zdjęcie Autora

16 listopada 2015

Katarzyna Urbanowicz

Serial: Z szuflad starego biurka. Historie rodzinne sprzed wieku
Ostatnie łzy
! Do not copy for AI. Nie kopiować dla AI.

◀ Kieszonkowy kalendarzyk ◀ ► Dydaktyczny smrodek ►

         O szkołach na Podlasiu, „dręczeniu” dzieci nauką, służbie zdrowia i szpitalach w międzywojniu i o tym, że wszystkiemu winni są uchodźcy ściągający na nasz naród choroby (nazywani wówczas „bieżeńcy z Rosjej” – jako, że pewnie rzecz się działa po rewolucji październikowej) można przeczytać w opowiadaniu mojego dziadka, opublikowanym w jakiejś gazecie, odnalezionym w stercie wycinków.

         Czytając je zastanawiałam się: czy wiele się zmieniło w mentalności ludzi? Nikt ze współczesnych nie nazwałby wioski „Pieszogród Psi” (pewnie też nie tak, jak ja nazwałam inną wioskę „Gówniane Kolonia” w opowiadaniu, „Te drzwi” którego tłem jest także Podlasie, tyle że czterdzieści i osiemdziesiąt lat później, zamieszczonym w Tarace w „Sezonie II Babci ezoterycznej”, w 6 odcinkach: link do pierwszego http://www.taraka.pl/te_drzwi_1

          Cała reszta, pomijając poziom materialny mieszkańców, została prawie taka sama. Niewiele zmienił się sposób myślenia, kalkulowania w życiowych i rodzinnych sprawach, a ja odkrywam, że z moim dziadkiem, który swego czasu wykluczył mnie z rodziny za przynależność do lewicowej młodzieżowej organizacji, łączyło mnie o wiele więcej, niż myśleliśmy oboje.

         Podam więc kilka informacji o nim (niektóre z nich będą wymagały uzupełnienia, ponieważ od kilku dni dysponuję dokumentami, do których wcześniej nie miałam dostępu).

Benedykt Jacórzyński

ur.24.05.1888 w Mielnicy Podolskiej, zm. 25.11.1963 w Warszawie

syn Franciszka i Anny Biłous


         Żonaty z Heleną z d. Schlechta (1892 – 28.06.1977), nauczycielką. Miał dwoje dzieci: Sławomirę (1910 – 1993) i Tadeusza:(1912 – 1979) ur. w Tyśmienicy. Z zawodu nauczyciel.

         Tak, jak inne osoby z rodziny, ukończył szkołę ludową w Mielnicy, następnie zaś Seminarium Nauczycielskie w Zaleszczykach. Seminarium to dawało pełnię praw nauczycielskich w szkołach tzw. ludowych. Później kilkakrotnie składał egzaminy kwalifikacyjne, uzyskując uprawnienia do nauczania w językach: polskim, niemieckim i ukraińskim oraz już przed I Wojną Światową prawo wykładania w szkołach średnich. Pracę nauczyciela rozpoczynał jako kierownik szkoły w miejscowości Wisznice. W 1914 roku obywatele austriaccy, a wraz z nimi Benedykt zostali zmobilizowani. Walczył na froncie włoskim. Na Węgrzech był ranny.. Ze szpitali w miejscowościach Kallwang i Frankstadt, gdzie długo leczył się po kontuzji, wysyłał pocztówki do syna Tadeusza z nadrukiem poczty polowej i cenzury wojskowej. Tylko jedna z nich zawiera datę ze stycznia1917 roku. Pocztówki przedstawiają Berlin, Budapeszt, Tatry, Kallwang, Scheifling, Megyehaza.

         Wymieniony został w książce Mariana Kantora Mirskiego o walkach na frontach w I wojnie Światowej p.t. „Od Rarańczy do Kaniowa. Wspomnienia legjonowe z r. 1918”, jako oficer, który poderwał do walki oddział krańcowo wyczerpany i niechętny.

