zdjęcie Autora

13 kwietnia 2004

Wojciech Jóźwiak

Serial: Opowieści fukujamiczne
Opowieści fukujamiczne
O historii i cywilizacjach ! Do not copy for AI. Nie kopiować dla AI.

◀ ► Opowieści fukujamiczne (4) ►

O wietrze niosącym śmieci, o Apokalipsie i Księdze Przemian, o ukrytych liniach na mapie Europy, o cywilizacjach i śpiewających bolszewikach

część 1 | część 2 | część 3 | część 4 | część 5 | część 6

1. (torebka na wietrze)

W filmie "American Beauty" jest scena, w której torebka foliowa niesiona wiatrem krąży w załomie muru budynku. Powtarza wciąż od nowa ruch niby ten sam, a za każdym razem inny. Czekamy, aż wreszcie wiatr wymiecie ją z tego kąta, uwolni - ale nie, ona raz jeszcze i jeszcze raz wykonuje swój piruet, wciąż nowy wariant jednego okrążenia. Oczywiście, w filmie ta scena i ten ruch torebki wyrasta na metaforę losów bohaterów, mnie prócz tego kojarzy się z dynamiką chaotyczną. W myśl ogólnej teorii (prawie) wszystkiego, jaką jest teoria nieliniowych równań różniczkowych, układ materialny w którym występują straty energii, czyli mówiąc najprościej układ w którym jest tarcie, docelowo, czyli w granicy długiego czasu może przebywać w jednym z trzech stanów: po pierwsze, może spoczywać, czyli trwać niezmiennie. Po drugie, może wykonywać oscylację z jedną tylko częstotliwością - jak planeta na orbicie albo wahadło. (To nie jest banalne stwierdzenie: wynika z niego, że nasz układ planetarny, czyli Słońce z Ziemią, Księżycem, Wenus, Jowiszem i tak dalej, nie jest stabilny w powyższym sensie, jest daleki od równowagi, gdyż gdyby poruszał się w sposób zrównoważony, każda z planet krążyłaby z tym samym okresem, czyli po tej samej orbicie. Jednakże tarcie w ruchu planet, wynikające z sił pływowych pomiędzy nimi i zderzeń ze światłem, jest tak małe, że prędzej Słońce wybuchnie lub nawet przestrzeń wszechświata zmieni swoją strukturę uniemożliwiając ciałom niebieskim istnienie w ich obecnej całości, niż wyrównają się orbity planet. Ale w pokrewnym kosmicznym przypadku, przy obrocie Księżyca wokół Ziemi, tarcie czyli tracenie energii - zamiana jej w ciepło - nie jest wcale takie małe i skutek tego mamy już od dawna. Mianowicie, Księżyc w swoich dwóch ruchach: ruchu obrotowym i w ruchu po orbicie okołoziemskiej, wyrównał swoje częstotliwości, tak iż oba te ruchy wykonuje z tym samym okresem, co łatwo poznajemy po tym, że stale z Ziemi widać tylko jedną jego stronę.) Po trzecie, układ z tarciem może wykonywać ruch chaotyczny, czyli robić dokładnie to, co torebka z "American Beauty": poruszać w takim sposób, aby wszelkie warianty tego ruchu, w obrębie pewnego zbioru możliwości, zostały zrealizowane, niejako "wypróbowane". Dokładniej zaś, ponieważ ruch ten ma charakter ciągły, chodzi o to, że w ciągu dostatecznie długiego czasu układ rozważany - np. torebka wraz niosącym ją wirem powietrza - dowolnie przybliży się do każdego stanu z pewnego zbioru możliwości. Teoria chaosu posługuje się w tym miejscu pojęciem atraktora: układ z tarciem ma trzy typy atraktorów: spoczynek, oscylację z jedną częstotliwością oraz "atraktor chaotyczny". Atraktor to jest taki rodzaj ruchu (wliczając w to spoczynek) do którego układ dynamiczny zbliża się po odpowiednio długim czasie. Atraktor, jak widać, jest pojęciem wyidealizowanym, ale wiele realnych zjawisk przyrody przypomina chaotyczne atraktory równie dobrze, jak narysowana przy linijce na tablicy kreska przypomina wyidealizowaną matematyczną prostą. Płynąca rzeka ze swoimi wirami i meandrami jest bardzo bliska chaotycznemu atraktorowi. Słynna torebka z "American Beauty", oczywiście też. Masy powietrza, sytuacja pogodowa, na przykład między Bałtykiem a Karpatami - ich ruch z powtarzającymi się do znudzenia niżami pompującymi przez 80% czasu wilgoć i chmury od zachodu, znad Atlantyku. Gruntowa droga rozjeżdżana kołami samochodów, na której podczas suszy formują się zmarszczki w regularnych odstępach, a podczas deszczów okrągłe wyboje-kratery... Litosfera Ziemi z jej rozsuwającymi się i zbijającymi na nowo krami kontynentów. Dla wielu rzeczy chaotyczny atraktor jest dobrym modelem, chociaż nie dla wszystkich - i pod tym względem nie należy popadać w przesadę. Wiele zjawisk jest dalekich od równowagi, także od równowagi chaotycznej.

