22 października 2009
Wojciech Jóźwiak
Kolonizacja i dekolonizacja Internetu
Czy Internet na nowo stanie się miejscem przyjaznym?
! Do not copy for AI. Nie kopiować dla AI.
Jako dolegliwość, uciążliwość odbierane jest poczucie, że w pewnym miejscu jest się nie u siebie, że jest się tam obcym. Reakcją czy próbą zaradzenia temu jest kolonizacja.
Słowo to, jak i "kolonia", pochodzi od łacińskiego colere: uprawiać, hodować, mieszkać, zdobić; co jako imiesłów znaczy także: uprawny, uszlachetniony, wykształcony, wykwintny. Słownik Kazimierza Kumanieckiego (1967) podaje też znaczenie: czcić, wielbić, za święte uważać. Słowo pochodzi od szacownego indoeuropejskiego rdzenia QWEL (patrz Online Etymology Dictionary), "obracać się", skąd także nasze współbrzmienne z tamtym łacińskim słowo "koło", które zawiera oba znaczenia tego rdzenia, bo to i 'koło u wozu', i 'chodzić koło czegoś', od czego w końcu 'okolica' czyli słowo semantycznie bardzo bliskie łacińskiej colonia. W OED piszą też, że słowem colonia na łacinę przekładano greckie pojęcie apoikia, "ludzie z (czyjegoś) domu, rodzinnego miejsca". Ale w tamtym słowie tkwi oikos - 'domowe gospodarstwo', więc jesteśmy u siebie, przy naszych (Tarakowych) ulubionych pojęciach ekumeny i anekumeny. Tak więc "kolonia" to pierwotnie 'miejsce własne, oswojone, ziemia zajęta przez naszych, swoich' - w przeciwieństwie do ziemi cudzej, obcej, zamieszkałej przez niebezpiecznych obcych i pewnie wrogów. Tu się można zrelaksować i być sobą, podczas gdy tam konieczna by przeżyć jest nieustanna napięta czujność i włócznia w pogotowiu. Kolonizacja byłaby więc oswajaniem pewnego miejsca, czynieniem go własnym, odpowiednim i przyjaznym.
Gdy przegląda się historię twórczości, widać pewien powtarzający się cykl (kyklos, słowo też od QWEL): oto twórczości ima się jednostka wyobcowana, nie odnajdująca się w zastanym świecie, znajdująca go obcym sobie - w nadziei skolonizowania tej przestrzeni przez własną myśl, własne pojęcia, a mówiąc nowomodnie: przez własne memy. Twórczość pod tym względem przedstawia się jako produkowanie myśli-idei-treści (czyli memów) po to, aby nasycić nimi pewną społeczną przestrzeń, tak aby ów twórca znajdując w niej odbite własne pojęcia, nie czuł się w niej dłużej obco. Taka intencja lub nadzieja stała za słynnym wyznaniem Mickiewicza, gdy życzył sobie, by "doznał tej pociechy, aby te książki zbłądziły pod strzechy". Właśnie słowo "pociecha" wskazuje nam, że faktycznie tak myślał.
Pewne wyobrażenia i pojęcia: narodowej wspólnoty i solidarności, takiejż solidarności i jedności wyznaniowej, narodowego ducha, pokoleniowego współuczestnictwa, a w zasadzie każdej świadomej siebie zbiorowości, nie są wcale "dane" czy "przyrodzone", nie są wcale jakoś automatycznie wpisane w realną zbiorowość. Polacy w 1846 r. (rabacja galicyjska) czy równo sto lat później (opresja komunistyczna) mordowali jedni drugich jako śmiertelnych wrogów; gdzie indziej bywało tak samo, wspomnieć Anglię za Cromwella, amerykańską wojnę Północy z Południem, francuską Wandeę i wszystkie szaleństwa rosyjskie. Nie są "dane" - są wypracowane i jak każde dzieło, mają swoich twórców. Wydaje się, że sytuacja początku wspomnianego cyklu, czyli znalezienie się twórcy w przestrzeni niby swojej (bo formalnie rozumiejącej jego język), ale naprawdę obcej, wrogiej i odrzucającej, jest jeśli nie typowe, to przynajmniej często, co jakiś czas się powtarza.