         Do II wojny światowej pracował jako kierownik wielu szkół na Podolu i Podlasiu, był inspektorem szkolnym w Sokołowie Podlaskim, starszym radcą Kuratorium Szkolnego Okręgu Warszawskiego w Warszawie, skąd po wojnie przeszedł na emeryturę.

         Przejawiał talent literacki i satyryczny. Pierwsze wiersze, opowiadania i tłumaczenia z literatury niemieckiej podobno publikował w czasopiśmie: „Głos Wisznic”, „Wieści Wisznickie” lub o podobnym brzmieniu. W latach 30-tych publikował w Miesięczniku Literackim i/lub Przeglądzie Humanistycznym lub także innych czasopismach literackich –  ale nie wiadomo, czy były to artykuły czy teksty. Napisał powieść, niewydaną, — jedną, jak sądziłam wcześniej — w stylu Reymonta, opisującą życie na wsi, zawierającą mocne akcenty erotyczne – co ponoć było powodem jej odrzucenia przez wydawcę. Tych powieści jest co najmniej 10, ale nie zdążyłam się z nimi zapoznać, a nawet policzyć – są to rękopisy, część w grubych brulionach, część w zeszytach.

         Oprócz wspomnianej powieści czytałam satyryczne opowiadanie o ciuchci wilanowskiej. (Dziadkowie długo mieszkali w Wilanowie, który wówczas znajdował się poza granicami Warszawy, zanim przeprowadzili się do Warszawy). i kilka innych, które nie utkwiły w mojej pamięci. W opowiadaniach prezentował właściwy sobie styl, lekko kostyczny i ironiczny, z którym obserwował otaczający go świat.

                  Osobowość silna, despotyczna, o niezłomnych przekonaniach prawicowych. Zafascynowany osobowością i filozofią Nietzsche`go. Zacięty wróg komunizmu. Nigdy nie mówił inaczej jak: sowiety mówią, czy sowiety robią to i tamto. Był bardzo dumny ze swej kariery zawodowej, a zwłaszcza stanowiska inspektora szkolnego.

         Z opowiadań rodzinnych wiem, że podobnie jak jego matka – Anna i córka – moja ciotka, Sławomira, miał zdolność do tzw. snów proroczych, które zazwyczaj się sprawdzały, jeśli nie w szczegółach, to w ogólnej wymowie. Ze Sławomirą miewał sny synchroniczne.

          Po tym wstępie czas na „Ostatnie łzy”. Wbrew pozorom opowiadanie jest satyryczne – z wyjątkiem ostatnich kilku zdań – które są pięknie wzruszające, choć chyba napisano ich o jedno za dużo – przynajmniej według współczesnych wymagań literackich. Zachowałam oryginalne słownictwo, pisownię i interpunkcję.

„OSTATNIE ŁZY...

         Gdy nowomianowany nauczyciel, Piotr Radło wjeżdżał do nadbużańskiej Wsi Pieszochód Psi, która to miejscowość miała być od tej chwili jego miejscem służbowem, doznał mniej więcej takiego przyjęcia, jakiego doznają wszyscy podróżnicy, żądni przygód egzotycznych krajów. Przyjęcie to było zarówno radosne, jak i oryginalne i nosiło na sobie bezsprzecznie cechę swojskiej, żywiołowej owacji.

         Oto cała rezolutniejsza młodzież płci męskiej, w przypuszczalnych granicach od lat siedmiu do szesnastu, zapisana w księdze ludności Pieszochodu Psiego, biegła za podwodą, na której jechał on, jego koszyki i żelazne łóżko i darła się wniebogłosy:

         — Tyfus jedzie! Tyfus jedzie! Tyfus jedzie!... Rozradowana piesza banderja malców i wyrostków otaczała wóz wrzaskliwym wieńcem, nabierała w brudne garście drogowego piachu, ciskała nim to za wozem, to nawzajem sobie w oczy, wydając jednocześnie okrzyki tak entuzjastyczne, że prawie niesamowite, a nawet znalazł się szczęśliwiec, któremu udało się znaleźć prawdziwy kamień na piasczystej drodze i oczywiście strzelił nim w stronę wlokącej się podwody. Był to jednak tylko niewinny, rodzimy figiel, bo kamień nie trafił ani w flegmatycznego właściciela podwody, ani w Piotra, ani nawet w konia, uderzył jeno radośnie w „dugę”, co trzęsła się na „hołobach” ponad karkiem końskim — i na tem koniec.