Chaotyczny (co wcale nie znaczy: dowolny!) ruch torebki z tamtego filmu kojarzy się także z Księgą Przemian, po chińsku Yijing. System Księgi Przemian oddaje właśnie chaotyczny ruch w pewnym wycinku przestrzeni. Z tym, że nie jest to ruch ciągły, a skokowy, "dyskretny", jak powiada się w matematyce. Albo, jeśli inaczej na to popatrzeć, autorzy systemu Księgi Przemian w ciągłym ruchu przemiatającym pewien obszar możliwości wyróżnili-zaznaczyli pewną liczbę jego możliwych etapów. Gdyby podobną metodą badali ruch wahadła, zaznaczyliby dwie fazy tego ruchu: w lewo i w prawo. Do tego dodaliby jeszcze dwa jego krańcowe położenia: kiedy dochodzi do lewego skraju i kiedy dochodzi do skraju prawego. Ruch w prawo, zgodnie z umową stosowaną w Księdze Przemian, oznaczyliby kreską ciągłą, ruch w lewo - kreską przerywaną. Dobijanie do lewego skraju narysowaliby jako kreskę "zmienną", czyli przerywaną z krzyżykiem, dobijanie do skraju prawego, też jako zmienną, tylko ciągłą - z kółeczkiem. Twórcy Księgi wierzyli jednak, że to, co ich głównie interesuje, czyli państwo lub inny system złożony z działających ludzi, to sześć takich sprzężonych wahadeł. Pierwsze wahadło to lud, drugie to starsi pośród ludu, czyli głowy rodzin lub naczelnicy wsi, trzecie to ci, którzy krążą po świecie z towarami i wiadomościami, więc kupcy lub posłańcy, czwarte wahadło to wykonawcy woli władcy - ministrowie, dwór, urzędnicy; piątym jest sam władca, szóstym mędrcy-doradcy, zarazem wróżbici albo czytane przez nich księgi zawierające pouczenia. Cały ten układ porusza się w przestrzeni swoich stanów przemiatając wszystkie możliwości, jako że żadne położenie któregokolwiek z tych "wahadeł" nie jest zabronione ze względu na szczególne położenie innego wahadła. Dodajmy jeszcze, że czas wahnięć poszczególnych wahadeł nie jest określony, wiadomo tylko, że jeśli w pewnym momencie któreś wahadło jest w pewnym stanie, to wystarczy odpowiednio długo poczekać, a z całą pewnością znajdzie się w stanie przeciwnym. To co "szło w prawo", pójdzie "w lewo". Tych wyróżnionych stanów całego sześciopoziomowego układu jest, jak łatwo policzyć, 64. Ich obrazy to szóstki linii ciągłych lub przerywanych, z których niektóre mogą być zmienne, co oznacza, że dana warstwa rzeczywistości (lub "wahadło") zostało oto przyłapane na gorącym uczynku przemiany czyli zamieniania się w swoje dopełniające przeciwieństwo. Jak do tej pory brzmi to całkiem racjonalnie. Magia pojawia się w momencie, w którym okazuje się, że chińscy wróżbici wierzyli, iż stan jednego procesu można określić, produkując inny proces i odpowiednio "mierząc" jego fazę. Tym specjalnie do celów pomiarowych, jak byśmy to dziś nazwali, uruchamianym procesem było przeliczanie wiązki patyków z krwawnika dzielonej pomiędzy dwie dłonie. Szczegóły, jak to robić, przekazywane były ustnie, poza samą Księgą, jednakże w wielu wydaniach Księgi Przemian są opisane w komentarzach.

System Księgi Przemian można widzieć jako całkiem udanie pomyślany sposób opisu fragmentu rzeczywistości biorącej udział w ruchu chaotycznym, rzeczywistości bliskiej chaotycznemu atraktorowi. Jak torebka z "American Beauty". W tym ujęciu przestrzeń możliwości jest skończona, z góry dana, da się wyczerpać - a poznającemu pozostaje śledzić, w której fazie znajduje się interesujący go "podukład". Ów historyczny fakt, iż z powyższego zamysłu wynikła magiczna księga służąca do wróżenia, możemy oceniać tak jak chcemy: entuzjazmować się nim lub ubolewać. Ważniejsza dla naszych rozważań jest wizja świata, która tutaj panuje: świata, którego "podukłady" i wyróżnione fragmenty, a wśród nich jego ludzcy uczestnicy na równi z przyrodą, w danym im czasie "wypróbują" wszystkie możliwości pewnego ograniczonego zbioru. Sugerowano, że wizja ta wniknąwszy w umysły Chińczyków przyczyniła się do tego, że ich cywilizacja "przelewała się" i "obracała" przez wieki, w przemianach swoich trzymając się ustalonego kształtu, ale w znaczący sposób nie rosła, nie ekspandowała ani też nie przemieniała się w formację istotnie odmienną. Wizja świata narzucająca się z Księgi Przemian miałaby odpowiadać za konserwatyzm chińskiego kosmosu, jakkolwiek był to dynamiczny konserwatyzm, który zasadzał się na powtarzalności przemian niby w ruchu torebki ze wspomnianego tu już wiele razy filmu.

