08 czerwca 2019
Wojciech Jóźwiak
Serial: Czytanie...
Dukaja i Lorenca. Na czwartej fazie koło zamyka się
„Po piśmie” Dukaja i „Czy psychodeliki uratują świat” Lorenca
! Do not copy for AI. Nie kopiować dla AI.
◀ Dukaja „Po piśmie”. Witaj, epoko bezpośrednich transferów przeżyć! ◀ ► Julii Cameron „Nigdy nie jest za późno na nowy początek” ►
Faza przedsłowna uzupełnia schemat myślunków Dukaja i lokuje doświadczenia psychodeliczne na mapie umysłu.
Czytam na zmianę zbiór esejów Jacka Dukaja „Po piśmie” i Macieja Lorenca „Czy psychodeliki uratują świat”. Ta druga książka to jest 20 wywiadów, które ów przeprowadził z czołowymi światowymi badaczami substancji psychoaktywnych, więc rola autora jest tam specyficzna. Obie lektury na pierwszy pozór nie mają nic wspólnego. Dukaj milczy o narkotykach (użyję tego słowa tylko dla krótkości), w tekstach współtworzonych przez Lorenca nie pojawia się sprawa post-piśmienności ani bezpośredniego transferu przeżyć, przynajmniej w tych, które przeczytałem – i jeśli się mylę, sprostuję później. Czy jednak tym dwóm rzeczom nie jest pisane się połączyć? Ale po kolei.
Na stronie 252, w rozdziale „Wyzwalanie z pisma. Exodus wyzwoleńców”, Jacek Dukaj zauważa, że coraz więcej osób i to „ze szczytów hierarchii sukcesu w rozmaitych dziedzinach” przyznaje się do dysleksji. Dysleksja, przypomnę, wydaje się być wadą mózgu, która przeszkadza w nauczeniu się czytania i pisania. Jakiś procent ludzkich mózgów stawia opór „torturom mózgu” (cytat z „P. p.”), jakim jest wytrenowanie sztuk pisma. Tymczasem – i Autor dalej o tym pisze – dysleksja przynosi korzyści, o ile oczywiście warunkiem sukcesu nie jest biegłość w piśmie. „Dyslektycy szybciej orientują się w świecie, szybciej się uczą, są bardziej twórczy.” Myślą od razu „pakietami przeżyć” – „myślą obrazowo”, „śnią na jawie”, stapiając to myślenie (aż chciałoby się powiedzieć terminem Dukaja: swój myślunek...) z intuicją i podświadomością. Myślenie obrazami, myślenie dyslektyka, nie jest „spowolnione przez język, a zwłaszcza pismo” (s. 254, tamże).
Autor nie rozwija wątku, chociaż go zauważa, że w myśleniu genialnych dyslektyków pomijane-omijane jest nie tylko pismo, ale także warstwa bardziej od niego pierwotna: język. Mielibyśmy więc nie tylko trzy fazy,* trzy myślunki, które rozważa Dukaj, czyli oralność – pismo – postpiśmienność lub bezpośredni transfer przeżyć, ale prócz nich fazę czwartą lub raczej w stosunku do tamtych zerową, mianowicie przed-języczność, przedsłowność, prelingwizm. I zapewne związany z nią czwarty lub zerowy myślunek.
(*Na stronie 122 Autor dosłownie pisze o „przejściu fazowym” – w kontekście wkroczenia sztucznej inteligencji do kultury.)
Oczywiście, skoro język odróżnia i oddziela nas od zwierząt (tych właściwych czyli nie-ludzkich), to czy faza przedsłowna byłaby jakoś „zwierzęca”? Tak i nie, ponieważ jest to przedsłowność szczególnego zwierza, mianowicie Homo sapiens, nagiej małpy o przerośniętym mózgu. (W innym miejscu książki Dukaj przywołuje fazę jeszcze głębszą (tak!) mianowicie fazę braku strumienia wrażeń lub danych zmysłowych. Na razie zostawiam to.) Przedsłowność Homo sapiens jest szczególna, ponieważ jest to przedsłowność istoty, która może wejść w język, inaczej niż inne, które do tego zdolne nie są. Jest to też przedsłowność człowieka, który mówił, a nawet pisał i czytał, ale z jakiegoś powodu tego zaprzestał. Aby wejść w tę fazę, nie wystarczy milczeć, to byłoby zbyt proste. Nie wydajesz dźwięków, ale twój umysł przecież pracuje w trybie mówienia i pisania-czytania. Żeby tam wejść, trzeba umysł odłączyć od słów (i od liter).