         Figiel ten, stanowiący punkt zenitalny owacji, nie znalazł jednak należytego zrozumienia u siedzących na wozie, a nawet, co gorsze, wyrzucił ze stoickiej flegmy właściciela „zakazanej furmanki”. Ten bowiem natychmiast zatrzymał konia, a następnie, zwróciwszy swoją niegoloną twarz w stronę rozigranej kalwakaty, sypnął naprzód rzęsistym deszczem wyrazów najcięższego kalibru, zaczerpniętych z samego dna folklorystycznego słownika rosyjskiego, a potem pogroził tak kategorycznie batem, że owacja w tej chwili ustała.

         Było to oczywiście tylko nieporozumienie, z którego wkrótce zdał sobie nawet sprawę odtwórca ginących w Polsce folklorystycznych wyrazów słownika rosyjskiego, bo chcąc zatrzeć niefortunnie popełnioną omyłkę, zwrócił się do Piotra z dobrodusznym uśmiechem:

         — Sprytne chłopaki, bo sprytne. Sam pan widzi. Trza im tylko mocnej ręki Iwana Groznoj. A jakże! Tera to szkoły nie było, to się wszystko toto rozpuściło, jak dziadoski bat, ale niech pan sobie tylko dobrego kija przyładuje, to wszystko będzie w porządku. Bez kija nic nie poradzi... — dodał po chwili filozoficznego namysłu.

         Odmiennie od młodszych zachowywali się starsi. Ci wychodzili z drewnianych, pochylonych chałup, stawali na podwórzu i patrzyli na intruza podejrzliwie, a gdy wóz mijał zagrodę, dzielili się swojemi uwagami i spostrzeżeniami. Niektóre zdania doleciały nawet do uszu Piotrowych:

         — Taki młody, co on tam nauczy!...

         — Ot, bałamuctwo i więcej nic!,.

         — Nie było szkoły był spokój, a tera chłopie płać, bo się ekspetorowi zachciało szkoły...

         — Wszystko to na nasze czarne ręce...

         — Ot, niema taki co robić, to mu trzeba letki chleb dać...

         — Ano, wiadomo, że taki pytlowy do pługa nie stanie...

         Tak oto gadało starsze pokolenie Pieszochodu Psiego i pokazało się. że miało dobry węch, bo nikt, jak Pieszochód Psi długi i szeroki, nie był zadowolony z Piotrowego nauczania. Piotr przede-wszystkiem nikogo nie bił, nie trzymał dzieci w szkole od świtu do nocy i zaprowadził zgoła głupią nowość w postaci robót z gliny, tektury, ze słomy, a wszystko to robił na lekcjach, kiedy dzieci powinny były uczyć się czytać, pisać i rachować.

         Na „schodach gromadzkich zawrzało.

         — Garncarzy chce porobić z gospodarskich dzieci! — wołali jedni.

         — Słomianki każe pieść! Słyszeliście ludzie? Powiedzcie, po jakiej cholery ciężkiej trzeba mu słomianek? — krzyczeli drudzy.

         — Ot, co chcą, to sami robią. Albo jest jaki rząd?...

         — Powiada, że będzie trzymał dzieci aż do żniw i nie puści nawet do pasienia. Słychane to rzeczy?

         — To niby nasze krowy mają już pozdychać bez te szkoły!...

         — Jaka toto tam szkoła? Za ruskiego to wiem, że była szkoła, a tera, to czort wi, co to jest...

