02 sierpnia 2015
Wojciech Jóźwiak
Serial: Czytanie...
Judta i Sowy o dobru wspólnym i alternatywach wobec postępującej prywatyzacji wszystkiego
! Do not copy for AI. Nie kopiować dla AI.
◀ Precz z bielasami ◀ ► Wielkie zabijanie ►
Ostatnio przeczytałem ciurkiem przez dwa dni dwie książki lewicowych autorów, Tony'ego Judta „Źle ma się kraj” i Jana Sowy „Inna Rzeczpospolita jest możliwa!”. Judt zmarł w 2010 i był młodszy ode mnie, Sowa rocznik 1976. Obie książki i autorów łączy to, że mówią o dobru wspólnym – dobrach wspólnych – czyli o tym, co po angielsku nazywa się common wealth, a pisane razem i akcentowane z przodu, Commonwealth, mało się różni od naszego słowa Rzeczpospolita. Co Sowa specjalnie czasem zaznacza pisząc Rzecz-pospolita.
Judt, którego książkę widząc w Empiku od razu kupiłem, bo to przyjemność czytać tego niewątpliwego mędrca, napisał tę książkę jako ostatnią już właściwie na łożu śmierci i słychać w niej, że to po części testament dla tych, którzy przeżyją. Chce w niej przekazać to, co uważa za najważniejsze, czyli troskę o wspólne dobro/dobra (nie mogę się zdecydować na liczbę), gubioną, zapominaną coraz bardziej w krajach Zachodu – które, jak twierdzi, właśnie dzięki dbałości o wspólne dobra wybiły się w historii na swoją wielkość, która na jego Judta oczach kończy się i więdnie niby na jesieni liście. Więc nie pieniądz, nie banki, nie ropa, nie przemysł, nauka, wynalazki wg Autora wypromowały siłę Białej Wyspy, ale dobroć jej wspólnych dóbr, a więc prawa, administracji, rzetelności rządowych i samorządowych urzędników nieustających w publicznej służbie, dalej: publicznych szkół i transportu, szczególnie kolei – duża część tej książki to pean pochwalny kolei państwowych, zrównujących szanse mieszkańców metropolii i zabitej inaczej deskami głuchej prowincji. Ale i innego bardziej podstawowego dobra: dobrego obyczaju, wyrażającego się we wzajemnej życzliwości i w społecznym zaufaniu. Gdyby w jednym aforyzmie streścić przekaz gasnącego (na postępujący zanik mięśni) Judta, mogłaby nim być parafraza Zagłoby napominającego zbuntowane chłopstwo na łodzi przez Dniestr: „Ne zderżyte ditki... na samym prywatnym”. Nie dacie rady dziateczki w przyszłość jadąc na samych prywatnych instytucjach i prywatnej własności. To co było podstawą sukcesów waszych ojców-dziadków (i powinno dalej być podstawą sukcesów waszych, prawi Judt), to nie to, co sprywatyzowane, ale to co wspólne, wasze common wealth i Commonwealth.
Ang. common oczywiście od łacińskiego communis, wspólny, co nieprzyjemnie zwłaszcza Polaka naprowadza na komunizm. Zauważa to Jan Sowa, dowcipkując, że „komunizm /.../ to wymyślony przez niemieckiego Żyda projekt, którego próbę realizacji podjęli Rosjanie, co czyniło z niego kwintesencję trzech największych narodowych fobii Polaków: antyniemieckiej, antyrosyjskiej i antyżydowskiej. Z tego chociażby powodu nie mógł wzbudzić w Polsce zbyt wielkiego entuzjazmu.” Po tej konstatacji rozwija ważną tezę swojej książki: że „Solidarność” – ta pierwsza, ruch robotników z 1980-81 roku – była „wydarzeniem komunistycznym”. Streszczając znów w jednym aforyzmie: Lenin i jego następcy-naśladowcy sklecili nie społeczeństwo komunistyczne, jakie projektował lub wymarzył Marks, w którym środki produkcji byłyby wspólnym dobrem, common wealth'em, tylko „państwo leninowskie” (termin Sowy), czyli państwowy kapitalizm, gdzie całe państwo-społeczeństwo urządzono jako jedną mega-fabrykę z jednym bezwzględnie dominującym właścicielem: państwem, którym zarządzała klasa partyjnej nomenklatury. „Solidarność” zmierzała do tego – nazywając swoje cele inaczej, nie po marksistowsku – żeby w tym jednowłaścicielskim państwowym kapitalizmie „swoje” fabryki uczynić właśnie dobrem wspólnym. Więc dokończyć Marksową rewolucję, a przynajmniej pchnąć naprzód jej kolejny ważny etap. Czego rządząca nomenklatura tak się przeraziła – bo przecież rewolucja „Solidarności”, gdyby udana, obracałaby ich wniwecz – że w pośpiechu zaczęła zwijać leninowski interes i pod osłoną pałek i karabinów stanu wojennego przerabiać samą siebie w prywatnych właścicieli w neoliberalnym stylu.