Kolonizacja duchowa, pojęciowa, "memiczna", przeplata się z kolonizacją konkretnej przestrzeni w terenie. Tak można patrzeć na powstanie Zakopanego: w końcu 19 wieku grupa polskich inteligentów rozdzielonych granicami rozbiorców ufundowała sobie enklawę Polski takiej, jaka sobie wymarzyli: bez natrętnych obcych żandarmów i urzędników, bez wrogości przeciwnych klas, bez ówczesnej beznadziejnie krępującej ruchy społecznej hierarchii; miejsce gdzie "cud z polską szlachtą polski lud" i gdzie wolny i pozbawiony kompleksów chłop-góral brata się jak równy z równym z przybyłym z miasta artystą. W Projekcie Zakopane było, oczywiście, mnóstwo utopii i skłócenia z realiami, ale to jest jakby z góry wpisane w takie akcje. Przez ten sam pojęciowy pryzmat można patrzeć i na inne przedsięwzięcia; przypomina tu się osiedlenie grupy listopadowych powstańców w Adampolu-Polonezköy pod Stambułem, a z bliższych nam czasów ruch bieszczadzki, w którym sam kiedyś brałem udział, czy wcześniejszą "kolonizację" Mazur przez warszawski salon artystyczno-aparatyjny około 1960 roku, po której pozostały wiersze Osieckiej, film Polańskiego "Nóż w wodzie" i Leszczyńskiego "Żywot Mateusza", wcześniej wiersze Gałczyńskiego z Prania. Tamte kolonizacje były o tyle jednak ułomne, że nie kolonizowano "ludu": ani Bieszczady, ani Mazury nie miały swoich "górali". Wartość Bieszczadów i Mazur polegała przeciwnie na tym, że tam miało nie być tych przeszkadzających swoim nieoświeceniem chłopów; w obu krainach przecież tubylców kilka-kilkanaście lat wcześniej przemocą wyrzucono z domów. Podobnie choć z innej racji Adampol i inne polskie emigracje nie miały nadziei duchowo skolonizować zastawanych tubylców, inna to już baśń.
Wszystkie te historyczno-socjologiczne precedensy były mi potrzebne do jednego: żeby na ich tle dostatecznie wyjaśnić zjawisko Internetu. Internet wtedy, kiedy doń "przemigrowałem", czyli od r. 1997 przez parę następnych lat, miał cechy KOLONII. Kolonii w sensie ziemi, a szerzej: przestrzeni, gdzie można było czuć się u siebie. Która była alternatywą dla bardziej uciążliwego, mniej "przezroczystego", bardziej opornego realu, zwłaszcza realu polskiego ze wszystkimi jego znanymi wadami.
Wtedy miałem poczucie, że "w Internecie ludzie są braćmi". (I przepraszam Panie, które może wołałyby być siostrami.) Chociaż przyszedłem tam już spóźniony i przypuszczam, że wcześniej było lepiej; ja jeszcze zdążyłem na moment, kiedy astrologowie z różnych krajów świata pisywali do siebie, dzieląc się spostrzeżeniami i pomysłami. Wtedy korespondowałem, mimo swojego ułomnego angielskiego, z osobami z Meksyku, Finlandii, Brazylii, ale to się szybko skończyło jak Internet rychło rozpadł się na getta językowe, fachowe i mentalne.
Internet był wtedy przyjazny. Ludzie swobodnie podawali swoje adresy e-mail, nie obciach było do kogokolwiek napisać emailem, ja sam poczyniłem wtedy wiele przyjaźni; niektóre przeszły do realu i trwają do dziś. Wtedy list nie po polsku był ciekawą, budzącą nadzieje wiadomością (teraz od lat takie listy prawie automatycznie kasuję, bo to z reguły spam, który jakoś przeciekł przed odspamiacze). Niedawno "na dnie" twardego dysku znalazłem Tarakę z 1998 roku - jaka prostota! Wtedy strony internetowe robiło się dziecinnie prosto, kodu HTML (ówczesnego!) nauczyłem się w pół godziny - dla kogoś kto jak ja znał wcześniej w jakimś stopniu Fortran, Pascal i C++ było to zabawą. W latach 97, 98, do mniej więcej dwutysięcznego kwitły listy dyskusyjne. Był to faktyczny tygiel wytapiania idei i główny nurt Taraki wywodzi się właśnie z tamtego czasu i tamtej techniki komunikacji. Sumując, Internet stworzył nową przestrzeń, jakby nagle odkryto nowy i pusty kontynent, do którego można się było bez większego wysiłku przenieść. Ta przestrzeń była przyjazna. Była kolonią, była oikos czy apoikią.