2. (mapa Europy)

Wschodnia granica Unii Europejskiej, istniejąca w latach 1989-2004, dziwnym trafem była śladem stanu rzeczy sprzed ponad półtora tysiąca lat. Oddzielała mianowicie stare narody Europy od nowych. Stare to te, które zachowały pamięć (choćby śladową i zmitologizowaną) i ciągłość od czasów Cesarstwa Rzymskiego; narody, których historyczni przodkowie występowali już w tamtej epoce na scenie cywilizacji, a więc Włosi, Francuzi, Hiszpanie jako potomkowie Rzymian, Anglicy, Niemcy, Austriacy, Szwedzi jako potomkowie Germanów, Irlandczycy i Szkoci jako potomkowie starożytnych Celtów. Dokładność wschodniej granicy Unii jako granicy między Europejczykami starymi a nowymi jest zadziwiająca: Grecy byli uczestnikami starożytnej cywilizacji, ich północni sąsiedzi nie - i Grecja weszła w latach 70-tych do Unii, a Bułgaria, Macedonia i Albania czekają, dwa ostatnie kraje chyba wręcz ad calendas Graecas. Po wschodniej stronie wspomnianej linii mamy narody młode, nie wyrastające ze starożytnego świata rzymsko-germańskiego, lecz przybyłe później i na europejskość dopiero z czasem nawrócone, wśród nich przede wszystkim Słowianie, którzy w obecnej Bułgarii, Chorwacji, Czechach i Polsce zaczęli się osiedlać w wieku VI, w czasach cesarza Justyniana, kiedy rzymski Zachód miał już za sobą swój upadek i jego krainy weszły w swoje "ciemne wieki" oddzielające Starożytność od Średniowiecza. Dalej mamy tu Madziarów, lud o jeszcze młodszej historii, który do Europy przybył z Syberii trzysta lat po Słowianach, oraz Turków, którzy kilkoma falami napływali w basen Morza Czarnego od wieku przynajmniej VII (Bułgarzy, jeśli pominąć Awarów i Hunów, których przynależność do rodziny tureckiej nie jest dość pewna) aż do Osmanów zdobywających Konstantynopol prawie tysiąc lat później. Wspomnijmy Bałtów, którzy wprawdzie są u siebie autochtonami (przynajmniej równie odwiecznymi jak Italikowie-Rzymianie-Włosi w swojej Italii...), ale w starożytności nie byli ani historycznie aktywni ani bliżej znani; innym choć podobnym przypadkiem są Albańczycy, będący niewątpliwie tubylcami bałkańskimi, którym udało się jakoś przyczaić w ich górach i przetrwać niezauważenie wieki wpierw greckiej, później rzymskiej, potem znowu greckiej i słowiańskiej dominacji, aby na powierzchnię historii wynurzyć się dopiero w średniowieczu. Najdziwniejszym etnosem są Rumuni, których romański język i własna nazwa - rumînesc znaczy przecież "rzymski"! - jawnie świadczą o pochodzeniu od rzymskich osadników, a przynajmniej od zromanizowanych Traków i Illirów, mówiących po łacinie rzymskich obywateli naddunajskich prowincji Cesarstwa, którzy jednak mają w swojej historii i w jej pisanych źródłach nieznośną nieciągłość, jako że od czasów cesarza Justyniana i ówczesnego najazdu słowiańskiego, aż po późne średniowiecze (wiek XIII) - czyli przez sześć wieków! - o żadnych ludach mówiących mową Rzymian w basenie Dunaju nie było słychać, co oznacza, że Rumuni-Wołosi utracili w tamtej epoce atrybuty cywilizacji - warstwę rządzącą, miasta i pismo - i pasąc owce na halach wrócili do barbarzyńsko-ludowego etapu rozwoju. Wyjątkiem od reguły jest Finlandia, jako że Finów na scenie starożytnej cywilizacji oczywiście nie było, należą do narodów "młodej Europy", jednak do Unii weszli wraz ze "starą" Szwecją i Danią.

Janusz Waluszko, gdy mu o tym doniosłem, przypomniał, że jeszcze bardziej uderzającym przypadkiem był dawny zasięg bloku komunistycznego, który po II wojnie światowej sięgnął mniej więcej tam, dokąd doszli Słowianie po załamaniu się Rzymu wraz z jego germańską otuliną. Co więcej, zachodnia granica obozu moskiewskiego - czyli NRD - niemal wiernie wtedy pokrywała się z Limes Sorabicus, czyli linią umocnień, którymi Frankowie zabezpieczyli swoje państwo od pchających się na zachód Sorabów-Serbów czyli Słowian, przodków łużyckich Serbów. Faktycznie, tamta granica istniejąca "za komuny" lepiej oddawała podział terytorialny między starą (post-starożytną) i nową ("dziką") Europą, za to granica Unii po zjednoczeniu Niemiec dokładniej oddziela nie terytoria, lecz narody - stare od nowych.

Przebieg jednej i drugiej granicy świadczy o tym, że podziały Europy istnieją od praczasów i wciąż odnawiają się. Dla przyszłości znaczy to tyle, że i w obrębie Unii podziały te będą się odtwarzać.

Ta linia oddzielająca zachód i wschód Europy przypomina o najbardziej traumatycznym wydarzeniu w jej historii. Być może każdy naród i każda cywilizacja nosi w pamięci szczególne urazy. Dla nas takim urazem są rozbiory, dla Serbów klęska od Turków na Kosowym Polu, dla Rosjan smuta (co w ich języku znaczy "zamęt") około 1600 roku - czasy Łże-Dymitrów i polskiej załogi na Kremlu. Dla Europy jako całości takim urazem, żywym wciąż, jak mi się wydaje, jest upadek Cesarstwa Rzymskiego na zachodzie i najazd barbarzyńców. (Ciekawe, jak różnie potomność ocenia poszczególne plemiona najeźdźców: Wandalom pewien francuski literat na wieki już chyba skutecznie zszargał opinię, Gotom wybaczono, Frankowie zaś urośli na obrońców i restauratorów cywilizacji. W tym towarzystwie Hunowie są bez szans: uchodzą za symbol i typ azjatyckiej dziczy.) Niezależnie jak na to patrzeć, Europa około 500 roku n.e. przeżyła cywilizacyjną zapaść, doświadczyła na własnej skórze tego, że "my, cywilizacje, jesteśmy śmiertelne". I chociaż tysiąc lat później Europejczycy odnieśli pierwszy swój wielki sukces - stali się władcami mórz i pierwszymi odkrywcami całej Ziemi, a po następnych dwustu latach uruchomili proces, którego nie było na Ziemi przedtem nigdy - rewolucję naukowo-przemysłową, to jednak pozostała im pamięć o tym, że jako cywilizacja mogą obsunąć się w niebyt, gdyż już przynajmniej raz to im się zdarzyło.

