zdjęcie Autora

04 czerwca 2015

Katarzyna Urbanowicz

Serial: Prababcia ezoteryczna
Wycieczki w głąb siebie (1)

◀ Sąsiadki przychodziły do domów... ◀ ► Wycieczki w głąb siebie (2) ►

         Przeczytałam gdzieś o znanym pisarzu w starszym wieku, który napisał lub powiedział podczas jakiegoś wywiadu, że jeśli nie możesz już chodzić, zawsze możesz zwiedzać swoje wnętrze.

         Ja je widzę podobne do odwiedzin w środku ogromnego, spróchniałego dębu. Komora utworzona przez czas, podobna mieszkaniu w baobabie dzieci z powieści Sienkiewicza „W pustyni i puszczy”, dając ochronę i bezpieczeństwo, stwarza także niepowtarzalną okazję, by udać się w podróż do miejsc, gdzie powstawały nowe konary lub ich zalążki, zobaczyć gdzie powstały, jak powstały; jak moment ich powstania odbił się na ich wyglądzie i kształcie; jakie odbicie znalazły wydarzenia zewnętrzne; prześledzić jak konary te potem wzrastały, próbować zrozumieć dlaczego jedne urosły potężne i piękne, inne zaś zamarły, uschły, bądź skarlały. W miejscu, gdzie wyrastają z pnia drzewa, pozostały skumulowane ślady ich początków, częściowo determinujące wzrost lub go blokujące. Jeszcze konary te nie spróchniały, nie możemy więc udać się śladem wewnętrznych komór do wnętrza ich ciał, ale zawsze możemy spojrzeć od środka i z zewnątrz na tę czy inną gałąź, spekulując z jej wyglądu i początkowych zawirowań materii wokół zalążka, czy były skazana już od zarania na sukces lub zagładę, czy może przypadkiem, wiele lat po uschnięciu, nie wypuściła nowego pędu i dlaczego stało się tak późno.

         I tak udając się w górę spróchniałego dębu, możemy wędrować po kolejnych piętrach coraz wyżej, trochę mniej interesując się najnowszymi gałęziami, rosnącymi na samej górze, bez względu na ich siłę i wartość, skazanymi na zagładę, gdy dąb upadnie lub zostanie ścięty, docierając na sam szczyt, pełen jaskrawej białości światła; a to, co jest nad nami, jest już tylko pustą i czystą przestrzenią. Ponieważ jednak śmierć wieszczy nie czerń w oczach, a białość — wiemy już iż nadszedł kres naszej wycieczki i jej plony, jeśli jest prawdą istnienie kosmicznej pamięci, Kroniki Akaszy, zostaną w niej, zasilając te siły, które nas tu przywiodły i osadziły, nie przydając się poza tym chyba nikomu i na nic (z wyjątkiem profesjonalnych jasnowidzów).

         Istnieją jednak odbite i zniekształcone jej fragmenty, z granicami zamazanymi między tym, co było, jest, i będzie, trafiające różnymi drogami do różnych osób, często wrażliwych profanów i może właśnie ze względu na nich warto odbywać te, ostatnie już zapewne, wycieczki.        

         Wiatr wieje, goni chmury z północy i choć chwilami wychodzi słońce, ten majowy dzień bardziej przypomina listopad, niż początek lata. Jednak głodna światła siedzę na zewnątrz domku letniskowego z kawą i książką, nie czytając i nie popijając kawy, a popatrując do wnętrza ogromnej tui, gdzie wre życie małych ptaszków, małych nornic i jeszcze mniejszego drobiazgu kłębiąc się i hałasując w procesie pożerania jednych przez drugich i wykorzystywania nadarzających się okazji, gdy ktoś na chwilę stracił swoją uważność. Wieczorne rozmowy z przyjaciółmi, gdy zmęczeni dniem, kończąc kolację, jeszcze przyprawiamy ją odrobiną humoru na deser i czasem goryczą spóźnionej musztardy czy chrzanu w occie, kierują także myśli do wnętrza owego wielkiego dębu i czasów, gdy na wątłym jeszcze drzewku powstawały nowe pędy.

         Siedzę więc na ogrodowym foteliku i popatruję na obciekający twaróg w tobołku z płótna, zawieszony na ogrodowym kraniku, dbając, aby nikt z żywych obecnych tu i teraz (oprócz mnie) nie dostrzegł w nim okazji dla siebie. I nagle napływa do mnie fraza starego, dawno zapomnianego wiersza: 

Katarzyno zapomnieliśmy o życiu wśród łanów zboża i dziecięcych latawców,

Zapomnieliśmy o rękach, które się nie spotkały.

Gdy wieczór zapada w naszym parku tyle jest ptaków i smutku,

Że piersi nasze pełne są świergotu i marzeń,

Oczy nasze napełniają się... Nie powiemy o tym nikomu Katarzyno,

Czego mamy pełno w naszych zielonych oczach, prawda?

