19 grudnia 2014
Katarzyna Urbanowicz
Serial: Prababcia ezoteryczna
Emigracja
◀ Proroctwa na rok 2015 ◀ ► Putin 1 stycznia otruty w górach ►
Moja przyjaciółka, pisarka i nauczycielka języka polskiego w szkole średniej, żali mi się, że słowa albo znikają z języka, albo ich znaczenie rozmywa się. Jako przykład podaje wyraz „emigracja”.
Temat na próbnej maturze brzmiał: "Emigracja – tragiczna konieczność czy szansa”. W zasadzie uczniowie teoretycznie wiedzieli, o co chodzi, ale problemy powstawały, gdy przyszło do wskazania bohaterów literackich – emigrantów. Emigrantami byli wszyscy bohaterowie, którzy akurat im się przypomnieli: Wokulski, bo pomyślnie handlował w Bułgarii, Józio z Ferdydurke, bo wyjechał na wieś, Cezary Baryka, bo przyjechał z Rosji do Polski, Raskolnikow, bo został zesłany na Sybir itd.
Okazuje się, że w filmie " Ostatni pociąg do Auschwitz” Żydzi emigrowali z Niemiec do obozów koncentracyjnych, znajdujących się w okupowanej Polsce. Każde przekroczenie granicy, w którymkolwiek kierunku i w jakimkolwiek celu, to emigracja. Wakacyjna praca we Włoszech to też emigracja.
Koleżanka pisze dalej: „Moi uczniowie są inteligentni, zaradni, sympatyczni, żadne tam młotki. Bardzo ich lubię. Niestety: więźniowie obozów — to obozowicze, Moskale — to moskity, szlachcic — to najbogatszy człowiek w Polsce. Domena — dama, latryna — izolatka; gobelin, morał, pertraktacje — zniknęły.
Profesorowie językoznawcy twierdzą, że znikanie słów, a pojawianie się innych, to proces naturalny, i tak na zdrowy rozsądek powinno się wydawać. Wszak pewne przedmioty, procesy, zjawiska w życiu społecznym zanikają w sposób naturalny, nic też dziwnego, że znikają słowa je opisujące. Są już niepotrzebne. Niestety, w rzeczywistości nie jest to takie proste. Czy pojęcie emigracji nie jest już potrzebne? W czasie, gdy tysiące młodych w poszukiwaniu pracy udaje się za granicę, wielu z nich z zamiarem pozostania tam na stałe? Co się zmieniło od osiemnastego wieku, czasu emigracji za Ocean, także przecież za pracą i lepszym życiem, że słowo traci swój sens?"
Rozumiem jej rozterki, ale wydaje mi się, że rzecz sięga jeszcze głębiej. U podstaw tego zjawiska nie leży fakt znikania jednych słów, a zastępowanie ich nowymi. Nie jest to tylko sprawa językoznawców. Jeżeli bowiem by była, dlaczego nawet pewne mruknięcia, nie do końca zdefiniowane odgłosy, wyrażające jakieś emocje lub stany, także znikają z zasobu odgłosów wydawanych przez nasze gardła? Dlaczego zamiast och-ów, ach-ów, ech-ów, acha...-ów, no!-ów i tym podobnych odzywek, z uporem godnym lepszej sprawy wydajemy jakieś wow/łoł? W tych dźwiękach nie ma żadnego sensu. Odcień znaczeniowy mają taki, jaki każdy mu dowolnie nada, podobnie jak typowy przerywnik mowy potocznej: wyraz „k..wa”, mogący wyrażać złość, aprobatę, zaciekawienie i wiele innych stanów ducha. Także wypełniacze wypowiedzi typu: „wiesz”, opóźniające tempo formułowania jej w umyśle, są czymś zwykłym i mijają wraz z nabieraniem językowej wprawy. (Co prawda niektórzy dziennikarze z uporem godnym lepszej sprawy starają się nadać owemu łoł statut ważnej opinii (jak w artykule Leszka Baja z Gazety Wyborczej „Efekt wow w Pendolino” —http://wyborcza.biz/biznes/1,100897,17142418,Efekt_WOW_w_Pendolino__PKP_wysoko_ustawia_poprzeczke.html )
Wydaje się czasem, że przyczyną tego zjawiska jest naśladownictwo. W miarę rozwijania się kontaktów ze światem, nabywania umiejętności posługiwania się innymi językami, pojawia się także pewnego rodzaju tendencja do mieszania języków. Używanie obcych wyrazów podnosi używającego w jego własnych oczach, nadaje mu status poligloty. Zjawisko nie jest nowe; uczniowie mojego pokolenia pamiętają z lekcji języka polskiego pisarzy i poetów walczących z makaronizmami (łączeniem dwóch językowych systemów w obrębie jednego zdania czy wyrażenia, a czasem nawet wyrazu), nadużywaniem w Średniowieczu łaciny, anglicyzmów, barokową francuszczyzną, itp. Na jakiś czas, wraz z izolacją Polski, problem ten odsunął się z bieżących spraw, powrócił jednak ze zdwojoną siłą.