Kiedyś po ponad miesiącu spędzonym w pewnych górach, gdzie przebywałem w środowisku głównie „oralnym”, chociaż zdarzało mi się czytać książki, ale gdzie w krajobrazie nie było żadnych liter, wróciłem do miasta i zauważyłem, że nie widzę – nie czytam – ulicznych napisów, czyli szyldów, tabliczek z nazwami ulic, plakatów. Było to wprawdzie dawno i reklam było znacznie mniej, za to więcej niż teraz rozplakatowanych imprez. Słowa napisane po polsku nie „mówiły” do mnie. Widziałem napisy i litery, ale nie szedł z nich do mnie żaden sens i żaden dźwięk. Patrzyłem na nie jak na graficzne wzory, na ornamenty. Po jakichś dwóch dobach ten efekt zanikł i znów chodziłem pomiędzy natrętnie krzyczącymi do mnie napisami.
Wiele razy zauważałem też, że nie mówię w myślach, nie prowadzę wewnętrznego dialogu. (Lub raczej wewnętrznego monologu.) Pamiętam też moment z dzieciństwa, osiem, dziewięć lat? – może wcześniej, kiedy zauważyłem rzecz przeciwną: że kiedy gdzieś idę, biegnę, coś oglądam, coś robię, to „piszę książkę”, tzn. włącza mi się na pół obcy lub zewnętrzny głos, który opowiada to, co ja w tamtym momencie robię i czego doświadczam. „Biegł zziajany dnem wilgotnego wąwozu..” – taki wewnętrzny komentarz do tego, co wtedy robiłem, pamiętam z tamtego spostrzeżenia. Był to efekt intensywnego czytania książek w tamtym czasie – i już wtedy miałem niejasną świadomość, że taka właśnie tego jest przyczyna.
Wyłączyć wewnętrzny monolog jest dość trudno. Niektórzy uważają, że tego nie potrafią. Być może jest w tym coś z „różowego słonia”: na żądanie: „za żadne skarby nie wyobrażaj sobie teraz różowego słonia” właśnie ów przed oczami wyobraźni się zjawi. Podobnie gdy stawiasz sobie problem: „jak to jest, kiedy się nie myśli dyskursywnie, tylko trwa w wewnętrznej ciszy?” – wtedy właśnie zaczynasz intensywnie myśleć i to dyskursywnie, czyli gadając ze sobą. Don Juan Matus pouczał Carlosa Castanedę, że zaprzestanie wewnętrznego monologu jest pierwszym krokiem do stania się szamanem („człowiekiem wiedzy”) i niecierpliwiło go, że jego uczeń nie potrafi pozbyć się nałogu „wewnętrznego gadulstwa”. Auto-monolog co złego robi? – Zużywa energię, którą szaman obraca na rzeczy bardziej wartościowe. Racja, bo jak się dobrze przyjrzeć, nasze (moje, twoje też) myślowe monologi zadziwiają tym, jak są jałowe. Warto umieć przysłuchiwać się im z boku, choćby po to, żeby wiedzieć, że porzucając je, naprawdę mało się traci.
Wewnętrzny dialog jest stanem umysłu utrzymywanego na jałowym biegu w ciągłej gotowości do powiedzenia czegoś. Lub do opisania czy napisania – tak jak to robiła moja włączająca się „książka o mnie”, kiedy miałem osiem lat. Ten stan gotowości, ta potencjalność powiedzenia czegoś do kogoś, choćby nawet to powiedzenie realnie nie następowało długo, całymi dniami – to jest istota skażenia umysłu mówieniem. To musi ustąpić, zniknąć – dopiero wtedy wewnętrzny monolog zostaje wyłączony. Co oczywiście nie pociąga od razu oświecenia. Ale jest fajne.