I Judt i Sowa bardzo się starają wykazać, że (neo)liberalny kapitalizm jest ślepą drogą, pułapką. Judt rozprawia się z nim celnym bon-motem: że na wolnym rynku wygrywa ten, kto łamie reguły! Sowa już nie w tej książce, ale w nowym artykule w „Praktyce teoretycznej” – „Koniec przyszłości” – wykazuje, że przy pomocy potężniejącego narzędzia, jakim jest kredyt i dług, prywatni właściciele kapitału sprywatyzowali już i zawłaszczyli, przechwycili, więc właściwie, skolonizowali: przyszłość. Przyszła praca narodów już teraz jest ich własnością. A jeśli ktoś z nas nie ma długów prywatnych, to ma udział w długu państwa; no i sam pieniądz okazuje się długiem.
Czym jest to wspólne dobro? Sowa wiedząc, że tej kategorii przeważnie się nie zauważa i nie mówi się o niej, tak jakby ważne i dostrzegalne było tylko to, co jest czyjąś prywatną własnością albo własnością „publiczną” (po ang.) lub „państwową” (po polsku) – omawia kilka rodzajów dóbr wspólnych. Przykładami są: język, wiedza, wolne oprogramowanie (jako szczególna wiedza), miasto (dlatego i jego i jeszcze bardziej Judta boli grodzenie prywatnych zamkniętych osiedli) i demokracja.
Kilka stron na końcu jego książki, gdzie omawia wspólno-dobroć demokracji i jej prywatyzacyjny rabunek w sposobach demokracji tej, którą jedynie znamy, czyli przedstawicielskiej, jest stanowczo najciekawszym fragmentem i komu się śpieszy, niech czyta od strony 247.
Obie książki, a Sowy bardziej, są twardym orzechem dla wolnościowca, więc i dla mnie. Ma się w umyśle ten dualizm: że albo prywatna własność i parlament – albo jakaś upiorna dyktatura, z rodzaju tych, które starsi przeżyli na swojej skórze i wdrukowali sobie nigdy więcej, a młodsi znają z gorzkich opowieści. (Tu zresztą różni się Sowa od Judta: bo gdy ten drugi nostalgicznie wspomina lepszy świat, który – u niego, na Zachodzie – już był, to pierwszy, czyli Sowa, ma świadomość mieszkańca świata leżącego poza brzegami Pięknej Białej Wyspy. (Wg Judta tworzą ją USA, W. Brytania, Francja, Skandynawia; czasem doda Niemcy, czasem brytyjskie dominia – bo my, Polska i podobni, najwyraźniej dla tego brytyjsko-amerykańskiego autora jesteśmy za progiem, w ciemnościach zewnętrznych, gdzie płacz i szczękanie zębami, Mateusz 22.13.) – Więc Sowa do żadnych starych dobrych czasów nie tęskni.)
No więc, co z tą wolnością? Mogłoby-ż tak być, że najliberalniejsi libertarianie wraz z republikanami jej nie znają, ich poglądy jej nie uchwytują, nie u nich ona bawi? Byłoby-ż tak, że jej biotopem nie jest Rynek, a Dobra Wspólne? Głosem jej nie Demokratycznie Wybrany Parlament, ale ciemna Demokracja Deliberatywna, rodem z wiecu, ze strajku?