3. (miasto z kryształu)

Dwa mity zapisane w Biblii (chrześcijański układ tych Ksiąg mam tu na myśli) najsilniej, jak mi się wydaje, przeniknęły do świadomości Zachodu; ciekawe, że pierwszy z nich Biblię otwiera, drugi kończy. Pierwszym jest wygnanie z raju - z Księgi Rodzaju, drugim koniec świata, o którym opowiada Objawienie Jana. Oba są żywe do dziś, co oznacza nie tylko to, że są przedmiotem wiary - z tą wiarą bywa coraz gorzej - ale przede wszystkim to, że wciąż dostarczają metafor, skojarzeń, myślowych wzorów. (O Kwantowej Ewie, czyli podobieństwie między wygnaniem z raju a wizją świata, której dostarcza mechanika kwantowa, pisałem w "Wiedzy nie całkiem tajemnej".) Pojęciowy wzór Apokalipsy działa tak, że kiedy coś źle się dzieje, doszukujemy się w niej wzmianek, które świadczyłyby o tym, że "to już". Kiedy realnym zagrożeniem był wybuch atomowej "trzeciej światówki" między Rosją i jej obozem a Zachodem, nieprzyjemnie, niby zapowiedź choroby popromiennej, brzmiały słowa: "A w owe dni ludzie będą szukać śmierci, lecz jej nie znajdą, i będą chcieli umrzeć, ale śmierć omijać ich będzie." Kiedy wybuchł reaktor w Czernobylu, nagle rozbłysło dziwną jasnością zdanie: "A imię gwiazdy tej brzmi Piołun." Po ukraińsku piołun to - czernobyl. Zmarły niedawno prof. Wierciński zwrócił zaś uwagę na to, że w nowym świetle staje następujący fragment: "... wszyscy, mali i wielcy, bogaci i ubodzy, wolni i niewolnicy otrzymują znamię na swojej prawej ręce albo na swoim czole, i że nikt nie może kupować ani sprzedawać, jeżeli nie ma znamienia, to jest imienia zwierzęcia lub liczby jego imienia." Chodzi tu o osławioną liczbę 666, liczbę Bestii. Dla prof. Wiercińskiego była to prefiguracja nadchodzącej w niedalekiej przyszłości praktyki powszechnego znakowania ludzi, np. czipami, dla otoczenia ich kontrolą i zniewolenia przez wszechwładne służby państwa. Proroctwa Apokalipsy działają także wstecz. "Coś jakby wielka góra ziejąca ogniem zostało wrzucone do morza ... i jedna trzecia zwierząt żyjących w morzu zginęła" - to przecież dosyć wierny opis katastrofy kredowej, kiedy planetoida, która zderzyła się z Ziemią w miejscu obecnej Zatoki Meksykańskiej, przyniosła zagładę dinozaurom i reszcie mezozoicznej fauny. Choć - kto wie, czy to nie jest także przyszłość; na wszelki wypadek NASA od lat studiuje sposoby ewentualnego zaradzenia spadającym planetoidom.

Ciekawe, że te dwa fragmenty, Raj i Koniec Świata, zajmują tak znikomą część całej Biblii. W wydaniu, które mam, przygoda Adama i Ewy, okrągło licząc i wliczając dużą część stworzenia świata, zajmuje dwie strony, Apokalipsa zaś, pominąwszy nie-wizyjny wstęp, stron 16. Razem 18, co w porównaniu z całym tomem liczącym 1564 strony, zajmuje nieco ponad jeden procent objętości tekstu. Czytelnik z innego kulturowego kręgu, nie wprowadzony w to, co ważne, a co zwykle w czytaniu się pomija, mógłby tych dwóch epizodów nie zauważyć.

Mit zapisany w Apokalipsie to oczywiście dużo więcej niż proroctwo przyszłych światowych klęsk i katastrof. Jego głównym przesłaniem jest skończoność świata w czasie. Jak świat na początku został przez Boga stworzony, tak doczeka swego końca i zostanie przez Stwórcę unicestwiony. Ale nie ze szczętem. Padają bowiem słowa: "I widziałem nowe niebo i nową ziemię; albowiem pierwsze niebo i pierwsza ziemia przeminęły." Apokalipsa zapowiada zniszczenie starego świata i stworzenie nowego, w którym już nie będzie zła ani cierpienia, wybrani, których Wszechmocny uchroni od zagłady, mieszkać będą w mieście, którego "mur... zbudowany jest z jaspisu, samo miasto zaś ze szczerego złota podobnego do czystego szkła", a królować im będzie Baranek. Chociaż... pod koniec tej wizji spisującemu zadrżała dłoń dzierżąca stylus i dodał: "Na zewnątrz są psy i czarownicy... i wszyscy, którzy miłują kłamstwo i czynią je." Logicznie fragment ten obraca wniwecz całą wcześniej zarysowaną koncepcję, bo oto okazuje się, że to jednak nie całkiem tak z tym skończeniem się zła, i wybranym zbawionym do pełni szczęścia niezbędna jest obecność potępionych, zgrzytających zębem wraz ze swymi psami poza złotym murem boskiego grodu. Psychologicznie to jednak jest uzasadnione: wieczna szczęśliwość wewnątrz Złotego Miasta domaga się swojej symetrii w postaci potępieńców (z psami) poza nim. Jednak wynika stąd, że nowy kosmos, którym Bóg stworzywszy go obdarował wybrańców, nie będzie miejscem wolnym od zła, a zaledwie - choć być może to i tak duży sukces - zło od dobra zostanie trwale oddzielone. Koniecznie dodajmy też, że według słów Objawienia św. Jana katastrofy, cierpienia i kosmiczne boje z demonami tam opisane nie będą trwać chwilę, na pewno nie rok ani dwa - ale raczej około tysiąclecia.

