01 kwietnia 2014
Jacek Dobrowolski
Serial: Krnąbrna historia
Medytacja to nie to, co myślisz
◀ Jaka wizja Warszawy? - architektura w zieleni, czy McWarsaw o zdewastowanych parkach? ◀ ► Pierwszomajowy Apollo na fasadzie Teatru Wielkiego czyli triumf postmodernistycznego soc-antyku ►
W 1970 r. w Londynie spotkałem Czcigodnego Kapilavaddho Bhikku, buddyjskiego mnicha, Anglika po 70-tce, który medytował w Tajlandii i wrócił w połowie lat 50-tych. Jako hipisujący student anglistyki byłem wtedy na wakacjach w Anglii, pracowałem fizycznie i szukałem mistrza zen. Niestety, żaden wówczas nie uczył na stałe w Londynie i dlatego, będąc również zainteresowany therawadą, złożyłem wizytę nauczycielowi vipassany w wiharze (buddyjskiej świątyni) w pięknej dzielnicy Hampstead. Chciałem się dostać na wielodniową sesję vipassany, którą ów miał prowadzić pod Londynem, a ponieważ miejsc już nie było, przyszedłem prosić o wyjątkowe potraktowanie buddysty z komuny.
Kapilavaddho Bhikku – szczupły, pomarszczony stary mężczyzna w okularach i pomarańczowej szacie odsłaniającej prawe ramię – o szlachetnej twarzy i nienagannej, wyprostowanej postawie, przyjął mnie siedząc boso na podłodze w swoim skromnym pokoju i powitał tak miłym uśmiechem, jakbyśmy znali się od dawna. Dałem mu w prezencie czerwony tulipan, usiadłem naprzeciw i opowiedziałem o moim zainteresowaniu buddyzmem w PRLu, o kłopotach w Londynie, ciągłych zmianach pracy i lokum, i o chęci dostania się na sesję vipassany. Kiedy mówiłem czułem, że znajduję się przed życzliwym kryształowym lustrem. Mówiąc, uspokajałem się w obecności spokojnej energii promieniejącej od uważnie słuchającego i uśmiechającego się starszego pana. Wreszcie skończyłem prosząc o przyjęcie na sesję.
Odpowiedział mi tak: „Kiedy samotnie medytowałem w dżungli, w dzień byłem w raju, te piękne kwiaty i motyle... Ale w nocy każdy szmer przerażał mnie, nie mówiąc o tygrysach. Musiałem żebrać jedzenie i czasem nie jadłem przez 3-4 dni, a ponieważ chodziłem boso, stopy popękały mi i chodzenie sprawiało ból. Nie każdy umysł to wytrzyma... Myślałem o tym, by dla Ciebie złamać nasze reguły i cię przyjąć, ale jednak nie zrobię tego. Niedługo spotkasz ludzi w Polsce i będziesz z nimi mógł medytować. Zapraszam Cię na medytacje w niedzielę w naszej świątyni.” Hmmm... „Nie każdy umysł to wytrzyma...” – zrozumiałem aluzję, byłem zbyt emocjonalnie rozkołysany, zbyt przejęty.
Przyszedłem dwa razy. Medytowaliśmy w krzesłach skupiając uwagę na wdechu i wydechu – praktykowaliśmy klasyczne anapanasati, dzięki któremu miał się przebudzić Budda w chwili, gdy ujrzał gwiazdę zaranną tuż przed świtem. Bhikku uderzeniem w wiszący gong rozpoczynał i kończył rundy medytacji. Były to budujące i kojące doświadczenia. Przed wyjazdem do Polski poszedłem trzeci raz na medytację do wihary. Tym razem Bhikku był w świeckim ubraniu, spodnie, koszula. Przed medytacją powiedział do zebranych: „Napisałem do moich przełożonych, że trudno jest głosić Dhammę w zlaicyzowanym społeczeństwie, ponieważ szata oddziela od ludzi i poprosiłem o zgodę, bym mógł uczyć w świeckim ubraniu. Udzielono mi jej.” Kapilavaddho Bhikku umarł kilka miesięcy później. Gdybym przyjął jego lekcję medytacyjnej prostoty, oszczędziłbym sobie masę cierpienia, nie byłem jednak lotnym uczniem.