Tu warto by przerobić-przemyśleć kijowski Majdan, czego Sowa w swojej książce nie robi, i chyba nikt dotąd. W ogóle „Inna Rzeczpospolita” jako portret teraźniejszości ułomnie urywa się na roku 2011, Arabskiej Wiośnie, a o tym, co się działo 2013-14 w Kijowie i o godzilli ISIS, dziwną ironią skojarzeń noszącej imię egipskiej macierzy bogów, która wyległa się z „arabskiej spontanicznej demokracji” – ku czyim interesom, kto wie? – ni mru-mru, Autor za kolejnym progiem-edge'em pozostawił.
◀ Precz z bielasami ◀ ► Wielkie zabijanie ►
Komentarze
![[foto]](/author_photo/Hd obrazek.jpg)
Dlatego najbliższa mi w ostatnich latach była idea Johna Rawlsa, czyli teoria sprawiedliwości, która uzależniała zaistnienie sprawiedliwości od spełnienia dwóch zasad:
1. (nadrzędna) zasada wolności, postulująca równy dostęp do wolności politycznych, ekonomicznych, osobistych;
2. zasada równości, skupiająca się na wyrównywaniu szans, aby ci najbardziej upośledzeni mogli skorzystać z zasady pierwszej, czyli równego dostępu do wolności.
Nadrzędna jest pierwsza zasada wolności, i ewentualne odstępstwa od niej mogą zaistnieć, gdy wiążą się z zapewnieniem korzyści dla znajdujących się w najgorszym położeniu. Dlaczego to odstępstwo? Bo wolny rynek (polityczny, ekonomiczny i jakikolwiek) jest sprawiedliwy tylko wtedy, gdy wszyscy mają do niego równy dostęp. Czyli porządek liberalny z dużym naciskiem na wyrównywanie szans.
Tak sobie myślę, że nasza transformacja po ′89 nie odbyła się (a czy mogła?) z poszanowaniem obu zasad, nie było równości dostępu, wciąż kuleje wyrównywanie szans. Ci, którzy pierwsi stali się beneficjentami systemu, korzystają z niego w pełni, a ci spóźnieni muszą przyjąć, że są ulepieni z gorszej gliny. Jak zapewnić równiejszy dostęp do wolnego rynku? W polityce - nie sprzyja temu ordynacja wyborcza, z wysokim progiem dla partii, z finansowaniem wyłącznie partii parlamentarnych. W gospodarce - podatki powinny być źródłem wyrównywania szans, a własność prywatna i państwowa mogą się uzupełniać, wielkie podmioty gospodarcze nie powinny być lepiej traktowane niż małe firmy.
Na pewno żadna idea i zasada nie powinna być traktowana fanatycznie. Żaden system nie przetrwa, jeśli będzie wyrzucał na aut duże grupy społeczne. Każdy system to tylko jakiś model, każdy będzie zawodny w wielu sytuacjach, moim zdaniem trzeba pamiętać, że najważniejszy jest człowiek, według mnie szczególnie ten, który bez pomocy się nie podniesie. Dla jasności, jestem przeciwnikiem topienia miliardów w politykę socjalną, zasiłki dla bezrobotnych i dawanie pieniędzy za nic. Polityka społeczna musi być zróżnicowana i precyzyjna.
Co do wolnościowego zgryzu to proponuję zastanowienie się nad następującym paradoksem:
Ojciec chrzestny współczesnego, amerykańskiego neoliberalizmu - Ronald Reagan (mający w amerykańskich mediach status wręcz chrystusowego i manicznego [idąc za słownictwem jungowskim - od archetypu manicznego] boga-króla, bardzo nieliczni poważyli się na ten autorytet) - oraz jego niewyrodna matka chrzestna - Margaret Thatcher - wykuli swoją polityczną siłę szermując jak doktryną M.A.D. akronimem T.I.N.A.
