zdjęcie Autora

22 marca 2015

Katarzyna Urbanowicz

Serial: Prababcia ezoteryczna
Pierwsze wiosenne dni

◀ Czy te światy kiedyś się spotkają? ◀ ► Polityczne żałoby ►

         Tęsknię do prawdziwej wiosny. Dopiero w święta Wielkanocne pojadę na działkę i zobaczę moje drzewka i mój las w naturze, moje dywany przylaszczek i zawilców, moje borówkowe i jagodowe pola. W planie mam spotkanie z Ewą Seydlitz, wizjonerką, autorką kilku książek o technikach wróżbiarskich, kobietą która podjęła wyzwanie życia na podlaskiej wsi z płodów rolnych. (Moje recenzje jej książek w Tarace http://www.taraka.pl/tajemnice_nostradamusa i http://www.taraka.pl/symbole_tebanskie oraz odcinek bloga http://www.taraka.pl/nostradamus_czyli_proroctwa_zawiklane)

         Szykuję się do tej rozmowy od blisko roku. Mam nawet spisane na kartce sprawy, które chcę poruszyć. Mam nadzieję, że okoliczności i fakt, że muszę korzystać z pomocy w dotarciu do niej, nam nie przeszkodzą. (Czasem kierujący dowożącymi Babcię pojazdami usiłują wpływać na przebieg spotkań, na które mnie odwieźli. To wpisuje się w ogólny trend przekonań, że babcie niezbyt dobrze wiedzą, co dla nich wskazane i słuszne.). Tutaj pragnę dodać tylko, że Ewa prezentuje spojrzenie na zwierzęcy i naturalny, ziemski świat pozbawione tej czułostkowości, którą aż ociekają posty na FB o zwierzątkach, pieskach, kotkach i zajączkach. Ewa jest hodowcą kóz, producentem serów, ziołowych mydeł i innych naturalnych wiejskich przetworów, miłośniczką ginących miejscowych rzemiosł i podlaskiego folkloru. Ze spokojem przyjmuje konieczność odbierania życia zwierzątkom i korzystania z daru ich ciał, a jej stosunek do nich daleki jest od naiwnego entuzjazmu neofitów.

(Gospodarski blog Ewy o życiu codziennym: http://kresowazagroda.blogspot.com/, a o jej wizjach http://transwizje.blox.pl/html)

Polecam ich lekturę także idealistom rozmaitej maści, a wśród nich i Anastazjowcom. Ewa wraz z koleżanką, dziennikarką, zniechęcone do miejskiego życia i pracy we własnym wydawnictwie, same zbudowały od podstaw swoje gospodarstwo i prowadzą je, śledząc jednocześnie życie społeczeństw Podlasia, biorąc w nim udział, utrwalając pradawne rzemiosła i zwyczaje, przygotowując się też do wydania nowe książki.

          Czasami sama żałuję, że nie pisałam pamiętnika działkowca (ale wówczas nie miałam komputera, nawet w pracy). Nakręciłam tylko film z budowy naszego domu, który mąż zaprojektował jako jednoosobowe przedsięwzięcie w wymyślonej przez niego unikalnej technologii, zbliżonej do kanadyjskiej, która wówczas w Polsce nie była znana, ale przystosowanej do polskich warunków i dla amatorów dysponujących jedynie podstawowymi narzędziami. Napomknę tylko, iż jeden mężczyzna (z niewielką pomocą żony) przygotowywał segment wielkości 1 lub ½ ściany, a dla osadzenia go na wcześniej przygotowanym fundamencie potrzeba było skrzyknięcie 4 sąsiadów zaledwie na 15 minut (nie licząc późniejszego przyjątka). Niestety, choroba i śmierć przeszkodziła mu w upowszechnieniu jego doświadczeń i przekuciu ich na dobrze prosperującą własną firmę budowlaną.

         Film, który nakręciłam z pomocą przypadkowych osób, posługując się ręczną kamerą 8 mm, na błonie ORWO, zbyt późno przekopiowałam na system video, a potem DVD, przez co stracił na barwie i nie został właściwie przez zakład fotograficzny zmontowany. Oddaje jednak ten entuzjazm i zapał budowy, gdzie wszyscy mają świadomość powstawania czegoś wielkiego na pustym, trawiastym polu (pomijając przypadkowe rozkopanie gniazda os mieszczącego się w ziemnej jamie). Na powyższym zdjęciu już ostatni etap – budowa werandy w kilka lat po skończeniu samego domu.