Mody, o których pisałam wyżej, mijały, zostawiając po sobie nowe słowa, a niektóre z nich tak wsiąkały w naszą rzeczywistość, że po latach wydawać się mogły rdzennie polskie. W świetle tego dbanie o czystość języka polskiego wydaje się niepotrzebne i nadmiernie angażujące społeczny wysiłek, który obrócić by można na inne, słuszniejsze sprawy.
Nie jest to jednak tak, jak z pozoru się wydaje. Rzecz jest nie tyle w jakości używanych słów (choć ona też ma znaczenie), ile w ich ilości. Gdy słów tych jest dużo, zbyt dużo, język traci swoją czytelność dla większości ludzi. Regułą jest, że słowa skomplikowane, wyrażające rzeczy i sprawy nieproste, znikają pierwsze. Ich braku nie spostrzeże stadionowy kibic, klient w sklepie czy uczeń w szkole. Za to dostrzegą go ci, którzy chcą mówić lub pisać o sprawach znacznie mniej przyziemnych, niż codzienność. Skomplikowane uczucia (nazywane chętnie ogólnikowym określeniem emocje) wymagają – jeśli chcemy komuś przekazać informację o nich – słownictwa bogatszego, niż zwyczajne. Jeśli nie znamy na ich określenie innych słów niż podstawowe, takie jak: złość, gniew, żal, radość, na przykład, nie dostrzeżemy, że istnieją też inne rodzaje emocji/uczuć. Nienazwane nie istnieje – tak się czasem mówi i to jest racja. Będziemy wściekli, albo będziemy nienawidzić kogoś – jeśli nawet w istocie odczuwamy spokojną dezaprobatę. Nasze emocje zostaną z braku precyzji wypowiedzi przejaskrawione i podkręcone. Zamiast powiedzieć „proszę zostawić mnie w spokoju” będzie się mówić „spadaj na drzewo” albo jeszcze gorzej, a samo słowo „spokój” nabierze zupełnie innego znaczenia – stanie się chociażby synonimem „nudy”.
Wracając do przykładów mojej koleżanki: nazwy zjawisk, które obecnie nie istnieją albo których nie dostrzegamy, wykorzystywane są dowolnie jako bank elementów do swobodnego wykorzystania. Moskitów nie ma w Polsce – nazywanie ich mianem Moskali, Rosjan brzmi zabawnie i odświeżająco. Szlachty już u nas nie ma, choć wielu ludzi wywodzi swoje szlacheckie korzenie z jakichś rodzinnych czy prywatnych rojeń – nazwijmy więc szlachtą nasze finansowe elity. Moralność w ogóle przestała być w cenie, nawet księża na kazaniach nie zajmują się nią, matki nie pouczają dzieci o tym, jak powinno się żyć i postępować słusznie; nawet bajki już nie zawierają morałów, bowiem uważa się, że moralizowanie może drażnić i nudzić dzieci. Nic dziwnego, że słowo to zanika i przestaje być rozumiane.
Nawet w dyskusji nad ostatnim odcinkiem „Prababci” powstał problem, czym tak właściwie jest szkalowanie. Już nie odczuwa się, że szkalowanie to krytyka złośliwie uporczywa, często kłamliwa, a każdy przejaw postawienia komuś jakiegokolwiek zarzutu uważa się za eskalację nienawiści, pouczając więc osobę, która ośmieliła się skrytykować jakiegoś niezbyt zrównoważonego lokalnego idola i przedstawia się swoją osobę jako oazę łagodności, dobrotliwie napominającą szkalownika, iż źle czyni, bowiem powinniśmy kochać i akceptować – nawet tych którzy pragną (zupełnie dosłownie) zburzyć nasz świat. Świat zaczyna zapełniać się wilkami w owczej skórze, ponad miarę wskazaną dla pobudzania egzystencji społeczeństw. Większość za sprawą nowych słów lub nadawania im nowego znaczenia.
Tu docieram do zjawiska perfidii cichych mocodawców, którą przestaje się dostrzegać, nadając starym słowom nowe znaczenie. I często właśnie ta zmiana znaczeń bierze się nie z mody czy bezmyślności, a jest celowym zabiegiem zmierzającym do wprowadzenia ludzi w błąd, oszukania ich i zmącenia resztek ich zdrowego rozsądku.
Moim zdaniem tę puszkę Pandory otworzyły reklamy i politycy; reszta poszła już gładko. I żadna poprawność polityczna nie wystarczy, żeby zjawisko okiełznać. Jedyne, co możemy zrobić, to przypominać dawne znaczenie wyrazów i chwilę zastanowić się nad tym, co właściwie znaczą wypowiedziane bezmyślnie przed chwilą słowa.