Apokalipsa bywa rozumiana fundamentalistycznie: że oto czas i historia nieuchronnie kiedyś dobiegną końca, po czym Bóg, podobnie jak dokonał cudu na początku świat stwarzając, tak i teraz cudem stworzy nowy kosmos, w którym zbawieni wieść będą życie wprawdzie cielesne (bo zmartwychwstanie ciał księga ta obiecuje), ale wolne od dolegliwości wpisanych w materię. Jakie będą prawa fizyki w tym nowym świecie, nie ośmielam się odgadywać.

4. (kometa na okładce)

Okładka pierwszego polskiego wydania "Końca historii" Francisa Fukuyamy niesie znaczący błąd. Przedstawia powiększone zdjęcie głowy komety. Komety od prawieków wróżyły nieszczęścia, spadanie komet miało zwiastować koniec świata, także ten opisany w Apokalipsie. Pospolite, lecz jakże potężne skojarzenie: tytuł jest "Koniec historii", czyli pewnie książka mówi o końcu świata?

Tymczasem książka Fukuyamy jest optymistyczna! Żadnych katastrof ni klęsk nie zapowiada, więcej, ten atrakcyjny przecież temat wcale amerykańskiego politologa nie obchodzi. Koniec historii w jego pojęciu jest rzeczą nader cenną, oznacza, że ludzkość po wiekach wyczerpującej żeglugi przez sztormy historii dobija właśnie do bezpiecznego portu, a portem tym jest ustrój liberalnej demokracji. Oto (twierdzi Fukuyama) wypracowany został ustrój społeczny, który najlepiej zaspokaja potrzeby ludzkiej natury. Ludzka dusza ma (jak twierdza Sokrates i Platon) trzy części: pożądliwą, rozumną i dumną. Pożądliwość zostaje nasycona strumieniem coraz sprawniej produkowanych dóbr, rozum znajduje zajęcie w coraz wyższym i powszechniejszym wykształceniu, duma czyli potrzeba bycia uznanym przez innych (Fukuyama przypomina w tym znaczeniu greckie słowo thymos) zostaje zaspokojona przez demokratyczną zasadę równego uznania dla wszystkich ze względu na ich ludzką naturę. Faktem, który utwierdza Fukuyamę (w roku 1992!) w tej diagnozie jest przechodzenie kolejnych krajów na ów docelowy ustrój, a przede wszystkim masowa konwersja na liberalną demokrację krajów do niedawna komunistycznych.

5. (Apokalipsa i Yijing...)

Apokalipsa i Yijing (Księga Przemian) zawierają dwie skrajnie odmienne definicje (wizje, modele) kresu, do którego dobiega historia. W Apokalipsie znajdujemy osiągnięcie ideału, raju - wraz z wolnością od czasu, zła i przemiany. Sama ta księga sięga najdalej jak tylko da się pomyśleć i do spełnienia swoich obietnic wymaga aż cudu równego stworzeniu świata przez Boga od nowa. Tej ewentualności, jako pozostającej poza ludzkimi możliwościami, nie będziemy tu rozważać; dla badania spraw ziemskich dużo ważniejsze jest, że Apokalipsa inspirowała ludzi do podejmowania prób zbudowania na własną rękę mniejszych rajów i Miast Kryształowych już tu na tej Ziemi. Usuwaniem odpadków po największym z takich przedsięwzięć wciąż jesteśmy zajęci; my - gdyż mieszkańców dorzeczy Wisły, Wołgi, Dunaju mam tu na myśli.

Yijing pokazuje za to model świata w którym wszystko - w zbiorze realnych możliwości - już kiedyś było i wszystko się kiedyś znowu wydarzy. Od "końca historii" takiego, jak rozumieli to pojęcie Hegel i Fukuyama, różni się tym, że brak w tym modelu wymiaru moralnego. Koniec historii zgodny z Yijing oznacza tyle, że pewna cywilizacja, być może także globalna cywilizacja obejmująca całą ludzką rasę, dobiega w swym rozwoju w pobliże atraktora. Na tym etapie faktycznie nie ma już jakościowego rozwoju, nie ma "historii" jako powstawania nowych form społecznego bytu, tak jak nie ma swojej historii układ mas powietrza nad Atlantykiem i Europą, wciąż od tysiącleci formowany w podobne, choć w szczegółach nie powtarzające się identycznie niżowe wiry, znad Islandii wędrujące z deszczem wciąż i wciąż przez Bałtyk ku Uralowi... Jak meandrująca Mississippi. Jak przesypywanie się piasku w wydmach na pustyni. I jak sześćdziesiąt cztery fazy przemian opisane w wieszczej księdze rodu Zhou. Dobiegnięcie atraktora - chaotycznego atraktora, koniecznie o tym trzeba pamiętać - oznacza też optymalizację. Historia kończy się, a zaczynają się Przemiany (Yi), gdyż niczego lepszego ludzkość nie jest w stanie wyewoluować. Dla Hegla końcem historii była oświecona monarchia absolutna, ale dziś to brzmi naiwnie i Fukuyama rozważa, czy atraktorem historii nie jest wolnorynkowa liberalna demokracja.