Gałęzi czy też blasku dziecięcych błahostek.

A może drżenia wielkiego morza, które przeczuwaliśmy z goryczą? 

         Drażniąca fraza wiersza, kojarząca się dla mnie z jakimś lamentem, atrakcyjna może tylko z powodu częstego powtarzania mojego imienia w jego uroczystej, pomnikowej formie, (zwykli ludzie wołali na mnie Kaśka), jednakowoż łamiąca wersyfikacyjne konwencje (niczym Okrasa przepisy) pojawiła się z głębin nieświadomości. Nie lubiłam tego wiersza i nie rozumiałam go. Nie miał ze mną prawdziwą nic wspólnego, choć dla mnie był przeznaczony. Zeskanowałam go kiedyś i umieściłam skan na dyskietce, a kiedy zmieniałam komputer na nowszy, nie posiadający już kieszeni na dyskietki, przekopiowałam na dysk, który został w jakimś procesie domorosłego rozszerzania pamięci dołączony do obecnego, co nie znalazło żadnego odbicia w spisie materiałów z wyjątkiem może zbioru „Archiwum z dyskietek”. Tam znalazłam pocztówkę z PRL-u, o której mowa w odcinku 83 (niestosowne narzucanie się), poszukiwany lata całe skan artykułu Kałużyńskiego (odcinek 84 Tragedia w klimacie zastanawiającej beztroski) i kilka wierszy, w tym i ten, z którego pochodzi fragment przytoczony przed chwilą.

         Autorem wiersza był pewien młody poeta, jednak kilka lat ode mnie starszy, może trzydziestoletni, mieszkający w Otwocku, w sanatorium przeciwgruźliczym. Miałam 20 lat, studiowałam polonistykę z zamiarem podjęcia późniejszych studiów na reżyserii filmowej i zapisałam się na Studium Wiedzy o Filmie. Zajęcia odbywały się trzy razy w tygodniu, po południu, po zwykłych zajęciach na moim wydziale. Składały się z projekcji 3 filmów i dyskusji, a całość kończyła się koło 8-9 wieczorem. Z owym poetą szliśmy potem skołowani głodem i wrażeniami do jakiejś kawiarni na Krakowskim Przedmieściu i dyskutowaliśmy dalej o obejrzanych filmach, o scenach, które my byśmy nakręcili i co by one przedstawiały, aż do godziny, kiedy on musiał zdążyć na ostatni pociąg do Otwocka. W naszych dyskusjach nie było nic osobistego, zresztą poeta ten był bardzo mądrym człowiekiem, ale jako mężczyzna bynajmniej mnie nie pociągał. Nawet nie pamiętam koloru jego oczu i dziś nie poznałabym go na ulicy. Wiedziałam, że jest chory na gruźlicę i że nie poddaje się ona leczeniu, ale z młodzieńczym egotycznym brakiem wyobraźni na temat innych osób, nie myślałam o tym, aż do czasu, gdy otrzymałam zaadresowaną do mnie przesyłkę z jego listem, wierszami i powiadomieniem przez personel sanatorium, że właśnie zmarł.

         Ten wiersz, mimo szokującej wiadomości o śmierci autora, szczególnie mnie zirytował. Nic w nim nie było prawdziwe. Nie chodziliśmy razem do żadnego parku. Nie słuchaliśmy razem muzyki. Nie siedzieliśmy w żadnej kuchni z rękami spokojnie spoczywającymi na kolanach. Nie goniliśmy wśród łanów zboża żadnych latawców i tak dalej. 

Nasza muzyka: ręce spokojnie leżące na kolanach

I nasze oczy, gałęzie z martwymi zielonymi ptakami.

Życie upływa niepowstrzymanie, życie wciąż przemija

Między nami, naszą mocą i naszym smutkiem, Katarzyno.

I my nigdy, ty wiesz — prawda — nigdy

Nie wrócimy do siebie, do naszego parku, do naszych pól i latawców.

Tylko czasem ciężko się dźwiga w chmurny

I ponury wieczór — Jakby za twymi oknami, Katarzyno —

Ciężko dźwiga się całe to szczęście zakopane

Zupełnie i bezpowrotnie na dnie gorzkiego morza. 

         Dopiero dziś dostrzegam, że wiersz nie był o mnie realnej i rzeczywistej, a o mnie, a właściwie mojej sylwetce, płaskiej jak wyciętej z brystolu, mojej zewnętrzności, wplątanej w oglądane w absurdalnej ilości filmy, umieszczonej gdzieś wśród scen pary przechadzającej się w parku, dzieci biegających z latawcami po polach i innych tego rodzaju.