         — Ja wam radzę — przekrzyczał wszystkich jeden z gospodarzy - bywalców, jako że gruntu miał mało i za traczką chodził po okolicznych wioskach — ja wam radzę dzieci ze szkoły zabrać i do ekspektora delegację wysłać! Moje chodzi już trzeci miesiąc do szkoły, a jeszcze z Hameryki listu nie przeczyta! Ja swojemu, to zrobię tak: kupię mu kajet i każę mu całą książkę przepisać. Jak przepisze, to będzie miał dosyć. Ot, taka jest moja rada... Niech będzie kara za nieposyłanie!

         — Jaka tam kara? Zawracanie głowy! Kto mnie może karać za moje własne dziecko? Moje jest i ja mam prawo do niego. Tera wolność...

         — Jak nie będzie kara, to będzie gniada — wzbudził cały huragan śmiechu miejscowy dowcipniś, co grywał po weselach.

        — Wio, gniada!! — wrzasnął w tej chwili jakiś „szkolny” chłopak i gwiżdżąc przeraźliwie, opuścił zebranie, naśladując w biegu wierzganie źrebaka.

         — Patrzajcie, jak to się w szkole wyuczył...— kiwał głowami areopag Pieszochodu Psiego.

         Takie to sądy wypowiadano na wszystkich „schodach”, ale i na tem się też kończyło, bo, przyznać trzeba, znajdowali się i inni, mający szersze pojęcie o rzeczy. Ci hamowali bardziej porywczych mniej więcej w ten sens:

         — Dajcie, ludzie, spokój, bo jak jest to jest, a Piotyr Radło jest nasz... Że źle uczy, to on nie winien, tylko naczalstwo. Taki ekspektor to powinien zjechać i powiedzieć, a to ma być tak, a to tak. A on co? Podobno nawet zastał, jak dzieci babrali się w glinie i nic na to. Więc kto tu winien? Do posłaby nam trza na ekspektora skargę zanieść, a nie Piotra się czepiać, bo jak jest to jest, to dlatego on człowiek nasz... Toż ja jego ojca znam. Ot, taki sam gospodarz, jak ja albo wy. We Wnykach ma swoje chaziajstwo, bedzie ze trzydzieści wiorst stąd, Piotyr choć uczony, a. zawżdy nasz. Gorzej byłoby, jakby nam tu jaką cholerę z Galicji nasłali, bo powiadają, że tego to dużo do nas naszło, jako że nie mają tam co jeść, a u nas to wszystkiego poddostatkiem. Taki z Galicji to nawet z proboszczem potrafi się prawować. Opowiadał mi kum z Sosnowego Kąta, bo tam takiego mają.

         — Niema co, trzeba cierpieć ten dopust boży i więcej nic — dodawał inny też rezolutniejszy. — Przetrwaliśmy kacapa, przetrwaliśmy niemca, to przetrwamy i ten dopust boży na nas i dzieci nasze...

         Uważali więc szkołę za dopust boży i cierpieli, Piotr Radło zaś robił ciągle swoje, a natarczywszym odpowiadał zawsze jedno:

         — Czekajcie końca! Nauka dopiero co rozpoczęła się, nie wiecie, jak będzie dalej.

         Czekali więc, co będzie dalej, choć ślepy widział, że z tego nie będzie nic, bo co warta nauka bez kija i jeśli dzieciak nie siedzi w szkole od świtu do nocy, a w dodatku lepi coś z gliny i wynosi z domu wszystkie pudełka, jakie mu pod rękę popadną? Koń gospodarski własnego chowu śmiałby się z takiej nauki, a nie dopiero gospodarz.

----------------------------------------------------------------------------------------------

         I doczekali się ludzie.

         Piotr Radło, a było to zimową porą, zachorował raz sielnie.