         Wspomnienia z tych dni są jednak bardziej barwne, niż zachowany film. Zdjęcia są przyspieszone, czasem tragiczno-zabawne, jak te, gdy chochlą odganiam się od stada atakujących os (wylądowałam w pobliskim szpitalu, ponieważ jedna ugryzła mnie w gardło), lub te, gdy nastoletnia córka koleżanki, w białych rękawiczkach i pełnym makijażu, kokieteryjnie wysuwając zgrabną nogę, podaje cegły. Sąsiadka pompująca zimną wodę do miski, stojąca ze zrezygnowaną miną nad stertą brudnych naczyń na piasku, gdy w tle, na polówkach ustawionych wśród wysokiej trawy, odpoczywają mężczyźni.

         Wszystko to już przeminęło. Nie schylę się w lesie po jagody czy borówki, nawet nie zerwę grzyba (no, może jednego...), nie spotkam z sąsiadkami: poetką i wiolonczelistką z Filharmonii, na plotkach w leśnym barze-sklepiku (nie żyją sąsiadki, nie żyją właściciel baru i jego żona, samego sklepiku już nie ma i nie ma komu sadzić kwiatków pod sosnami i pilnować piwoszy, żeby nie podlewali ich resztkami z puszek). Nie wsiądę na rower i nie pojadę do gospodarzy po mleko, wieszając dla równowagi z każdej strony kierownicy po butelce, z przytroczonymi do bagażnika wiejskimi jajkami, bo gospodarzy także nie ma już na tym świecie, a ich dzieci zbudowały nowoczesną, zautomatyzowaną oborę z systemem dojenia i do mleka człowiek nie ma już dostępu. Nie przelewa się go przez kawał gazy z wiader do bańki, nie zlewa resztek dla tuzina kotów.

         Nie żyje mój mąż, którego pasję wspólnie realizowaliśmy.

Została wiosna. Jak ją ożywić? Jak przywrócić wiosnę i lato pełne towarzyskich pogwarek, ognisk palonych dla odegnania pierwszych komarów, napojów sączonych na tarasie i lodów z prawdziwych jajek, cukru i śmietanki, produkowanych w zamrażarce, w piwnicy radziecką aparaturą, zbliżoną do miksera, tylko obracającą się wolno i zatrzymującą, gdy lody już były gotowe. I to domowe wino winogronowo-aroniowe w pięciolitrowych butlach z chłodnej piwnicy, o temperaturze 8 stopni nawet w upalne dni, mieszane pół na pół z chłodną wodą, oraz równie chłodne kwaszone ogórki pachnące nadmiarem kopru, który sąsiad wyrywał, jak zbyt rozplenione chwasty.

         Leniwe rozgwieżdżone wieczory też nie powrócą. Rozbudowało się pobliskie miasteczko i wieś, rozszerzając obszar świetlnej łuny, działkowicze nawtykali w swoje skrawki ziemi lampki solarne, dające paskudne, widmowe światło i wszystko to zdusiło rozgwieżdżone niebo. Nie warto już okręcić się śpiworem i położyć na trawie rozpoznając gwiazdozbiory i planety, bo już ich tak dobrze nie widać. Ładniejsze i dokładniejsze zdjęcia mamy w internecie.

         Tak, wiem, co powiecie. Wojciech Jóźwiak podsumował inne moje żale potwierdzając, że "Taraka" zaczęła służyć jako WYŻALALNIA, więc i ja dorzucę do niej swój kamyczek, choć nie w dziedzinie narzekań na złodziei, zdrajców i zniewolony naród. Cytując stary dowcip: "Jak wszyscy, to wszyscy, i babcia też."

         Ale mój cel jest bardziej skomplikowany. Posługując się obrazami z czasów, które minęły, staram się utrwalić ówczesny stan świadomości. Dzisiaj usłyszałam w telewizji TVN, iż Polacy na tle innych europejskich krajów są dość szczęśliwi (ponoć 71 % szczęśliwych, przy, bodajże 73% w najszczęśliwszym kraju). Zdziwiłam się bardzo i od razu sięgnęłam do swoich osobistych doświadczeń.