6. (cywilizacje według Bagby'ego)

Angielski historyk i dyplomata, Philip Bagby, w napisanej w archaicznych czasach, w 1958 roku, książce pt. "Kultura i historia", podał najlepszy o jakim słyszałem podział świata na cywilizacje. Wielkich, "naczelnych" jak nazywa je autor, cywilizacji jest lub było dziewięć. Dwie powstały w Ameryce: cywilizacje Ameryki Środkowej i Andów, a ich wspólnym końcem był niespodziewany podbój hiszpański. Dwie następne to Indie i Chiny. Piąta - ale chronologicznie pierwsza i najstarsza, to cywilizacja Mezopotamii. Po sąsiedzku i prawie równocześnie z nią rozwinął się Egipt. I w końcu idzie seria cywilizacji mniej lub bardziej zakotwiczonych nad Morzem Śródziemnym: cywilizacja klasyczna, czyli Grecji i Rzymu, cywilizacja Bliskiego Wschodu z dwoma głównymi składnikami - Bizancjum i Islamem, i najmłodsza cywilizacja Zachodu.

Oprócz tych dziewięciu naczelnych, lista cywilizacji zawiera jeszcze cywilizacje poboczne lub drugiego rzędu, które zwykle trwają krócej od naczelnych, są od nich mniej oryginalne, za to zawierają więcej elementów zapożyczonych - właśnie od cywilizacji naczelnych; często wyglądają na lokalny, zubożony wariant naczelnego sąsiada, a także często kończą swój osobny byt roztapiając się w większej - naczelnej - całości. Przykładem pobocznej cywilizacji byli Etruskowie zależni w sensie kulturowych zapożyczeń od Grecji; a i sam Rzym przez pierwsze swoje wieki był tylko poboczną przyczepką względem Greków, podobną przybudówką była też Kartagina. W końcu wszystkie cywilizacje, mniejsze i większe, jakie rozwijały się na wybrzeżach śródziemnomorskich, zostały wchłonięte przez wspólnotę greckiej kultury i rzymskiej władzy. Podobnie Syria i Palestyna wraz z Izraelem, Hetyci i cywilizacja minojska, a Persowie na przeciwnym skrzydle, to cywilizacje poboczne względem Mezopotamii. Egipt miał swojego cywilizacyjnego satelitę w Nubii. Tybet stworzył cywilizację wtórną względem Indii: swoje buddyjskie księgi Tybetańczycy przetłumaczyli z sanskrytu, wpływy chińskie były już tam dużo mniejsze. Sama cywilizacja Zachodu, w swoich merowińskich i karolińskich początkach, była wtórna względem dominującego wówczas Bliskiego Wschodu. Co do Japonii Bagby się waha, pisząc o niej, że jest zarówno w oczywisty sposób cywilizacją zależną od Chin, zbudowaną na chińskich zapożyczeniach (często z koreańskim pośrednictwem), jak i zarazem wykazuje oryginalne cechy cywilizacji naczelnej. Podobną opinię wyraża o Rosji (w 1958 roku), widząc w niej cywilizację drugiego rzędu, wtórną najpierw względem Bliskiego Wschodu, następnie Zachodu, ale wyglądającą na cywilizację naczelną we wczesnej fazie powstawania.

Bagby zauważa też, że współcześnie, wobec nie mającej precedensu ekspansji cywilizacji Zachodu, wszystkie naczelne cywilizacje, jakie przetrwały, zostały przez nią kulturowo "zwasalizowane", stając się wtórnymi względem niej.

Jeszcze koniecznie trzeba dodać, jak Bagby rozumie termin "cywilizacja", wieloznaczny przecież. Brytyjski autor sięga tu do etymologii, przypominając, że słowo to pochodzi od łacińskiego civitas - miasto lub państwo. Kultura, czyli pewna zbiorowość ludzi żyjących w wyróżniony sposób na określonym obszarze, zasługuje na to miano, jeżeli wytwarza miasta, czyli skupiska ludzi w większości nie zajmujących się produkcją żywności. To zwolnienie od własnoręcznych starań o wyżywienie Bagby uważa za próg oddzielający życie cywilizowane od kultur przed-cywilizowanych. Skupienie na małym, zwartym obszarze ludzi którzy nie muszą sami uprawiać ziemi ani łowić ryb, jest koniecznym warunkiem wykształcenia się następnych atrybutów cywilizacji: stosunków podległości i władzy, podziału klasowego, oraz sposobów utrwalania informacji, w której to roli, po próbach wykorzystania pamięci specjalistów od zapamiętywania, wszędzie w końcu zwycięża pismo. Dalej idzie zorganizowana religia, budownictwo, technika wojenna i inna.