         Co to była za choroba, kto go wi — to jednak pewne, że wszędzie panował tyfus plamisty, jako że chorobę tę zawlekli bieżeńcy z Rosjei. Czy to był akuratnie tyfus, nie wiadomo, bo i kto miał powiedzieć, jeśli Pieszochód Psi nie miał nawet felczera, chociaż prawdę powiedzieć to i felczer czasem pobałamuci i nie zawżdy trafi w chorobę jak potrzeba. Każdy „dlatego” i bez felczera domyślił się, że to coś bardzo złego, bo Piotr ni z tego, ni z owego zaczął bić szyby .w tej samej chacie, w której szerzył światło wiedzy, a która przez nieporozumienie nazywała się szkołą, zamiast po prostu chlewem.

         Zeszli się więc znowu najmądrzejsi z wioski na „schód” i „dawaj radzić, ale co tu radzić, jak nauczyciel bije szyby po tysiąc marek jedna..

         — Nic, ino mu w głowie coś się popsuło — twierdził sołtys, spluwając mocno, jako że kurzył machorkę.

         — Z urna saszoł,...— poprawił go stary gospodarz, twardy katolik, pamiętający jeszcze czasy prześladowań moskiewskich.

         — Tak, tak — potwierdzili inni, którzy teraz dopiero zrozumieli, o co rzecz idzie.

         — Ano, jak tak — powiada sołtys — to trzeba do jego ojca powiestkę posłać, a koło niego tymczasem wartę postawić.

         — Tak, tak potrzeba! — zgodzili się wszyscy jednomyślnie.

         Posłano więc posłańca do Piotrowego ojca, .a koło niego postawili wartę z czterech silnych i do bitki zdatnych chłopów, jako że niejednokrotnie dali poznać się z tej strony na okolicznych odpustach i roznieśli sławę Pieszochodu Psiego po dalekich parafjach.

         Wartownicy „dawaj radzić na swój sposób, co to począć.

         — Co tu wartować? — mówi jeden z nich. Jak nauczyciel bije szyby, to trzeba temu jakoś zaradzić...

         — Pewnie, że trzeba — potakują: inni.

         — Ale jak?

         — W tem cały interes, jak?

         — Nic, ino trza go bajki związać...

         — Chyba, że związać...

         Odpowiedni sznur wnet się znalazł. Wartownicy popróbowali kolejno jego mocy, a potem sprawnie i znienacka rzucili się na Piotra... Myśleli, że delikwent będzie się bronił, a on nic... Legł jeno, jak długi i ślepia mu się żarzą, jak u warjata.

         Związali go tedy „bajki” bez wielkiej przeszkody i rzucili na łóżko.

         Radło leżał już teraz spokojnie, tylko gadał sam do siebie, ale tak jakoś, że trudno go było zrozumieć, a czasem skamlił, ni to pies. Zdaje się, że błagał, ażeby zdjęto z niego sznury... Ktoby tam jednak słuchał warjata?

         Nic też dziwnego, że i wartownicy go nie słuchali...

         — Niech sobie jego ojciec przyjeżdża i robi z nim co chce — mówili, paląc okrutnie grube papierosy, skręcone z zielonego tytoniu i papieru gazetowego. — Ojciec jego ma do niego akuratne prawo, a my co? Wiadomo, naród cudzy...

         I leżał tak Piotr Radło, czekając na tego, który do niego miał akuratne prawo...

         Jakoż we dwa dni później przyjechał stary parą chudych koni, stanął nad synem i pokiwał siwą zmierzwioną głową:..

         — A trzeba ci było iść na nauczyciela? Nie lepiej ci było iść na księdza? Byłbym ostatnie łapcie sprzedał, a dlatego byłbym cię wyuczył. A tera to masz... Kto nie słucha ojca, matki, psiej skóry będzie słuchał!.. A czy ta mąka to jego?... zapytał wartowników, wskazując na worek przykucnięty w kącie izdebki. — Zabraćby to trza, bo, wiadomo, zeżrą, gdy jego nie stanie...

         — Co to, to nie! — protestuje jeden z wartowników. Ta mąka to zsypka. Sołtysa trza zapytać...