Po 4 latach przepowiednia Bhikku spełniła się, spotkałem w Polsce ludzi praktykujących zen i dołączyłem do nich. Zarysowałem to doświadczenie we wspomnieniu o naszym liderze Andrzeju Urbanowiczu.
Od 1975 byłem tłumaczem wielu nauczycieli medytacji w japońskiej, koreańskiej i amerykańskiej tradycji zen. Mieszkałem przez dwa lata w Katowicach i na Kamieńczyku, gdzie pracowaliśmy na rzecz Koła Zen, przekształconego później w Związek Buddystów Zen „Sangha”. Następnie z zapałem odgrywałem rolę buddyjskiego proboszcza w Warszawie w latach 1977-1985, a później mieszkałem niecałe dwa lata w ośrodkach medytacyjnych w Stanach. Jeździłem też by medytować z Toni Packer w Niemczech i w Anglii. Nie doświadczyłem nigdy życia klasztornego, ani nie byłem w Azji. Przetłumaczyłem 12 książek o medytacji z angielskiego na polski i setki mów nauczycieli. Oprócz tego chodziłem na spotkania z rozmaitymi nauczycielami, również tradycji tybetańskiej oraz czan. Słyszałem też kilkakrotnie wykłady J. Ś. Dalajlamy i przeprowadziłem z nim przy bramie obozu Brzezinka/Birkenau dla TVP wywiad, którego nigdy nie wyemitowano z przyczyn politycznych. Udało mi się jeszcze dwukrotnie z nim rozmawiać.
Po 10 latach fanatycznej praktyki zen w stylu samurajskim, tym bardziej niezrównoważonej, że propagowanej przez amerykańskich kapłanów-neofitów zgrywających się na supermenów, zrezygnowałem z praktyk koncentracyjnych na rzecz przytomnego bycia tu w tej chwili i medytacyjnego zapytywania. Zamiast się napinać i dzielić na wolę i ambicję poganiające i dyscyplinujące niesforne impulsy doznań zmysłowych, uczuć i instynktów, lepiej jest rozluźnić się i poznawać wszystko co się pojawia bez oceniania, pozwalając wyobrażeniom rozpuszczać się w uwadze bez granic.

Toni Packer
Nasza grupa jest chyba najskromniejszą ze wszystkich grup medytujących, nie mamy nic, pasożytujemy na ośrodkach buddyjskich i domach przyjaciół. Choć płacimy za sale. Nie zbieramy jednak składek. Spotykamy się raz, czasem dwa razy w miesiącu. Dla wielu osób wychowanych w katolickiej Polsce, które chętnie w zamian wybierają inne imponujące celebrą tradycje, taka świecka medytacja bez religijnych rytuałów jest mało widowiskowa. Nie sposób tu odgrywać jakichś ról. Brakuje guru i pokarmu dla wyobraźni w postaci legend o niezwykłych przodkach. Rozbrajający mit założycielski o Toni, która zrezygnowała z póz nauczycielskich i arsenału zręcznych środków, z pewnością intryguje, ale brak jakichkolwiek religijnych protez sprawia, że nie jesteśmy dość seksi na rynku. Nie ma się czym pochwalić, ani zaimponować, trudno czymkolwiek kusić poza serdeczną atmosferą i poważnym podejściem. Tym niemniej takie nieefektowne, skromne podejście ma swoich oddanych zwolenników i przyciąga ludzi samodzielnych lub szukających samodzielności.

