04 lipca 2014
Katarzyna Urbanowicz
Serial: Prababcia ezoteryczna
Stowarzyszenie miłośników rasy Basset Griffon Vendeen
◀ Armagedony jakie się nam trafiają ◀ ► Słowa twarde i miękkie czyli trochę o robalach ►
Swego czasu po zdobyciu pierwszej nagrody w konkursie na opowiadanie SF zostałam uhonorowana stosownym dyplomem oraz zaproszeniem do bezpłatnego udziału w jednym z pierwszych zjazdów Polskiego Stowarzyszenia Miłośników Fantastyki – prekursora obecnych POLCON-ów. Było to pierwsze opowiadanie, jakie w ogóle napisałam, dla odprężenia w trakcie pisania pracy magisterskiej z okropnie nudnego tematu „Ryzyko w działalności gospodarczej”. Byłam tuż po czterdziestce, ale całkiem zielona, jeśli chodzi o świat miłośników SF i wyobrażałam sobie ich jako ludzi z głowami w chmurach i na innych planetach. Zanurzona w codziennej pracy zestawień, tabel i instrukcji i codziennym życiu kartek na mięso, słodycze, buty i wódkę, łaknęłam jak kania dżdżu pobytu wśród ludzi, którzy tymi przyziemnymi sprawami nie musieli się przejmować (zazwyczaj dlatego, że przejmowali się nimi ich rodzice) i mogli poświęcić się kultywowaniu gier ich wyobraźni.
Tęskniłam do spotkań z takimi ludźmi, do — jak sobie wyobrażałam — wielogodzinnych dyskusji o wydumanych światach, o równie wydumanych problemach, na jakie mogą natknąć się, eksplorując inne planety; jednym słowem, tęskniłam do swojej młodości przedwcześnie zakończonej pracą i obowiązkami.
Już pierwsze spotkanie z tym światem było zaskoczeniem. Po korytarzu biegał niedokładnie ubrany pewien pan, znany dziś powszechnie profesor, ale wówczas też nie żaden młodzieniec, z gaśnicą pianową i ganiał swoich, przypuszczam, ówczesnych oponentów. Miałam szczęście i zostałam pominięta podczas tego ataku. Potem było już tylko gorzej.
Po pięknej zapowiedzi, gdy przy sześcioosobowym stole wszyscy okazali się leworęczni (och, co za ulga podczas jedzenia!) miłe rzeczy się skończyły. Obrady były przeraźliwie nudne, za to w zamian nacechowane agresją. Wypowiedzi (choć językowo kulturalniejsze, może ze względu na czasy, w jakich to się działo) nie odbiegały od kłótni polityków w sejmie, a wybory do władz stowarzyszenia ujawniły więcej partii niż to możliwe; każąc sądzić, że system jednopartyjny jest jedynie słuszny i pożyteczny, bowiem zapobiega kłótniom o duperele, każąc zajmować się sprawami dla danego środowiska istotnymi — takie mieliśmy w tamtych czasach złudzenie. Nie przyszło nam do głowy, że ilość partii nie ma znaczenia i ludzie zawsze będą się spierać o bzdety, zamiast o sprawy istotne, bo tak jest im wygodniej i na bzdetach każdy się zna.
Atrakcyjność ówczesnego zjazdu polegała na możliwości obejrzenia kaset wideo z amerykańskimi filmami niedostępnymi dla plebsu z powodu cenzury oraz na kilkakrotnym w czasie nocy napadzie szalejących służb, konfiskujących rzeczone kasety, natychmiast zastępowane innymi. Obejrzałam wówczas kilka filmów w całości i kilka kawałków filmów. W istocie, nie było specjalnie warto. Widok amerykańskiego idola, zatykającego w końcówce filmu sztandar na Białym Domu w tle napisu END, niewiele różnił się od naszych radzieckich produkcyjniaków z MOSFILMU, gdzie para młodych ludzi o niemodnych figurach, unosząc w górę sierp i młot, zdawała się myśleć głównie o nich, a nie o sobie.