         — I opiekuna szkoły — dodał drugi, jako że rozumiał się lepiej na prawie szkolnem.

         — A czy Piotra wam rozwiązać? — zapytał któryś z dwóch pozostałych. Wy ojciec, to macie prawo życzyć, bo myśmy go związali czasowo... Szyby bił...

         — Chyba, że rozwiązać.. — rzekł stary po namyśle. — Może już nie będzie bił szyb... A kto zapłaci za te szyby?

         — Za te wybite, to pewno gromada zapłaci, jakby syn wasz zmarł. Ale jakby tera jeszcze wybił, to zapłacicie wy, bo chcecie, żeby go rozwiązać... To może go jeszcze tak zostawić?...

         — A to, jak chcecie Wasza rzecz. Myśmy swoje zrobili. Ja dlatego myślę, że można mu sfolgować. Dwa dni już nie jadł, to pewnie krew w nim uspokoiła się.

         — Ano, to rozwiążcie... A swoją drogą poszlijcie po sołtysa wedle tej mąki, bo mi spieszno.

         Jeden ze stróżów poszedł więc po sołtysa i opiekuna, pozostali zaś trzej poczęli Piotra uwalniać z więzów.

         Ręce Piotrowe opadły bezwładnie wzdłuż ciała. On sam nawet nie poruszył się.

         — Chwała Bogu nie będzie bił szyb.. — westchnął stary z ulgą. Niezadługo przyszedł i sołtys i opiekun szkolny, wysłuchali cierpliwie starego gadania, pierwszy poskrobał się w niemyty kark, drugi wytarł nos w połę kożucha, a wreszcie zakonkludowali zgodnie:

         — Hej, ludzie, jak tę mąkę zabierać, kiedy to zsypka! Gromada dała, gromada weźmie. Będzie dla drugiego nauczyciela, jakby ten umarł... Syna se weźcie! Do syna macie prawo, do mąki nie... Bedzie ze trzy pudy i fantów ze dwadzieścia... — dodał sołtys, potrząsnąwszy wpierw workiem.

         — To mój syn nawet tej mąki nie wart? — jęknął stary. — Hej, ludzie, wy!...

         — Co on tam wart, kto go wi... I tak za szyby gromadę będzie musiała zapłacić...

         — A ja wam powiadam, że mąkę wezmę.

          — A ja wam powiadam, że nie weźmiecie...— powiedział sołtys twardo i usiadł na tym samym worku z mąką, niby to dla skręcenia papierosa...

         Chytra sztuka była. Wiedział, że stary nie poważy się sięgnąć po mąkę do jego siedzenia i tak się stało...

         Stary zorjentowal się, że nic nie poradzi, jednak nie wypadało mu tak odrazu skapitulować, więc tylko fukał po próżnicy, ażeby mieć przynajmniej ostatnie słowo:

         — Jak nie teraz, to później zabierę! — krzyczał. Do ekspektora pójdę, do samego starosty pójdę, a zabierę!.. On przecież tyle znaczy, co naczalnik ujezda... A tymczasem siedźcie se na niej i niech was pomorek!.

         Były to już resztki złości, po wyładowaniu których zabrał się do załadowania syna na sanie. Wszyscy obecni, nie wyłączając sołtysa i opiekuna, pomagali mu w tej pracy i starali się pocieszyć po nieudanej próbie zabrania „zsypki”, jak gdyby nigdy nic nie zaszło.

         — Wy się nie gniewajcie — mówili życzliwie — żeśmy tej mąki nie dali, ale powiedzcie, czy możemy dać, jak to gromadzkie? Gdyby ta mąka była którego z nas, to co innego, ale to gromadzka. Jak starosta każe dać, to damy, inaczej nie, bo to należy do gromady...

         — Niech was pomorek i waszą gromadę... Ostańcie z Bogiem, — mruknął stary na pożegnanie.

         — Jedźcie z Bogiem, a spieszcie się, bo mróz mocny chwyta na noc!..