Stephan Bielfeldt
Kiedy nie robimy nic, okazuje się, że energia gromadzi się sama, nie trzeba jej pobudzać, bo przecież zawsze jest obecna i wszyscy jesteśmy w niej zanurzeni. Jest to tylko kwestia wytrwania w czujności, by przytomny oddech miał czas na przekształcenie emocji w pogłębiającą się równowagę. Wszelki pośpiech budzenia energii jest wyrazem uzależnionej od dopingu ambicji i żądzy osiągnięć. Ambicje tworzenia masowego ruchu, popularyzacja medytacji jako umysłowego fitnessu, bez stawiania głębokich pytań, to jej spłycanie grożące komercjalizacją, co już się stało z hatha jogą. Dlaczego w nauce i sztuce głosi się potrzebę swobodnego kwestionowania i samodzielnego stawiania pytań, a w medytacji często promuje się niewolnicze imitowanie „sprawdzonych wzorców”? Mawia się, że tylko one są skuteczne, ale jak popatrzę po szeregach dogmatyków, to są to przerażający nudziarze, klony bez ducha, które by nie przetrwały bez energii młodych ludzi od których te „kapłańskie wampirki”domagają się stałej adoracji. Do takich kapłanów Jezus zwracał się słowami: „Wy groby pobielane.”
Największą szkołą medytacyjną i tak są wędkarze. Gdyby nie chęć złowienia dużej ryby i zabijanie tego co się złowi oraz pokrzepianie się napojami wyskokowymi, byliby najbardziej skuteczną szkołą medytacyjną na naszej planecie. Uważam, że źródłem medytacji jest czuwanie pre-historycznego myśliwego i rybaka. Takie długie okresy czuwania za dnia i w nocy musiały dawać rozmaite wglądy. Oczywiście rolnik też musiał być uważnym obserwatorem. Cała ludzka kultura i cywilizacja zrodziła się z obserwowania i nasłuchiwania, co w trawie piszczy. Jest jednak różnica między obserwowaniem w jakimś pożądanym celu z ambicją dokonań, a bezpośrednią obserwacją umysłu demaskującą pożądliwego obserwatora-chochoła uplecionego z traw myśli o sobie. Ta druga jest źródłem mądrości.
Żyjemy w epoce barbarzyńskiej technokratycznej cywilizacji chciwości i manipulacji, sprytnie podsuwającej nam tandetne konsumpcyjne wzorce i role zwycięskich, twardych narcyzów . Ten sztuczny świat nie zna wyższych uczuć i wyższej inteligencji. Chamiejemy i degenerujemy się w zastraszającym tempie. Próbujemy się przed tym ratować przez naśladowanie egzotycznych lub archaicznych wzorców i odgrywanie mistycznych ról, ale jest to zdecydowanie ucieczkowe. Po każdym odlocie trzeba wylądować i żyć z innymi, niekoniecznie sympatyzującymi z nami. Jak nie zajmiemy się troskliwie najbliższymi i najbliższym otoczeniem, jak nie będziemy również solidarni z sąsiadami, krajanami, rodakami, naszą rasą i wszelkim istotami, a pozostaniemy w zamkniętym kręgu jakiejś ekskluzywnej wspólnoty głoszącej swoją chwałę, to staniemy się tylko ksobnymi sobkami, konsumentami lotosów.
W oczach siedmiu miliardów istot ta sama Gwiazda Zaranna. Jak stracimy ten blask, to jak kłótliwe dzieci, które nigdy nie dorosły, zniszczymy wspólny dom Ziemię. Znikniemy jak dinozaury i wiele innych gatunków - kolejny nieudany kaprys ewolucji – chyba, że się obudzimy z tego snu o naszej wielkości i małości. Wszystko zależy od Ciebie.
Zobacz też: www.taraka.pl/_og_bielfeldt_0214
◀ Jaka wizja Warszawy? - architektura w zieleni, czy McWarsaw o zdewastowanych parkach? ◀ ► Pierwszomajowy Apollo na fasadzie Teatru Wielkiego czyli triumf postmodernistycznego soc-antyku ►
Komentarze
![[foto]](/author_photo/12736019_1102837119768878_628138003_n.jpg)
Aby komentować Zaloguj się lub Zarejestruj w Tarace.