There
Is
No
Alternative
(świetny dokument na ten temat, zrealizowany w tym roku przez bardzo [niemal z definicji, bo to mentalność ludzi północy, którzy w genach mają zapisane, iż przeżyją tylko współpracujący, a resztę wymrozi i wilki ich zeżrą] pro-społecznych Szwedów: "Can we do it ourselves?")
Komentarz do nazwy "neoliberalizm", jaki wygłosił zdeklarowany anarcho-syndykalista (a więc chyba człowiek o najbardziej wolnościowym i demokratycznym ukierunkowaniu ideowym) jakim jest Noam Chomsky, zaczyna się mniej więcej tak:
Neoliberalizm to nazwa złudna, bo ani nie jest nowy, ani liberalny.
Ciągnie dalej ten wywód krytykując tę formację ideowo-ekonomiczno-polityczną, za forsowanie ideologicznych zasad wolnego rynku. "Forced liberalization" - czyli przymusowa (jaka wolność?) liberalizacja rynku jest przyczyną ogromnego powiększenia dysproporcji między tymi co mają, a tymi którzy żyją w biedzie i stworzeniem Trzeciego Świata.
Twierdzi też dalej w innych miejscach, iż to są rządy cronies (kolesiostwa), prywatnych tyranii, ekonomiczny (neo?)faszyzm, ujednolicenie wielkich, korporacyjnych instytucji własnościowych z państwami za sprawą legalnej korupcji i obrotowych drzwi między państwem i korporacjami (a więc znów - nie stoją nawet za tym pojedynczy liderzy z wizją, a więc ludzie, tylko pędzące na ideologicznym autopilocie instytucje zrzeszające jakieś bardzo wypreparowane podzbiory tego common wealth - i tutaj z innego źródła uber-herezja: na tym polegał też paradoks faszystowskich, hitlerowskich Niemiec). My to już świetnie znamy od najgorszej strony, bo dwa takie nadludzkie (ubermensch′owe) potwory totalizowały nas przez 50 lat (albo 75 jeśli liczyć od 1939 do 2014, kiedy to PO spotkało się wreszcie z karmiczną wypłatą w postaci utraty zaufania społecznego).
Proponuję się też zastanowić nad stwierdzeniem ekonomistów koreańskich, których tylko reprezentantem jest Ha-Joon Chang (co też potwierdził Slavoy Žižek po swoich wojażach w Azji) - postęp ekonomiczny w dzisiejszym świecie odbywa się najlepiej w krajach, w których doszło do transformacji planowej gospodarki (również w modelu leninowskim, ale nie tylko) i gdzie u szczytu są wciąż zdeklarowani socjaliści (kolektywiści? socjaldemokraci?), zarządzający tą całą wolną amerykanką, obdarowującą się wzajemnie na prawo i lewo sowicie "niewidzialnymi pięściami ′neoliberalnego′ rynku". Stwierdzenie Žižka - ex-komuniści są najlepszymi menedżerami kapitalistów.
Kolejne stwierdzenie Chomsky′ego (które pojawia się wielokrotnie w wielu innych miejscach u innych myślicieli, publicystów, dziennikarzy) neoliberalizm jest jak centaur - na górze wykwintny i cywilizowany, w eleganckim smokingu, ale na dole jest dzikim i okrutnym, krwiożerczym zwierzęciem, którego kopyta brodzą we krwi skolonizowanych i brutalną pięścią rządzonych Subaltern (którym zatkano kolonizacją kulturową usta), pracujących niewolniczo na nowy smoking swojego uberdog′a (dosłownie, bo często jest to praca za miskę ryżu w szwalniach - patrz liczne dokumenty Johna Pilgera, a szczególnie "War By Other Means" na temat przemian ekonomicznych na Filipinach i tragedii, jaka tam się dzieje od połowy lat 60tych [koniunkcja Uran-Pluton! Ferdinand Marcos]).