         Istotnie mróz był piekielny i jeszcze jął wzmagać się. Stary nasunął lisią czapę na uszy, wdział dwupalcowe tęgie rękawice, zebrał lejce w garść, przeżegnał, się i ruszył w drogę.

         — A gdzież ja synu mam ciebie wieźć? — zapytał, gdy już wyjechali za Pieszochód Psi. Chyba, że cię powiozę do szpitala,do Niezarad...

----------------------------------------------------------------------------------------------

         W Niezaradach stanęli o północy.

         Ziąb panował straszny. Mróz ścinał krew.

         — Gdzież-to się podziać? — pytał stary sam siebie. Nic nie wypada, tylko. nocować na rynku... Bo i kto przyjmie z chorym do chałupy?

          I nocowali na rynku.

         Stary dreptał dokoła sań i zabijał kostniejące ręce, konie chrupały sieczkę, a Piotr leżał na saniach i od czasu do czasu jęczał...

         Tak zeszła długa, luta noc, a rano powlekli się do szpitala.

         Tu jednak jakiś jegomość, odziany w płócienny fartuch, który niegdyś był biały, powiedział, że niema miejsca dla chorego i trzeba jechać do Lublina...

         — Jak do Lublina, to do Lublina — mruknął stary z determinacją i ruszył zwolna na ten sam rynek, mocno sobie nad czemś głowę łamiąc. I widocznie przyszła mu dobra myśl do głowy, bo uśmiechnął się bezbarwnie, poprawił koniowi „dugę” i zwrócił się do syna:

         — Wiesz, Piotrze, ja myślę, że tobie trza do księdza, a nie do Lublina. Poco ci taki szmat drogi. Jak masz żyć, to i tak będziesz żył... A jakbyś miał umrzeć, to dobrze jest pojednać się z Panem Bogiem. Co ty na to?

         Chory patrzył szeroko otwartemi oczyma i wykrztusił jeden jedyny wyraz:

         — Pić...

         Stary otarł dwupalcową rękawicą szron z wąsów.

        — Chcesz pić, to ci wierzę, bo i mnie samemu chce się pić. Mróz ma to do siebie, że każe pić, jak człowieka przejmie. Jakże ja ci dlatego dam pić, jak masz zamiar przystąpić do spowiedzi i Komunji świętej? Mógbyś, co prawda, i z tego się wyspowiadać, ale powiedz sam, czy to wypada oszukiwać Pana Boga?... No, jakże? Co ty na to?

         Piotr patrzył jednak dalej zamglonym wzrokiem w twarz ojca i nic nie mówił. Może nawet nie rozumiał, o co chodzi?..

-------------------------------------------------------------------------------------------

         — A co, synu, nie lepiej ci? — zapytał stary syna, gdy po skończonej spowiedzi przejeżdżali przez miasto. Tera, Piotrusiu, możesz już spokojnie umierać...

         — Pić... — jęknął Piotr po raz drugi.

         — Prawda, że ty chcesz pić — przypomniał sobie stary Radło. Teraz to ci dam, boć wiadomo, że tera możesz... A czegóżby ty się napił?

         — Pić... wody... — drżały gwałtownie usta Piotrusia, chwytając mroźne powietrze, jak robi to ryba, wyrzucona z wody.

         — Wody? A chybabym twoim ojcem nie był, ażebym ci dał tylko wody!... Coby na to ludzie powiedzieli?... Tylko ja mogę pić wodę, a ty dostaniesz coś lepszego... Ajakże dostaniesz... Chybabym ci ojcem nie był... — uśmiechał się tajemniczo, rozglądając się dokoła.

         I nagle znalazł to, czego szukał i zatrzymał konięta przed jednym ze szynków. Za małą chwilę wyniósł. kufel piwa...

         — Pij synu, chciałem ci kwasu, ale niema... Piwo też jest dobre... Ty pewnie masz gorączkę, w tobie krew gra, a piwo dobre na krew... Na zdrowie!