         Nic dziwnego, że nie podjęłam studiów reżyserskich i w ogóle przerwałam studia. Nie nadawałam się na filmowca, skoro nie zrozumiałam wówczas, jak świat rzeczywisty i świat filmów mogą przenikać się i scalać. Nie mogłam tego zrozumieć, bo między obrazem, a mną stał zawsze tłumacz. I gdybym nawet wiedziała, nie aprobowałabym przetwarzania mojej osoby na wzór ekranowych opowieści snutych przez innych. Moje opowieści miały inną dynamikę, inną poezję i inną śpiewną frazę. Były to zawsze brzmienia, a nie obrazy; te ostatnie mogły stanowić jedynie dopełnienie, nie zaś podstawę refleksji. Nie oznacza to oczywiście, iż obrazy nie robią na mnie wrażenia, przeciwnie, robią, czasem ogromne, czasem przerażające, ale dla opanowania i oswojenia wzbudzonej nimi emocji, zawsze wymagają intelektualnej zadumy. Często zaduma ta tak odbiega od treści obrazu, że wręcz zaciera go i przekształca. Dlatego też kino nieme odczuwałam jako gorszy rodzaj kina, a nie samoistną wartość. Dlatego nie lubię teatru, zwłaszcza współczesnego – jest dla mnie za dosłowny. Bliżej przekonałam się o tym, gdy jako tzw. murzyn, z przedstawionych mi fragmentów tekstów nieznanego pochodzenia, odpłatnie (za gówniane pieniądze) konstruowałam dialogi do przedstawień Teatru Telewizyjnego „Kobra” dla osławionego chamstwem reżysera lub pod dyktando pewnego psychologa, gdy (za nieco lepsze pieniądze) odręcznie spisywałam jego przyziemne teorie noszące socjalistyczne mentalne piętno narzucone przez obraz rosyjskich „bezprizornych”. Z tych wszystkich zajęć najmniej stresujące było rozbijanie młotkiem palet na małe deseczki. I najbardziej oczyszczające. Ale odbiegłam od tematu.

         Tak się utarło, że większość ludzi ma pamięć wzrokową. Niestety, ja nie. Pamiętam raczej to, co usłyszałam, niż to, co zobaczyłam. Najlepiej zaś to, co przetworzyłam i zawarłam w przez siebie wymyślonych schematach. Odrzuca mnie na przykład, gdy w oglądanym ostatnio namiętnie serialu „Wspaniałe stulecie” po raz kolejny słyszę w dialogu „za kogo ty się uważasz!” i podobne temu zbitki słowne. Okrrropieństwo – ale nadal preferowane, mimo upływu ponad 50 lat. Nigdy nie byłam dobrym murzynem – właśnie z tego powodu. Moje dialogi ze światem zawsze musiałyby brzmieć inaczej. Mimo, że doskonaliłam je, nigdy nie spełniały swojego zadania – nie stawały się silnym pomostem między mną, a innymi ludźmi. Chociaż czasami...

         Także z innego powodu, niż rodzaj wrażliwości i brak bliskości, nie mogłam poczuć związku z wierszami tego poety, choć owszem, imponowało mi, że w ogóle ktoś o mnie wiersze pisał. Nikła niteczka żalu, należąca się adoratorowi, który znikł, zanim zaczął być prawdziwym adoratorem, wystarczała jako uspokajacz sumienia na lata całe.

         Dopiero siedząc obok tui, w której drapieżnie kłębiło się życie i patrząc na obciekający serek zrozumiałam, jak mało wówczas wiedziałam o perspektywie śmierci, o tym co widzi człowiek wiedzący, że jego czas się kończy i o tym, jak szuka pokrewieństw z bliźnimi, jak szuka ich zrozumienia, jak czepia się strzępków obrazów przypadkowo dostrzeżonych, jak wielką nadaje wagę dzieciom, latawcom w parku, gałęziom miotanym wiatrem, świstunkom wijącym gniazdo w ściółce, a nie na gałęziach i wskutek tego walczącym z każdym większym żukiem, nie mówiąc już o nornicach czy myszach, inwazjach zastępów mrówczanych wojowników, obciekającym pod bezlitosnym wzrokiem szerszeni serkom i takim tam detalom. 

... Nie powiemy o tym nikomu Katarzyno,

Czego mamy pełno w naszych zielonych oczach, prawda? 

         Tak, może jednak spróbujemy powiedzieć... Tak całkiem nie zapomnieliśmy o rękach, które się nie spotkały. Ten konar usechł dawno temu, wątły i rachityczny, a dziś właśnie wypuścił mały listek...

◀ Sąsiadki przychodziły do domów... ◀ ► Wycieczki w głąb siebie (2) ►


Komentarze

1. Pani Katarzyno,mam wrażenie,...NN#3045 • 2015-06-07

Pani Katarzyno,

mam wrażenie, może się mylę, że nie oczekuje Pani komentarzy do tego tekstu.
Chcę Pani po prostu podziękować.
http://literat.ug.edu.pl/xxx/lesman/jakniew.htm

Aby komentować Zaloguj się lub Zarejestruj w Tarace.

X Logowanie:

- e-mail jako login
- hasło
Zaloguj
Pomiń   Zapomniałem/am hasła!

Zapisz się (załóż konto w Tarace)