Samych dyskusji publicznych nie pamiętam, bo koncentrowały się na słownych przepychankach i przeciąganiu się frakcji, o których nic nie wiedziałam. Kojarzyłam tylko profesora z gaśnicą. Rozmowy prywatne, zwłaszcza przy piwie, okazały się znacznie ciekawsze i zaowocowały wieloletnimi znajomościami. Po trzydziestu latach od tamtych wydarzeń świętowałam w ich gronie swoje siedemdziesięciolecie, już z bogatszym doświadczeniem życiowym i nie oczekiwałam, że jakakolwiek zbiorowość, nawet tak odjechana jak Stowarzyszenie miłośników rasy Basset Griffon Vendeen, będzie dyskutowała o własnej ideologii i imponderabiliach. O tym rozmawia się w kilka zaledwie oczu i najlepiej przy umiarkowanej ilości alkoholu — co napędza wszelkiego rodzaju afery podsłuchowe.
Dlatego też nie oczekuję niczego innego po światku ezoterycznym. Na FB jest prawie pełen przekrój i dyskusje, jakie się toczą nie mogą być z natury rzeczy bardzo merytorycznymi, choć czasem się to trafia. Najważniejsza zaleta pobytu tam polega na możliwości osobistego poznania interesujących osób, z którymi w inny sposób, można ciekawie porozmawiać.
Ja jednak zajmę się tu większością. Kilka postaci łatwo pozostaje w pamięci przez swe dokonania lub oryginalność (jak ów profesor biegający z gaśnicą) i zazwyczaj mają one większe grona swoich zwolenników. Głoszą czasem bardzo ciekawe i istotne tezy, warte zapamiętania i przemyśleń, ale ich wyznawcy już niekoniecznie. Nie chcąc konkurować o ich uwagę i zainteresowanie, zadowalam się konsumpcją ich dokonań.
Innych kilka osób jest mi bliskich przez swój sposób patrzenia na świat, ezoteryczny także, ale nie wyłącznie, częściowy lub całościowy. Czasami wdaję się z nimi w dyskusje, ale zazwyczaj tego żałuję, bowiem gdy grono dyskutantów poszerza się, nie każdy czyta pierwsze komentarze, ukrywane przez program, i dyskutuje z dyskutantami epigonami, przez co rzecz cała ulega wypaczeniu i najczęściej schodzi na osobiste wycieczki.
Są też osoby bliskie mi przez swój rzadki pobyt i celność swoich uwag, które może dzięki temu zyskują na znaczeniu. Czasami jednak czyjaś nieobecność jest równie ważna, lub bardziej, niż obecność innych. Te osoby pewnych tematów nie komentują i nie lajkują, ale ja je zauważam i odczuwam z nimi czasem pewien rodzaj więzi.
Są też osoby o wielkiej oryginalności lub wielkiej agresji. Choć nie utożsamiam się z ich poglądami, są dla mnie ważne w inny sposób. Pozwalają wkroczyć w sposób myślenia innych ludzi, poznać to, co dla mnie jest obce z racji mojego charakteru czy sposobu odczuwania i myślenia. Mogą drażnić, ale to drażnienie jest same w sobie wartością – potwierdza, że nie jesteśmy wszyscy tacy sami, choć w gruncie rzeczy jesteśmy.
Cała reszta, nazywana przez jedną z koleżanek ławicą, podąża za jakąś kolorowo błyszczącą rybką, podobnie jak stado, z tym że stada nie kierują się raczej kolorem przywódcy, a innymi jego walorami. Niezależnie od tego, jakie prezentują poglądy i co ich interesuje lub chwilowo podnieca, pewne cechy mają wspólne. Łatwo to zauważyć po konsumpcji afery taśmowej. Zauważyłam takie prawidłowości:
— Więcej zainteresowania poświęcają temu, co kto jadł podczas nagrywanych rozmów, niż temu, co w istocie znaczą wypowiadane przez te osoby słowa.