         Przytknął kufel do ust synowych i zwolna wlewał mu w gardło gorzki napój tak długo, aż kufel się opróżnił i na dnie pozostała tylko piana.

         A co. prawda, że dobre?... — śmiał się stary. Ja ci mówię, ty słuchaj tylko mnie starego, swoją uczoność rzuć do kąta, a wszystko będzie dobrze...

         Chory popatrzył nieco przytomniej.

         — Tatu, gdzie my jesteśmy?

         — W Niezaradach, synu.

         — A czemu my nie w domu? Tatu, jedźmy do domu!...

         — Do domu chcesz? I ja tak myślę... Wszyscy mi tam koło kościoła gadali, że trzeba to do Lublina, to jeszcze raz tu do szpitala, to do doktora, ale co oni tam wiedzą?.., Jak umrzeć, to umrzeć w swojej chacie... Jedźmy do domu...

         I pojechali noga za nogą, jako, że szkapięta zmarznięte i zmęczone były, a droga ciężka. Mróz był ciągle siarczysty, sanice aż dzwoniły o zlodowaciały śnieg, lodowe podmuchy wiatru lizały po twarzy, jak rozpalonem żelazem

         — Tatu! — zawołał nagle Piotr z niezwykłą mocą.

         — A co tam? — odwrócił się flegmatycznie stary, bo szedł przy koniach.

         — Pamiętajcie, jak umrę to postawcie mi na grobie pomnik!...

         — Co?... Pomnik... A za co?...

         — Za co?... Za całe moje życie!... Za ten choćby Pieszochód Psi!..

         — Głupiś, synu z twoim Pieszochodem!.. Gadaj zdrów, jak masz gorączkę. Pieszochód taki twój, jak i mój... Pewnie, że jakby sprzedał Pieszochód, toby bajki pomnik postawił i to nie jeden i nie dziesięć... Ot, niema oczem mówić!.. A tych szkap nie sprzedam...

         — Od inspektora weźmiecie moją pensję, tam jeszcze oś będzie, to wystarczy...

         A stary na to:

         — A pogrzeb czem zapłacę?...

         Piotr nic nie odrzekł, spojrzał jeno dziwnie na ojca... Bóg wie, co myślał w tej chwili?

         Może pojął nagle bezgraniczną ciemnotę ojcowej duszy?... Może skrzyżował, opętane przedśmiertnem jasnowidzeniem źrenice swoje ze spojrzeniem trudów - olbrzyma, ruszającego na mozolną orkę bezkrajnych, dziewiczych ugorów i przeraził się tego spojrzenia? Może zrobił błyskawiczny przegląd swoich mozołów, rzuconych na stos całopalny w ofierze świtowi, więzionemu przez nieubłagane cienie nocy? Może poznał, że było to wielkie, przytłaczające nic, wobec tego, co jest? Może gniótł go żal, że precz z placówki odejść ma i odejść musi? Może szarpnął nim ostami bunt i legł bezsilny?

         Któż odgadnie, jakie myśli przeleciały wichrem przez rozżagwiony mózg w tej jednej jedynej chwili przed odlotem w nieznane?

         Dwie łzy ogromne stoczyły się po policzkach Piotrowych, spadły na zgrzebny kilimek, na którym spoczywała jego skołatana głowa, a dobrotliwy mroźny wichr, co przyleciał z nad rozłogich polskich ugorów, ściął je w dwie bezcenne perły i kojącym. pocałunkiem zamknął znużone powieki...

         Były to ostatnie łzy Piotra Radło...”

◀ Kieszonkowy kalendarzyk ◀ ► Dydaktyczny smrodek ►


Komentarze

1. spory talentJerzy Pomianowski • 2015-11-16

Dobre, przypomina "Szkice węglem".

Aby komentować Zaloguj się lub Zarejestruj w Tarace.

X Logowanie:

- e-mail jako login
- hasło
Zaloguj
Pomiń   Zapomniałem/am hasła!

Zapisz się (załóż konto w Tarace)