Zauważmy, że granica między cywilizacjami a nie-cywilizowanymi kulturami nie pokrywa się z granicami technologicznych epok wyróżnionych przez archeologów. Cywilizacje Andów i Środkowej Ameryki powstały na bazie neolitu - narzędzi kamiennych, i poza technikę gładzonego kamienia nie wyszły. Podobnie neolityczne były początki cywilizacji Mezopotamii, Egiptu i bodajże Chin. Z drugiej strony ludy Bantu należały do epoki żelaza i zanim zaczęły budować miasta, znały już kowalstwo, podobnie dawni Słowianie, a w nowszych czasach ludy Syberii, znające obróbkę żelaza, kowalstwo i odlewnictwo, lecz gdzie miasta i miejsko-państwowy, a więc cywilizowany sposób życia został przyniesiony dopiero przez Rosjan.

Wszędzie jednak cywilizacje wyrastały z dokonanej wcześniej rewolucji neolitycznej, zwanej mniej szumnie neolityzacją kultur, czyli poprzedzone były przejściem ludności z "podbierania" naturalnych ekosystemów na rolnictwo.

Typologia Bagby'ego nie oznacza też, że dorobek ludów przedcywilizowanych można jakoś zaniedbać. Niektóre z nich pozostawiły po sobie monumentalne budowle: jak budowniczowie nadatlantyckich megalitów lub twórcy kolosów na Wyspie Wielkanocnej. Nie czekając na cywilizację wynaleziono różne rodzaje łodzi, broń, tkaniny, pierwsze automaty-pułapki, techniki uprawy ziemi, udomowiono zwierzęta, stworzono wielkie i dotąd inspirujące mitologie. Ostatecznie, zasiedlenie całej ekumeny, włącznie z Australią, Ameryką, Grenlandią i najdalszymi wyspami Pacyfiku dokonało się jeszcze w przedcywilizacyjnej fazie.

Philip Bagby pisze, że cywilizacje dają pojęciowe ramy konieczne dla zrozumienia historii. Stanowią bowiem układy w znacznym stopniu odosobnione, dla których kontakty z innymi cywilizacjami, a także z ludami "barbarzyńskimi" są zwykle epizodyczne i bez większego znaczenia, albo są świadomie lekceważone. Rzeczywiście, cywilizacje, przynajmniej te wcześniejsze, w tym i do niedawna Zachód, zdumiewająco mało interesowały się tym, co działo się poza ich granicami, same zaś uważały się za środek świata, a swoich obywateli za jedynych będących naprawdę ludźmi. Historia toczyła się wewnątrz cywilizacji i każda cywilizacja miała swój odrębny czasowy rytm.

7. (Czy cywilizacje są śmiertelne?)

Czy cywilizacje są śmiertelne? Sam Bagby temu przeczy. Wprawdzie z jego listy dziewięciu wielkich cywilizacji pięć od dawna nie istnieje - Egipt, Babilon, cywilizacja Klasyczna, oraz dawne Peru i Meksyk, ale też nie widać wspólnego mechanizmu ich schyłku i końca. Obie cywilizacje amerykańskie około 1500 roku nie wykazywały żadnych oznak nadchodzącego upadku, przeciwnie, oba jednoczące je imperia - Azteków i Inków - właśnie w tym czasie przeżywały burzliwy rozwój i sięgały do kresów obszarów, jakie ze względów ekologiczno-technicznych były w stanie przechwycić. Najazd Hiszpanów był dla nich czymś równie zewnętrznym i pozbawionym przyczyny, jak dla nas najazd kosmitów. Dwie najstarsze cywilizacje, Mezopotamii i Egiptu, zanikły cicho - bez huku żadnej apokalipsy. W połowie ostatniego tysiąclecia pne. Egipt słabł, rośli zaś w siłę jego sąsiedzi-konkurenci. Został podbity przez Persów, uczestników i zjednoczycieli cywilizacji mezopotamskiej, a wkrótce, wraz z całym, dość krótkotrwałym perskim imperium uległ Macedończykom i Grekom Aleksandra. Władza polityczna na trwałe już przestała być rodzima - rządzili kolejno Persowie, hellenistyczni Ptolemeusze, w końcu Rzymianie, i Egipt utracił swoją najpierw polityczną, potem i kulturową odrębność. Stał się prowincją cywilizacji klasycznej, wraz z całym Państwem Rzymskim przeszedł potem na chrześcijaństwo, po dalszych 400 latach na islam, odtąd na trwałe stając się częścią cywilizacji Bliskiego Wschodu. Żaden z najazdów - perski, macedoński, rzymski, arabski - nie spowodował znaczących zniszczeń ani gospodarczych załamań, ani nie przerwał ciągłości życia miejskiego. Zmieniała się kultura, religia, pismo, struktura władzy, wraz z tymi wyznacznikami zmieniała się cywilizacyjna przynależność, ale cywilizacja w sensie zorganizowanego społecznego życia trwała. Podobnie było z sąsiednią cywilizacją Mezopotamii, która pod koniec swojego istnienia została zjednoczona przez Persów, w wyniku podboju przez Aleksandra przeszła okres hellenizacji, bywała bądź częścią bądź peryferią cywilizacji Klasycznej, wreszcie, podobnie jak Egipt podbita przez Arabów-muzułmanów weszła do cywilizacji Bliskiego Wschodu. To, że w czasach nowożytnych dawne ogrody Sumeru i Babilonu pokrywała pustynia i rozlewiska rzek, a starożytny kulturowy środek świata stał się zdziczałą turecką prowincją, nie było skutkiem apokaliptycznego przebiegu upadku cywilizacji, lecz wydarzeń dużo późniejszych. Arabowie zajmowali Międzyrzecze jako kraj kwitnący; upadł około pięciu wieków później i pewnie bardziej niż najazdy Mongołów zaszkodziła mu postępująca erozja i zasolenie gleby, wyczerpanie ziemi eksploatowanej od ponad czterech tysięcy lat. Gospodarcze, polityczne i ludnościowe zmarginalizowanie Mezopotamii nie zachwiało też w znaczący sposób cywilizacją Bliskiego Wschodu jako całością.