Świetny obraz filmowy tego centaura jest w hollywoodzkim (ale jednak strawnym) filmiku "A Few Good Men", w doskonałej scenie kulminacyjnej ("You can′t handle the truth!!!!"), odegranej przez Jacka Nicholsona - w roli oficera raczej średnio-wysokiego szczebla, który z jakiegoś tajemniczego powodu cieszy się zaskakująco silną protekcją wysoko postawionych figur.
Wreszcie finalnie - czy system, który nie jest w stanie istnieć bez niewolniczej pracy swoich ekonomicznych, zdominowanych odrażającymi długami (odious debts) kolonii, można nazwać liberalnym - wolnościowym? Ta nazewnicza hybryda "neo" i "liberalna" to jest odrażający mit PR, z teczki socjotechnik wytworzonych przez chory i szalony geniusz Goebbelsa, Ministra Publicznego Oświecenia (sic!) i Propagandy.
![[foto]](/author_photo/wj_X15.jpg)
Formacja rodząca tak trujące owoce musi być zepsuta od podstaw.
Alternatywy trzeba od nowa wymyślić, a pojęcie wspólnego dobra wydaje się dobrym punktem wyjścia.
Każdy bunt lewicy okazuje się buntem hien, które podpuszcza jakiś kolejny Skaza.

Jak widzę, nie przypadkiem niekiedy występuję w masce nauczyciela młodego Króla Lwa.

Dziadek jednej z nauczycielek, której warsztaty tłumaczę, która jest Walijką, po powrocie z okopów pierwszej wojny światowej wsadził głowę do kuchenki gazowej i skończył ze sobą.
Dlaczego, skoro to takie świetlane dziedzictwo?
![[foto]](/author_photo/wj_X15.jpg)
Ignorujesz to, co piszę - nie pierwszy raz. Mnie kompletnie licytacje nie interesują, bo po prostu jak tu wlezą banderowcy przez Przemyśl, a amerykańscy chłopcy tak samo jak na manewrach tuż za naszą wschodnią granicą będą oficjalnie na ulicy odlewać się pogardliwie, to mnie się tego już naprawdę nie będzie chciało komentować publicznie. Zresztą wtedy będzie to już naprawdę niebezpieczne, a teraz jeszcze nie ryzykuję wiele. Potem po prostu poproszę Cię o wykasowanie mojego konta z Taraki.
![[foto]](/author_photo/wj_X15.jpg)
Twój wpis nr 2. żeby przeczytać, musiałbym przeczytać razem z odnośnikami, na co rzeczywiście nie miałem czasu, robię teraz coś innego. Ale przeczytam i ustosunkuję się.
Wiem, że emigranci z Ukrainy czytają bardzo uważnie Tarakę - co zresztą cieszy mnie, bo miałem bardzo ciepłe kontakty. Ich problemy od dawna są naszymi. Chodzi mi tylko o to, by mieć naprawdę trzeźwe i dogłębne spojrzenie na tą najmroczniejszą stronę konfilktu. (bo oni tak samo jak i my szukają odpowiedzi na podstawowe pytania...)
![[foto]](/author_photo/Hd obrazek.jpg)
W przestrzeni zewnętrznej - w górę i w głąb, w przestrzeni wewnętrznej - między sercem a rozumem.
![[foto]](/author_photo/kapalka.jpg)
Głównym problemem współczesnego świata jest rozdęte ego i powszechny brak szacunku. Ktoś, kto nie ma rozdętego ego, nie będzie odczuwał potrzeby prywatnej własności, no chyba, żeby się nią opiekować. Ktoś, kto ma szacunek do innych, broniłby dostępu do swojej własności tylko o tyle, żeby nie została zniszczona. Regulacje rynku są konieczne tak samo, jak konieczne jest prawo - niby wszyscy wiedzą, że nieładnie jest kraść, a jednak gdyby było to dozwolone, kradliby prawie wszyscy prawie wszystkim. Podobnie z rynkiem. Chociażby ta słynna płaca mininalna. Gdyby pracodawcy nie patrzyli tylko na to, jak wydoić pracowników, ta regulacja nie byłaby konieczna, a nawet przeszkadzałaby. Ponieważ patrzą głównie na to, konieczna jest. A już pojęcie własności ziemi w ogóle nie powinno istnieć. Ziemia należy do samej siebie, samo mówienie, że należy do kogoś, jest świętokradztwem i uzurpowaniem sobie nienależnych praw. I tak by można długo, pewnie omawiane książki zrobiły to lepiej ode mnie.