         W opisywanych czasach byłam zmęczona, przepracowana, nadmiernie obciążona wieloma obowiązkami (dom z pełnym gotowaniem obiadów, praca, studia, działka i budowa) i raczej nie lubiłam wiosny. Zdecydowanie wolałam jesień, gdy wszystko szykowało się do odpoczynku, działkowiska ogarniała cisza, mniej ludzi przyjeżdżało, nie trzeba było niczego kopać i zasiewać. Gdyby ktoś spytał mnie wówczas, czy jestem szczęśliwa, bez wahania odpowiedziałabym, że nie. Gdyby spytano mnie, czego potrzebuję do szczęścia, odpowiedziałabym, że nie mam pojęcia. W istocie potrzebowałam wyspania się, bo nawet w dni wolne nie mogłam się wyspać (dziś nazywa się to migreną weekendową) – rozkręcony na pełne obroty organizm nie był w stanie w ciągu niewielu godzin przestawić się na inny tryb pracy, im byłam starsza tym gorzej reagował na zmiany. Po przejściu na garnuszek państwa potrzebowałam 8 lat, żeby nauczyć się wysypiać, ale już sen nie był tak odświeżający, jak wcześniej.

         Dziś na to samo pytanie odpowiem, że uważam swoje życie za szczęśliwe i tamten czas także, bowiem owa gonitwa życiowa jawi mi się jako zawierająca niezasłużone i niedostrzegane wówczas piękno, energię wyrażającą się w możliwości biegania, spacerów, fizycznego wysiłku, doznawania stale nowych wrażeń, ciągle nowych spraw zaprzątających umysł. Ale i teraz nie jestem nieszczęśliwa, mimo ograniczonej ruchliwości; znam wiele życzliwych osób, stale poznaję nowe, choć często męczy mnie to, cieszę się z nowych wrażeń.

         Mam też nadzieję, że wszyscy ostatnio publikujący głosy w dyskusjach na aktualne tematy w Tarakowej WYŻALALNI na swoje stresy z powodu podobno rządzących nami zdrajców, sprzedawczyków i złodziei, spojrzą inaczej z perspektywy czasu na nasz kraj i swoje, nieudane rzekomo życia. Wierzcie mi, CZAS każe zupełnie inaczej oceniać dawne emocje, czegokolwiek by nie dotyczyły. Bowiem chyba największe szczęście przynosi tkwiąca w środku i bijąca z nas energia. Cała reszta to ozdobniki.

◀ Czy te światy kiedyś się spotkają? ◀ ► Polityczne żałoby ►


Komentarze

1. lepiej już byłoJerzy Pomianowski • 2015-03-22

No właśnie. Teraz wszystko co było dawniej wydaje się lepsze niż ta nędza co jest teraz. U mnie działały tylko gazowe latarnie (aż do Gierka), więc niebo nie było czarne lecz szare od milionów gwiazd, z Drogą Mleczną świecącą w zimie. Brak mi niezrównanego smaku gomułkowej kiełbasy, i chrupiących bułek Lecz wówczas wcale nie byłem zadowolony z życia. I tak mi zostało.
[foto]
2. WyżalaniaPrzemysław Kapałka • 2015-03-24

Myślę, Babciu, że Twoje wyżalania mieszczą się swobodnie w ramach dopuszczalnego limitu osobowego i - przede wszystkim - mniej dołują, niż pobudzają do refleksji. Więc nie ma o czym mówić.

3. Już się nie żalę.NN#6783 • 2015-03-25

Wymodliłam sobie pogodę Ducha, i zgadzam się z tym czego zmienić nie mogę. Mam odwagę walczyć o to co w moim założeniu jest słuszne. 😇 Jednak nadal brakuje mi wiedzy i rozwagi aby odròżnić jedno od drugiego. Więc dalsza nauka witania z radością każdej nowej sytuacji, przede mną. Samych radosnych doznañ nam wszystkim życzę. 😊

Aby komentować Zaloguj się lub Zarejestruj w Tarace.

X Logowanie:

- e-mail jako login
- hasło
Zaloguj
Pomiń   Zapomniałem/am hasła!

Zapisz się (załóż konto w Tarace)