakiejś eleganckiej Włoszki i tuż po wojnie w 1945 roku dostała go w paczce pewna znajoma mamy. Po latach uznała, że mojej mamie przyda się jako ładny szlafrok do szpitala, ponieważ trochę wypłowiał i rozciągnął się, a znajoma była elegancka i szczupła. Szlafrok ten zwiedzał z mamą wszystkie szpitale, w których przebywała, a po jej śmierci żal mi go było wyrzucić, bo mógłby przydać się jeszcze, a ja sama dużo szyłam i stale potrzebowałam jakichś kawałków tkanin na wykończenia.
I tak wisiał sobie spokojnie w szafie aż przywiózł mi go mąż.
Tego rana na łóżko naprzeciwko mnie, gdzie przed chwilą zmarła starsza pani, przywieziono inną starszą kobietę, bardzo zaniedbaną, ze straszliwymi ranami na nogach owiniętych jakimiś brudnymi szmatami, krwawiącą ze wszystkich otworów ciała i mażącą tę krew po ramie łóżka (nie umyto go po jej śmierci) i krzyczącą bez chwili przerwy. Nie wiem dlaczego nie podano jej środków przeciwbólowych, albo podano za słabe, w każdym razie krzyczała tak pełnym głosem trzy dni i trzy noce. Na nasze nieśmiałe proszenie lekarzy o to, by dano jej coś przeciwbólowego, ci odpowiadali, że nasz komfort spania nie jest najważniejszy, że dobrze obejrzeć sobie skutki znieczulicy sąsiadów. Jakby nas obarczano winą za jej stan i nakazywano pokutę. Oglądało ją kilku lekarzy; na początku przychodziły procesje studentów i wówczas usłyszałam słowo: mięsak Kapossiego. Wydawało mi się to dziwne; kobieta była staruszką, o AIDS dopiero zaczęto mówić, kiedy i jak mogła się zarazić? W każdym razie prawdopodobnie była starą, schorowaną prostytutką.
Po trzech dniach przestała krzyczeć i zaczęła mówić. Nie wiem, czy miała pełną świadomość, ale jej słowa chwilami były łatwe do zrozumienia. Opowiadała o swojej młodości w czasach drugiej wojny światowej, gdy wywieziona na przymusowe roboty ukradła komuś jakieś jedzenie i została za to straszliwie skatowana przez gestapowca. Jej opowieść o kaźni, ze wszystkimi okropnymi szczegółami, przeradzała się czasami w epos, przedzielany jękami i powtarzaniem „jak mnie okropnie bił, jak bił”. Widać w jej umyśle obecny ból zlał się z tamtym; zatarła się różnica czasu i miejsca.
Minęło kilka dni. Wydawało się, że leki podawane jej zaczęły działać i kobieta przytomniała. Nawet jej rany jakby zaczynały się goić. Wtedy po raz pierwszy spojrzała na mnie ze zrozumieniem, a ja właśnie szłam w szlafroku do łazienki.
Zmieniła natychmiast temat swoich wypowiedzi i zaczęła opowiadać, że ten piękny niebieski szlafrok należał do mojej mamy i że ona też wiele wycierpiała i że też „pani mamusię” – jak mówiła – bardzo bolało, że nikt jej do samej śmierci nie rozumiał, że wszyscy puszczali mimo uszu jej opowieści o chorobach (to była prawda). Mama istotnie miała przez kilka lat pod koniec życia jeden temat rozmowy, swoje choroby, ale czasem wydawało się, że stanowi to jej sposób na nie rozmawianie o sprawach istotnych, a nasze stosunki od czasu, gdy już nie wstawała i gdy z siostrą musiałyśmy się nią opiekować, jeżdżąc w drugi koniec miasta, bardzo się poprawiły. Cóż mogła wiedzieć o tym owa obca kobieta? Wyczytała z moich myśli?
Nie, ona uparcie zaczęła twierdzić, że to moja mama w zaświatach rozmawia z nią, że obie się o mnie martwią, że powinnam bardziej dbać o swoje zdrowie, że mamie podobam się w jej szlafroku, i że moja mama jej tłumaczy, iż ja jestem taka oschła tylko z pozoru, bo jestem wrażliwa i tylko chronię swoją wrażliwość i tak dalej. Potem zaczęła opowiadać, jakie błędy życiowe jej zdaniem popełniłam i popełniam, że nie myślę o sobie i nie potrafię wymóc na rodzinie, by bardziej liczyła się z moimi potrzebami i tak dalej. Dziwnie to brzmiało w ustach tej kobiety, niewykształconej, posługującej się w innych sprawach dość prymitywnym słownikiem, takie omawianie i psychologiczna interpretacja mojej osoby.