A te rozważania, czy liberalizm czy komunizm, przypominają mi (podobnie zresztą jak wiele innych rozważań na różne tematy) coś takiego: Chcemy jechać do Krakowa. Na zachód nie dojedziemy, ta droga zaprowadziła nas na manowce. A skoro droga na zachód doprowadziła nas donikąd, to jest logiczne, że należy jechać na wschód. A potem, kiedy na wschód też nie dojadą, mówią: widocznie jadąc na zachód popełniliśmy jakiś błąd, spróbujmy jeszcze raz. I tak to trwa.
![[foto]](/author_photo/wj_X15.jpg)
![[foto]](/author_photo/kapalka.jpg)
ad 1) Niektórzy pojmują wolność w ten sposób, że wolno mi pójść i dowolnej osobie dać w pysk. Jeśli komuś wolno mieć teren prywatny, to mnie nie wolno na niego wejść, więc czy jest to rzeczywiście wolność? Jeśli mnie wolno wejść, gdzie chcę, to komuś nie wolno mieć swojego spokojnego kąta, bo te dwie rzeczy się wzajemnie wykluczają. Pełnej wolności nie ma, to jest niemożliwość (nie fizyczna, prędzej matematyczna, ale niemożliwość). Pytanie tylko, jakie ograniczenia są sensowne.
ad 2) Mam wątpliwości na przykład co do tego, czy równy dostęp do opieki zdrowotnej powinni mieć prezydent, zwykły szary obywatel i złoczyńca. Nie chce mi się tego rozwijać, mam nadzieję, że mniej więcej wiadomo, o co mi chodzi.
ad 3) Tu zgoda, choć nie zdziwię się, jeśli ktoś znajdzie i na to kontrprzykład.
ad 4) Co do tego wątpliwości chyba nie ma.
![[foto]](/author_photo/wj_X15.jpg)
![[foto]](/author_photo/Hd obrazek.jpg)
![[foto]](/author_photo/wj_X15.jpg)
A) obserwuję, jak antyamerykanizm jest używany w roli dyskursu fanatycznego. "Ameryka Wielki Szatan! Usrael!" itp. Jakbyśmy żyli w jakimś Iranie u ajatollahów. A krok za tym jest putinizm -- czyli jak napisałem, nihilizm, cynizm i hucpa. Oraz "zatrudnienie się" w roli pożytecznego idioty Rosji. (Nie żebym miał antyrosyjskie uprzedzenia, tylko że ich obecny reżim na nihilizmie i hucpie się opiera. Taki przypadek.)
B) Do tamtych 4 zasad trzeba dodać piątą: "czas się zmienia". Co było dobre kiedyś, przestaje być dobre teraz albo zmienia się w swoje przeciwieństwo. Zachodnioeuropejski socliberalizm był faktycznie bardzo dobry w latach, powiedzmy, 1950-2000, ale teraz się dziwnie sypie. "Euro-dream" zamienia się w "euro-nightmare", kto mieszka np. w Szwecji, niech potwierdzi. Dobrzy w ramach rozwijania swojej dobroci pozwolili zdominować się przez thugów. Inne patologie też są. Aha, ja na to patrzę nie z "anty-europeizmem" tylko z troską.
![[foto]](/author_photo/Hd obrazek.jpg)
Nie jestem obywatelem mocarstwa i nie czuję mentalności przykładowo Amerykanów czy Rosjan, oni mają inne emocje, potrzeby i pokusy. Ciężko mi się wypowiadać czy oceniać. Na pewno maluczkich traktują przedmiotowo, i walczą o swoją dominację i dumę.