— Bezwarunkowe potępienie grubiańskiego słownictwa i padających przekleństw. Łatwo prześledzić fejsbukowe strony tych osób i policzyć grubiaństwa lub przekleństwa, których same używają. Jest taka parafraza biblijnego „nie widzisz źdźbła w swoim oku…” — „Nie poczuł, co sam wytoczył”.
— Lekkie, łatwe i przyjemne obrażanie innych, choć sprawiedliwie należy podkreślić, iż nie zawsze wiedzą, że to czynią. Podobnie jak ja skrzywiłam się na awanturę zrobioną mi przez postawnego bysia, że go śmiałam potrącić w autobusie i nieopatrznie zaripostowałam: „Myślałby kto, że z pana taka mimoza”. Nie znał tego wyrazu, więc uznał go za najbardziej wymyślne przekleństwo i nie muszę dodawać, że szybko musiałam się ewakuować z tego autobusu (na szczęście byłam wówczas trochę sprawniejsza).
— Podpieranie swojej argumentacji w sporze, nie rozsądkiem i logiką, a wartościami wyższymi, o których zresztą nie zawsze mają pojęcie.
— Wmawianie osobom mającym odmienne zdanie, że są niedouczone. To trafiło mi się wówczas, gdy skrytykowałam jakiś filmik, który mi się nie podobał i osoba jednej z dyskutantek, niebędąca moją znajomą, sądząc po moim pseudo, że ma do czynienia z jakąś niedouczoną babcią, zaczęła mi tłumaczyć, co to jest flash mob. Na szczęście była osobą otwartą i po krótkiej wymianie zdań zrozumiałyśmy się nawzajem. Jednak po to mozolnie uczyłam się precyzyjnego wypowiadania, żeby rozumiano mnie od razu. Nie przyszło mi wówczas na myśl, że niestety, nie jest ono w cenie. Szkoda, przydałoby się trochę erystyki w szkołach, nawet przy okazji, a może zwłaszcza, wychowania do życia w rodzinie. Zawsze można dążyć do zrozumienia, jeżeli się chce. Nic się jednak nie zmieni, jeśli słuchamy tylko siebie (np. manifestując przeciwko jakiejś sztuce, której się nie oglądało, lub popierając perfidnego profesora, który z racji swojej płci zna problem wyłącznie z ideologicznych deklaracji).
I tu dochodzę do sedna. Nie mogę często zrozumieć, dlaczego osoby zainteresowane życiem duchowym są tak mało otwarte na innych, tak bardzo utwierdzone niczym beton w swoich poglądach, jakiekolwiek by one nie były. To moje nieustanne zdziwienie: jak mogą te dwie rzeczy ze sobą współistnieć. Wszak zachowawczość, astrologicznie biorąc to Saturn, a zmienność, nieprzewidywalność to Uran, zaś życie duchowe i ezoteryka to Neptun – z grubsza biorąc. Wojtek Jóźwiak w jednym ze swoich wykładów sporządził nawet tabelę, z której wynikało, że te trzy planety są ze sobą w dysharmonii i na zdrowy rozum tak jest. Odjechany, bujający w obłokach Neptun nie powinien żyć w zgodzie z Saturnem, a obu oddzielnie powinien przeszkadzać Uran. Chyba że Saturn z Neptunem zawrą sojusz, jak to stało się, gdy narodowcy potępili profanację meczetu i cmentarza w Kruszynianach z powodu tego, że Tatarzy są „naszymi Muzułmanami”. Ale przecież polscy komuniści także byli „naszymi komunistami”, polscy Żydzi „naszymi Żydami” i tak dalej.
I z niewiadomych powodów żaden kij w ezoteryczne środowisko nie sprawi, że zainteresowani duchowością zaczną ze sobą normalnie rozmawiać.
(Bartosz Kazibudzki „Depresja ezoteryka”)
◀ Armagedony jakie się nam trafiają ◀ ► Słowa twarde i miękkie czyli trochę o robalach ►
Aby komentować Zaloguj się lub Zarejestruj w Tarace.