Na tym tle gwałtowne, niemal apokaliptyczne załamanie cywilizacji klasycznej - i to tylko w jej zachodniej części, bo w grecko-bizantyjskiej połówce ciągłość życia miejskiego i państwa została zachowana - wydaje się raczej wyjątkiem niż regułą.

Cywilizacje Egiptu i Mezopotamii, a po części także Klasyczna, zakończyły swój byt nie w wyniku upadku, lecz wewnętrznej transformacji, która zmieniła ich paradygmat. Wsie i miasta egipskie stały na tych samych miejscach, co dawniej i nowe domy budowano z kamieni po rozbiórce starych, ale Egipcjanie zapomnieli dawnych bogów, obrzędów, królów i znaków pisma. Tradycja tego, co było wcześniej, stała im się dokładnie obojętna, mumiami rozpalano ogniska. Transformacja oznaczała zaczęcie historii od nowa, przodkowie żyjący przed epoką chrześcijańską lub islamską stawali się dla potomków barbarzyńcami, "niewiernymi", nie-całkiem-ludźmi.

Trzy przetrwałe dotąd wielkie cywilizacje, nie licząc Zachodniej, czyli Indie, Chiny i Bliski Wschód (ograniczony ostatecznie do obszaru Islamu) są najwyraźniej na etapie transformacyjnego włączania się do dominującej cywilizacji Zachodu. Bagby prawie 50 lat temu określał je, jako stające się wtórnymi wobec Zachodu. Dziś w rosnącym stopniu stają się uczestnikami tej cywilizacji, tym bardziej, że równocześnie sam Zachód stał się bardziej polimorficzny. Religia już nie wyznacza jego zasięgu, a raczej właściwą dla tej cywilizacji stała się wieloreligijność i tolerancja, zatem można śmiało wejść do Zachodu zachowując rodzimy buddyzm, taoizm albo islam; alfabety też mogą być rozmaite, a ważniejsza od pisma stała się wspólnota systemów Windows i protokołów internetowych. Postępuje upodobnienie prawa, ustrojów państwowych, gospodarki; dla nauki i technologii różnice kulturowe są przezroczyste.

Tak więc badanie ewentualnej śmiertelności (naszej) cywilizacji powinno skupić się na dwóch punktach. Po pierwsze, czy grozi jej załamanie, tak jak to stało się z Rzymem w V wieku, a także gdzie są jej słabe punkty, od których może zacząć się pruć? Po drugie, czy da się pomyśleć czekająca ją transformacja, czyli radykalna przebudowa świadomości, a wraz z nią zapomnienie lub odrzucenie tego, co było dotąd?

Jest jeszcze punkt numer trzy. Przed cywilizacjami była rewolucja neolityczna czyli wynalazek rolnictwa, który przełamał dzieje gatunku człowiek na dwie głęboko różne fazy. Podobnym progiem była rewolucja naukowo-techniczna, która ruszyła w Anglii w XVIII wieku, przynosząc jakościowe zmiany większe od neolitycznych. Czy więc nie nadchodzi podobny skok w technologii, po którym "nic już nie będzie takie, jak było"?

8. (zaczynanie od nowa)

Kiedy myślimy o końcu (naszej) cywilizacji, w pierwszej chwili przychodzi na myśl jej upadek, najprędzej katastrofalny. Sugestia, że może nam się przydarzyć głęboka transformacja kultury, po której na naszym miejscu będzie już inna cywilizacja, brzmi zrazu dziwacznie i zdaje się nijak nie przystawać do doświadczeń. A jednak! Przecież takie próby zaczęcia historii od zera Zachód przeżył dwie w poprzednim stuleciu i w obie my, Polacy, byliśmy zamieszani. Jedną był projekt komunistyczny, drugą nazistowski. Komuniści głosili to jawnym tekstem, śpiewając w swoim hymnie (którego kiedyś uczono mnie na pamięć): "Prze-eszłości ślad dłoń nasza zmiata". Komunizm miał przynieść rewolucję w świadomości równą przynajmniej tym, którymi były kiedyś konwersje narodów na chrześcijaństwo i islam, kolejno formujące cywilizację Bliskiego Wschodu. Rewolucja Październikowa miała odtąd dzielić czas na mroki przed nią i świetlaną przyszłość po niej. Naziści, podobnie, brali się za budowanie swojej Tysiącletniej Rzeszy. Komunizm miał stworzyć idealne społeczeństwo ludzi równych, nazizm idealne państwo narodu wybranego. Wydaje się, że komuniści wzięli się do swego dzieła z dużo większym rozmachem i większe od nazistów mieli nadzieje na sukces. Czy w przyszłości może dojść do rewolucyjnych projektów podobnych do obu dwudziestowiecznych agresywnych utopii? Warto byłoby coś o tym wiedzieć...

(9-13 kwietnia 2004)

dalej


◀ ► Opowieści fukujamiczne (4) ►

Aby komentować Zaloguj się lub Zarejestruj w Tarace.

X Logowanie:

- e-mail jako login
- hasło
Zaloguj
Pomiń   Zapomniałem/am hasła!

Zapisz się (załóż konto w Tarace)