Przyznam się szczerze, że dręczyła mnie. Odczuwałam okropną niechęć do niej, a jednocześnie wstydziłam się przed sobą do tego przyznać. Wszak była starą, umierającą samotnie kobietą i powinnam mieć do niej wyrozumiałość, a nie złość. A złościło mnie grzebanie się w sprawach moich i mojej mamy; moje zniechęcające i opryskliwe odpowiedzi zbywała, snując swoje chore dywagacje na temat coraz większej przyjaźni między moją mamą w zaświatach, a nią i twierdząc, że obie na mnie będą tam czekały i tak dalej. I ciągle ten szlafrok, jako łącznik między nimi. Okropność! Nie byłam na tyle silna, żeby wyjść z pokoju, a na korytarzu nie było gdzie posiedzieć. Sama bałam się o swoje życie widząc tyle śmierci obok. I zamiast wracać do zdrowia, czułam się coraz gorzej. Leżałam w szpitalu już trzy tygodnie i szykowano mnie do wypisania, a ja coraz bardziej się bałam, coraz gorsze miałam wyniki i coraz większe dolegliwości odczuwałam; bolało już mnie właściwie wszystko, a najgorsze były nagłe niespodziewane bóle, przeszywające ciało w zupełnie dziwacznych, bezsensownych miejscach.
Prowadząca mnie lekarka uspokajała, że to jest „choroba szpitalna” —człowiek czuje się okropnie, ale nie w związku ze swoim prawdziwym stanem zdrowia, a z psychiką, która nie wytrzymuje takiej koncentracji chorób i cierpienia wokoło. — To wsiąka w mury — mówiła — i potem wydostaje się, zwłaszcza w ciepłe dni. Na takich oddziałach powinno się leżeć nie dłużej niż dwa tygodnie, bo potem jest coraz gorzej, zamiast być lepiej.
Nareszcie kobieta umarła. Ostatnia agonia trwała noc i pół dnia i w słoneczny dzień, krzycząc i rozmawiając nieprzytomnie z moją mamą w zaświatach, z tą panią w niebieskim płaszczu, który stał się szlafrokiem (skąd to wiedziała?), odeszła.
Nagle poczułam tak głęboką ulgę, że chciałoby się mi śpiewać i tańczyć. Poczułam że jestem już zdrowa, że czas przestać chorować; na działce dojrzewają pomidory i trzeba je pozbierać; że mąż nie da rady sam kwasić ogórków i robić pomidorowy przecier i że wreszcie jestem wolna. Ja jeszcze żyję i jestem szczęśliwa, że nie jestem Tam. Byłam w prawdziwej euforii.
Po półgodzinie na miejscu tej kobiety leżała następna pacjentka, a ja patrzyłam na nią szczęśliwym, ale lekko zszokowanym wzrokiem. Na ramie i poręczach łóżka ciągle jeszcze nie wysychały plamy krwi i śluzu po tamtej pacjentce, a ja nie mogłam przestać na nie patrzeć, choć ciało prędko wywieziono,
Po dwóch dniach wypisano mnie ze szpitala. Wyniki miałam nadspodziewanie dobre, ani śladu w ekg po poprzednich, pogłębiających się zawirowaniach. Ale od tamtej pory, towarzysząc cudzej śmierci (a miałam niestety kilkakrotnie takie okazje), gdy ten ktoś już odejdzie, czuję ogromną ulgę, nawet powiedziałabym, bliską radości, choć bardzo się tego wstydzę.
◀ Saturn, siewca strachu ◀ ► Razem czy osobno ►
Komentarze
![[foto]](/author_photo/kapalka.jpg)
![[foto]](/author_photo/Taraka.jpg)
![[foto]](/author_photo/drzewo.jpg)
To trudne sprawy - starość, słabość, powolne umieranie - rzeczy które, można by rzec, odzierają z godności. Niektórzy ludzie nie mogą przejść nad tym do porządku dziennego, wypierają to ze świadomości - to i by nie chcieli o tym czytać. Śmierć jest nieuchronna, czasami myślę iż może ci "barbarzyńcy" mieli lepsze koncepcje, sądząc iż najlepiej zginąć w walce. Abstrahując od absurdu, jakim są wojny
Rytuał pogrzebu ma istotne znaczenie dla drogi duszy do jej świata i dla żywych i ich procesów przeżywania, dlatego tak dużo energii poświęcają mu niektóre społeczeństwa np. Bardo daje wspaniały obraz przejść, drogi i przemian.PozdrawiamWed
Śmierć nie może być piękna, śmierć ma budzić strach w ludziach, kiedyś ludzie widzieli drugi brzeg za rzeką śmierci, widzieli to co tam było i to było dla nich bardzo kuszące by tam iść i szli, bogowie zasłonili mgłą ten widok.
![[foto]](/author_photo/Taraka.jpg)
![[foto]](/author_photo/kapalka.jpg)
![[foto]](/author_photo/drzewo.jpg)
Ok, idę spać. Po nocnej zmianie :/
Nie wiem czy mam prawo do wyboru pogrzebu, ale mogę zgłaszać propozycje, po śmierci nic nie jest ważne, a o nas samych za "sto lat" nikt nie wspomni, tak jak nasze "poważne problemy" z chwila śmierci znikną bo to jedynie złudzenie.Wielu ludzi wypowiada się w taki czy inny sposób o swoim sposobie pochowania.Przeważnie ma to związek z życiem na ziemi," a to zimno grobu", "a to zgnilizna" i procesy rozpadu im zagrażają itp.Pozwoliłem sobie kiedyś wyrazić swoją drobne nieistotne marzenie by moje prochy były rozsypane (nie jest to w zgodzie z prawem polskim) a, grób jak już był bezimienny i jak najszybciej zarósł chwastami - "wrzucić w ogień i spalić jak zielsko".
Aby komentować Zaloguj się lub Zarejestruj w Tarace.