◀ Proroctwa na rok 2015 ◀ ► Putin 1 stycznia otruty w górach ►
Komentarze
![[foto]](/author_photo/wj_X15.jpg)
Na dodatek kilka moich ulubionych nadużyć słów:
kostyczny nie znaczy skostniały ani kościsty -- tylko złośliwy
nie spasa się bydła sianem tylko siano bydłem
inner nie tłumaczy się "inny" tylko "wewnętrzny".
![[foto]](/author_photo/wj_X15.jpg)
Instynktowna i słuszna anglicyzacja (westernizacja), Piotr Napierała.
![[foto]](/author_photo/Taraka.jpg)
Przeczytałam artykuł. Jest w nim sporo trafnych spostrzeżeń, ale autor spłyca całość zagadnienia. Polityka, światopogląd mają w sprawach języka sporo „na sumieniu”, jednak ograniczanie ich do „bredzących bzdury romantyków” czy „trupa polskiej kultury romantycznej ożywiany przez ruszające się w nim robactwo” – to emocjonalne ograniczenie. Patrząc z tego punktu widzenia oczywistym jest, „że pozwolimy wreszcie zdechnąć temu trupowi, który już wtedy gdy był silnym ciałem wyrządzał więcej szkód niż pożytku” – niestety, wcale nie jest to takie oczywiste, jak autorowi się wydaje. Ocenianie kultur narodowych pod kątem, która jest lepsza i wskazywanie na większą wartość kultury amerykańskiej nad np. hiszpańską prowadzi w prosty sposób do unifikacji wszystkich kultur (należy czerpać z żywszej, „lepszej”, a odpuścić sobie „gorszą”). Nie będę polemizować z całym artykułem, bo nie jest na to miejsce, ale emocjonalne traktowanie sprawy („Cieszę się z wypierania Mickiewicza i romantycznego bełkotu, którego ostatnim wyrazem jest mgła smoleńską, przez Voltaire’a, Monty Pythona i Coca-Colę,”) każe sądzić, iż autor artykułu należy do „wyznawców” pewnej teorii, której wbrew błyskotliwym przytoczeniom, wcale nie udowadnia. Nadto widoczny sentyment do kultury anglosaskiej – który sam w sobie nie jest niczym złym – zaciemnia mu obraz rzeczywistości. Nie umie bowiem porównać rzeczy, które najchętniej czerpiemy z obcych kultur z tymi, które wskutek tego tracimy. Czerpiemy bowiem zazwyczaj z kultury popularnej, jako łatwiejszej do przyswojenia, a tracimy z wyższej. Mickiewicza zastępuje coca cola – co sam oświadcza autor.
![[foto]](/author_photo/wj_X15.jpg)
Podobnie wiele lat minęło, zanim nauczyłem się odróżniać kloszarda od marszanda, ale i tak mi się bestie mylą.
Ps. Lepiej brzmi zestawienie Mickiewicz contra Mickey Mouse.
![[foto]](/author_photo/kapalka.jpg)
![[foto]](/author_photo/Taraka.jpg)
![[foto]](/author_photo/kapalka.jpg)
![[foto]](/author_photo/Taraka.jpg)
![[foto]](/author_photo/Taraka.jpg)
![[foto]](/author_photo/wj_X15.jpg)
Ale przesadny zachwyt dla cudzoziemszczyzny to przesada. Na takich fascynatów-przebierańców Staropolacy mieli nazwę: fircyk.
Co nie zmienia tego, że od Anglików (Amerykanów, Szkotów, Australijczyków itd.) powinniśmy się uczyć nieustannie.
![[foto]](/author_photo/kapalka.jpg)
Nie rozumiem dlaczego akurat tylko my jako najdurniejsi na całym świecie musimy uczyć się od wszystkich wokoło podczas gdy reszta nie musi, i robi to co im akurat bardziej odpowiada.
Chyba że chodzi o naukę działania tylko we własnym interesie, lub choćby stawiania go na pierwszym planie przed interesami sąsiadów czy społeczności międzynarodowej.
Lecz to tez żaden problem dydaktyczny. Raczej problem wyborczy.
![[foto]](/author_photo/kapalka.jpg)
1. Nie musimy uczyć się, ale byłoby to w naszym interesie.
2. Czy inni powinni się też uczyć od nas, to ich problem, nie nasz. My odpowiadamy za siebie.
3. Wolę być durniem, który uczy się od wszystkich naokoło, niż wszystkowiedzącym, który nie musi się uczyć od nikogo.
4. Próbowaliśmy już męczeństwa i ściągania na siebie nieszczęść w imię różnych idei, może czas spróbować czego innego?
![[foto]](/author_photo/Taraka.jpg)
Myślę, że to wynika z coraz większej powierzchowności w naszych kontaktach.
Aby komentować Zaloguj się lub Zarejestruj w Tarace.