Jak Don Juan kazał Castanedzie wyłączyć wewnętrzne monologowanie, by ten mógł sięgnąć do ukrytych mocy swojego umysłu, tak (być może) odnoszący sukcesy dyslektycy przywoływani przez Dukaja, mając mózgi nieprzeformatowane przez pismo, mogą używać zasobów, które u literatów zostały zajęte i zablokowane przez sztukę pisma właśnie.
Przed-słowność, pre-oralność, jawi się czymś kojącym, uzdrawiającym i odradzającym. Medytacja, nazywana w Azji mnóstwem terminów, jest właśnie głęboką przed-słownością, głębokim i pewnym wejściem w tę przedsłowność. Jest stanem, w którym umysł (czyli „się”) jest, a nie coś robi, do czegoś służy. Do pokazania tego służy metafora czystego zwierciadła lub nieporuszonej tafli wody, które odbijają (przedmioty poza nimi), ale same nic nie robią. Milczą. Wydaje się, że azjatyccy soterowie z Buddą Śakjamunim na czele, nie mieli, nie znali niczego większego, co by mogli przekazać i zaoferować ludziom. Tym śmiertelnym.
W przekazie Buddy jest nieufność i wobec pisma, i (nawet) wobec mowy-oralności. Budda zabronił, chociaż uczniowie prosili go o to, spamiętywania i przekazywania jego nauk w mowie rytmicznej. (W ślokach – tradycyjnych w Indiach rytmicznych frazach poetycko-mnemotechnicznych. „Valmikir-nama maharszih ślokair-upagayati-sma” – to z początku „Ramajany”, nawet mnie kiedyś ta mnemotechnika zapadła w pamięć.) Mnemotechniczna poezja długo była w Indiach tym, co spisane księgi w innych cywilizacjach. Uczniowie Buddy mieli mówić nie „z Buddy”, nie powtarzać tak czy owak mechanicznie jakiegoś choćby wzniosłego tekstu mistrza, ale mówić z własnego przeżycia, z siebie tu i teraz. Czuje się w tym głęboki odwrót i od pisma i od pre-pisemnych oralnych sposobów utrwalania informacji. Budda nie przekazywał doktryny, przekazywał stan umysłu. W końcu jednak go spisano, ale po paru pokoleniach. Historia nieufności wobec zapisanego jest długa i pewnie napisano o tym książki, których nie znam. Tu należy opowieść Daniela Everetta, którą Dukaj cytuje na str. 221, o Indianach Pirahã, którzy nie chcieli, by ów opowiadał im o Hisó (Jezusie), skoro ani sam osobiście nie znał Hisó, ani nie znał nikogo, kto by tamtego znał. Sam u siebie wyławiam tę nieufność, gdy słyszę wypowiedzi osób, które sprawy, o której się wypowiadają, nie doświadczyły.
Gdzie w tym narkotyki? (Wiem, brzydkie słowo, negatywnie nacechowujące. Ale nie mamy w polskim odpowiednika ang. drug, chociaż Stanisław Ignacy Witkiewicz lansował to słowo z francuska: ten drog, te drogi, i nie przyjęło się, chociaż jest też z franc. drogeria, dzisiaj przestarzałe; pewnie przez nadmierne obciążenie słów w rodzaju droga/drogi trzecim już znaczeniem. Drug, drogue z jakiegoś germańskiego dialektu, gdzie znaczyło „suchy”, jak ang. dry, czyli jakby po naszemu suszonka lub suszywo, jak wędzonka od wędzenia, pieczywo od pieczenia. Chodziło o zioła i korzenie leczące suszone.* Ale nie mamy słowa, nie zaradzimy, narkotyk brzmi paskudnie i kojarzy się z narkozą czyli z gr. „odrętwieniem”, a wcale nie o to chodzi.) – Substancje psychoaktywne.
(*W kontekście historii Brazylii pojawia się coś, co po tamtejszemu nazywało się drogas do sertão czyli jakby „suszonki z puszczy” – przez tamto sertão rozumiano las amazoński – i były to różne nasiona używane w Europie jako przyprawy i drogo tam sprzedawane, będące przez to przedmiotem „gorączki”, jak późniejsze gorączki złota i inne, które spenetrowały brazylijski interior. Gdzie, u kogo, ja o tym czytałem dawno temu?)