Wracając do wyliczanki zasad, może wyjdzie z niej jakiś społeczno-polityczny dekalog. Mamy już:
1. wolność
2. równość (dostępu do wolności , także dóbr publicznych, ale nie do wszystkich dóbr)
3. solidarność
4. troska o wspólne dobro (może konstytucjonalizm/umowa społeczna)
5. świadomość, że nie ma wiecznych rozwiązań (wszystko się zmienia) i prawo do zmian
Wszystkie punkty się łączą i przenikają. Co jeszcze?
![[foto]](/author_photo/wj_X15.jpg)
(Pytam bez haczyków, po prostu słowo "dualny" nie jest jednoznaczna. (Jak sama nazwa wskazuje :))
![[foto]](/author_photo/Hd obrazek.jpg)
to pozwolę sobie odnieść się do jednej: antyamerykanizm, bo to już jest tak bardzo cliche, że w ogóle nic swojego nie muszę wymyślać na to.
Arundhati Roy, którą już wielokrotnie tutaj wskazywałem, sprokurowała bardzo zgrabną odpowiedź, jako fragment bardzo głośnymi oklaskami nagrodzonego w Stanach Zjednoczonych przemówienia - i na jej cytacie zakończę swój udział w tym wątku:
"Recently, those who have criticized the actions of the U.S. government (myself included) have been called “antiAmerican.” Anti-Americanism is in the process of being consecrated into an ideology. The term “anti-American” is usually used by the American establishment to discredit and, not falsely—but shall we say inaccurately—define its critics. Once someone is branded anti-American, the chances are that he or she will be judged before they are heard, and the argument will be lost in the welter of bruised national pride. But what does the term “anti-American” mean? Does it mean you are anti-jazz? Or that you’re opposed to freedom of speech? That you don’t delight in Toni Morrison or John Updike? That you have a quarrel with giant sequoias? Does it mean that you don’t admire the hundreds of thousands of American citizens who marched against nuclear weapons, or the thousands of war resisters who forced their government to withdraw from Vietnam? Does it mean that you hate all Americans? This sly conflation of America’s culture, music, literature, the breathtaking physical beauty of the land, the ordinary pleasures of ordinary people with criticism of the U.S. government’s foreign policy (about which, thanks to America’s “free press”, sadly most Americans know very little) is a deliberate and extremely effective strategy. It’s like a retreating army taking cover in a heavily populated city, hoping that the prospect of hitting civilian targets will deter enemy fire. But there are many Americans who would be mortified to be associated with their government’s policies. The most scholarly, scathing, incisive, hilarious critiques of the hypocrisy and the contradictions in U.S. government policy come from American citizens. When the rest of the world wants to know what the U.S. government is up to, we turn to Noam Chomsky, Edward Said, Howard Zinn, Ed Herman, Amy Goodman, Michael Albert, Chalmers Johnson, William Blum and Anthony Amove to tell us what’s really going on."
całość jest tutaj jako PDF - ale oczywiście, nie śmiałbym oczekiwać iż ktokolwiek tutaj je przeczyta.
![[foto]](/author_photo/wj_X15.jpg)
Ang. tytuł "The Unwinding. An Inner History of the New America". Może warto zaliczyć? USA należą do naszego świata, do naszej "poszerzonej ojczyzny", przynajmniej w takim sensie, że to, co się tam dzieje, szybko przychodzi do nas.
![[foto]](/author_photo/wj_X15.jpg)
Tak z czystej sympatii i przez nostalgię zajrzałem na blog Marii Sobolewskiej, którą kiedyś poparłem w bardzo zażartej wojnie na liście [yahoogroups-astrologia] już 15 lat temu. Bardzo ją lubię za konsekwencję i wierność wyznawanym poglądom, bo jej emocjom i intuicji można dzięki temu ufać.
Niestety, od tamtej pory bardzo silna obsada Skorpiona zawiodła ją w takie rejony, w których nie odważyłbym się z nią dyskutować tak jak z Tobą, ale gorąco polecam jej mocno konserwatywny blog Twojej uwadze. W końcu "Winter is Coming" i w kupie raźniej.
Aby komentować Zaloguj się lub Zarejestruj w Tarace.