Zapewne dlatego, że pionierzy byli w miarę nieliczni i mieli zalety elity. To się szybko zmieniło, w miarę puchnięcia światowej Sieci. Weszła Masa, a wraz z nią Moloch i Babilon. Przełomem było zapewne wejście Googli około 2000 roku; pamiętam z tamtego roku niezrozumiałe z początku słowo w pewnej reklamie; "czy guglujesz?" Za parę miesięcy każdy już wiedział. Wraz z masą weszły wielkie pieniądze, łapczywość na jeszcze większe, wraz z tym złodzieje, oszustwo, spamy, robaki, zapory, fajerłole i urzędowe regulacje, a z nimi ta sama zasada co w realu: nikomu nie ufaj. Masowe komunikatory i fora wywołały trolli, ale i bez nich Internet zajęła masa gadułów i pierdołów. Internet został "skolonizowany", ale przez pop, ten sam do którego mizdrzy się telewizja. Pop czyli ta niższa, bardzo niska warstwa ludzkiego memo-umysłu. Internet który w swoich początkach łączył, zaczął dzielić i atomizować. Oczywiście, ta zła strona Internetu nie całkiem wyparła tę dobrą, ale tym pilniejszym zadaniem dla nas, dla tych, którzy w myślący sposób podchodzą do tego medium, jest "wyjaśnienie" i "odsłonięcie" (jak pisał Jacek Dobrowolski: "a potęga nieba wszystko odsłania") tego co w nim było, i może dotąd uchowało się, dobre.
Wracając do tytułu: Internet, kiedy pojawił się jako nowe medium i nowa przestrzeń, zrazu został skolonizowany przez NAS: przez ludzi otwartych, poszukujących, myślących, szczerych. Przez - nie kryjąc moich prawdziwych uczuć i opinii - dzisiejszą arystokrację ducha. Szybko jednak, już po kilku latach, zaszła dekolonizacja, w wyniku której Internet nabrał cech miejsca zimnego, nasyconego duchem rywalizacji i przebiegłości, zdominowanego przez niskie gusty i trywialne potrzeby.
Z początku Internet - strony, listy dyskusyjne, fora, korespondencja przez e-mail - był miejscem, gdzie można było się bezpiecznie otworzyć. Dzisiaj z mnóstwa powodów to jest coraz trudniejsze, a stan obecny zachęca nie szukających szczerości, ale ekshibicjonistów. Te powody, wyliczę dla pamięci, to jakość publiczności, która sprawia wrażenie głównie chętnej wygwizdania i przedrzeźniania; obawa, że twoje zdania zostaną ukradzione (i umieszczone przez złodzieja w konktekście który je zniszczy); niezbepieczeństwo rozmycia wypowiedzi przez to, że zaciera się w kontekście (chodzi mi o to, że Internet zbyt często jest chaotyczną usypką treści); nieprawdopodobna pamiętliwość Sieci - "Sieć niczego nie zapomina" - sprawiająca, że trzeba cztery razy przyglądać się każdemu publikowanemu zdaniu i przewidywać czy za 10-20 lat nie będzie świadczyć przeciw tobie; związana z tym tępa aktualność Internetu. Tę muszę dłużej wyjaśnić. Papier dobrze broni się przed naddatkiem aktualności. Książki starzeją się i zaczytują. Czasopisma znikają na makulaturę, a chowane żółkną, sklejają im się kartki, brudzą je owady itd. Strony w Internecie nie starzeją się! Uderzyłem się o to, kiedy niedawno ktoś mi napisał (a pomiędzy niechlujnie napisanym słowami domyśliłem się złościwości nadawcy) z pretensją, że w jednym miejscu podaję cenę swoich warsztatów, a w innym piszę, że robię je niekomercyjnie. Tamten "internauta" idiota nie zauważył, że wiadomość o niepłatnych warsztatach była sprzed ośmiu lat i nie w mojej witrynie. Ta tępa aktualność kojarzy się z niedawnym aresztowaniem Polańskiego za przestępstwo, które poza Ameryką zostałoby dawno przedawnione. Internet (jak Ameryka) nie ma przedawnienia - i to jest czynnik dokładający się do obco-genności tego medium.
A więc tak: Internet został z początku skolonizowany - przez NAS. (Kolonizacja właśnie na tym polega, że dzieje się przez nas i jest dla nas; to leży w jej definicji.) Potem obserwowaliśmy jego dekolonizację. Która zresztą narasta. Powstaje zadanie: powtórnej kolonizacji Internetu. Co przypomina inne twórcze kolonizacje z przeszłości. Dodam też, że polski real też woła o kolonizację, bo w nim jeszcze gorzej. (Co już inną baśnią.)
Wojciech Jóźwiak
Komentarze
![[foto]](/author_photo/wj_X15.jpg)
Pisane 10 lat później. Co się zmieniło?
![[foto]](/author_photo/miroslaw_czylek.jpg)
![[foto]](/author_photo/wj_X15.jpg)
Ciekawe, że zmasowana internetyzacja plus kilka innych rewolucji techno miała miejsce podczas wcześniejszej małej epoki Wodnika w latach 1995-2003 kiedy Uran przechodził sektor Wodnika. (Ale Facebook powstał w następnej fazie przy Uranie w Rybach. Ryby: wszystko ze wszystkim się miesza.)
Aby komentować Zaloguj się lub Zarejestruj w Tarace.