Substancje psychoaktywne, te silne, a więc psychodeliki, mają tę właściwość, że doświadczenia przez nie wywołane właściwie nie dają się przekazać słowami. Należą więc jawnie do fazy przedsłownej. Są w tym podobne do snów, a także do doświadczeń szamańskich opartych na monotonizacji, wśród których najbardziej są znane podróże przy bębnie. Chociaż przeważnie prześcigają je siłą rażenia. Podczas snów, sesji psychodelicznych, bębnowych i podobnych, doświadczane są przede wszystkim wrażenia – w-rażenia – od „razić”: umysł jest rażony strumieniem przeżyć, które przeważnie nie mają ani zmysłowych, ani wyobrażeniowych, ani tym bardziej słownych korelatów. Nie da się ich powiedzieć! Polskie słowo w-rażenie jest tu lepsze niż jego łacińsko-zachodni odpowiednik, impresja, im-pressio, bo tamto jest od premo, naciskam, a polskie należy do gniazda razić, porazić, porażenie, razy i obrażenia ponosić. Pod ayahuaską, LSD, psylocybiną to rażenie umysłu jest najsilniejsze, a umysł mówiący, słowny i symbole kodujący, staje porażony. Stąd też bierze się relacjonowane przez doświadczających poczucie obcości psychodelicznych światów, jakby to była przestrzeń nieludzka, nie-dla-człowieka.
Z drugiej strony są osoby mające szczególny talent – jednak! – do oblekania tamtych przerażających doświadczeń w słowa, lub raczej, może, zdolność do tworzenia opowieści indukowanych psychodelicznym przerażeniem. Podobnie bywa ze snami: większość nie umie snów ani opowiadać, ani ich sobie przypominać i wydaje im się, że nie śnią (co nie może być prawda, bo faza REM snu jest konieczna do przeżycia), ale niektórzy bywają w tym mistrzami, ale też nigdy nie wiadomo, czy wielki sen tobie oto teraz się przypomniał, czy też w tym momencie coś wybiło z głębi umysłu, co przyjęło postrzeżeniowy pozór „sen mi się przypomniał”. Już Stanisław Ignacy Witkiewicz wątpił, czy sny się „przypomina”, gdyż równie dobrze mogą dziać się teraz, a ich pozorne przypominanie jest oszustwem świadomości. Witkacy także i pewnie nieprzypadkowo celował w słownym przekazywaniu psychodelicznych doświadczeń; jego opisy peyotlowe są iście kosmiczne, w przeciwieństwie do większości tych, co Lophophorę williamsii zażywali, po czym zaledwie sen ich morzył i bolała głowa.
Jacek Dukaj pisze o trzech fazach, trzech myślunkach: oralnym, piśmiennym i polegającym na bezpośrednim transferze przeżyć. (Zajrzyj koniecznie do poprzedniego tekstu o tym. Oczywiście najlepiej do oryginału, do książki.) Jednak na marginesach rozważań, gdy bada fazę pierwszą oralną i fazę trzecią postpiśmienną, zagląda na teren, któremu nie nadaje osobnej nazwy: właśnie na tę zarówno przed-słowność, która jest przed językiem, jak i poza-symboliczność, która jest po piśmie, zwłaszcza tam, gdzie myślunek dostatecznie od pisma uwolnił się. Nasuwa się pomysł, żeby dołączyć czwartą fazę (lub, jak się rzekło wyżej, zerową), która byłaby (która faktycznie jest) przed słowami, przed mówieniem i przed językiem – ale z drugiej strony jest po fazie postpiśmiennej. Człowiek postpiśmienny idzie ku matrycy przed-mownej. Która ma coś wspólnego zarówno ze zwierzęcym i z boskim sposobem istnienia.
Cztery fazy tworzą koło. Rozwoju tu nie ma. Wyrafinowane technologie bezpośredniego transferu przeżyć hodują człowieka sprzed języka. A czemu nie Oświeconego? – Tego nie wykluczam. W każdej fazie można być i geniuszem, i kimś całkiem pospolitym.
Rozwój technologii, choć tak spektakularny, jedzie przecież niby jeździec na wierzchowcu na ludzkiej biologii-naturze. W technologii to zyskuje sukces, co służy instynktom, konstrukcji i biologii człowieka. Technologie bezpośredniego transferu (przeżyć) zaspokajając biologię, służąc jej, mają przez to zagrodzoną drogę do ekspansji, bo „siła ciężkości” biologii człowieka zagina ich trajektorię w krąg. Tym ogniwem zamykającym pierścień jest człowiek fazy przed-językowej: czujący, przeżywający, doświadczający, ale jakby stale w śnie. Chociaż, może, oświecony, wciąż tego nie wykluczam.
Gdzie w tym psychodeliki? Ich rola mogłaby być taka, że przenosiłyby dodatkowy wymiar przeżyć, ten, którego nie da się przesłać obrazem ani dźwiękiem. Budowałyby klimat, czyli set and setting, dla tamtych pozostałych, już zmysłowych przelewów. Ich zadawanie dodatkowo dobarwiałoby, dodawało kolejne a brakujące dotąd przymiotniki do transferowanego przeżycia. Czy badacze wypytywani przez Macieja Lorenca coś o tym już wiedzą, zauważają to? Z tym kluczem czytam tamtą drugą książkę dalej.
Krąg czterech faz-myślunków natychmiast kojarzy się z bardziej znanym kołem czterech żywiołów, tak jak rozumie je astrologia lub tarot. Przerysuję pierwszy wykres tak:
Żywioł Wody łączy tu się z czystym uczuciem, odczuciem, wrażeniem i przeżywaniem, co dobrze zgadza się z doświadczeniami przedsłownymi.
Oralność odpowiada żywiołowi Ognia, bo w tej sferze działa to, co jest Ogniem w astrologii itp., czyli osobiste oddziaływanie, porywanie jednostek i tłumów przez pełnych zapału przywódców, zniewalająca siła bezpośredniego rozkazu (na którą tak narzekał Elias Canetti), życie w gorącej grupie liczącej nie więcej bliźnich niż liczba Dunbara.
Faza pisma to żywioł Ziemi: nie przypadkiem Dukaj pisze, że pismo reifikuje słowa; reifikuje, więc czyni je przedmiotami, niby jakieś klocki, bloczki, ożogi, ciała sztywne fizyki (s. 206) – a te w Elementenlehre wszak do królestwa Ziemi należą. Wśród znaków Ziemi specjalnie znak Panny dedykowany jest spisywaniu, rejestrowaniu, księgowaniu, rachowaniu i porządkowaniu – więc samym ulubionym zajęciom myślunku piśmiennego.
Czy prawidłowo faza postpiśmienna została utożsamiona z Powietrzem? Może właśnie ona będzie treścią marzonej przez astrologów i hippisów Ery Wodnika?
Jeszcze jeden wykres, odmiana tamtego koła:
Tutaj widzimy zgeneralizowany horoskop podzielony na sektory czterema punktami kardynalnymi czyli osiami horyzontu (ascendent-descendent) i południka (medium coeli – imum coeli). Znaczenia sektorów wywodzą się z koncepcji Patrice'a Guinarda, a tu przeze mnie zostały zmodyfikowane tak, by objęły zarówno znaczenia planet urodzeniowych w odpowiednich sektorach, jak i wieloletnie tendencje czterech faz cyklu Saturna.
Psychodeliki i psychodeliczne doświadczenia są tu obywatelami ćwiartki zielonej, Wody Przedsłownej. O ile akceptowane w fazie oralnej – w końcu od analfabetycznych kultur Amazonii, Meksyku, Syberii je znamy – to królestwo pisma one rażą, w lęk je wprawiają. Czego szczytem było wyjęcie spod prawa i kryminalizacja, najpierw w czołowych USA, potem w ślad za hegemonem w reszcie świata, nie tylko używania ich, ale nawet naukowych badań nad nimi – około 1967 roku, kiedy LSD wydał się amerykańskiemu establishmentowi gorszym szatanem od wojny wietnamskiej. Czy zostaną uwolnione, wyzwolone, w idącej fazie postpiśmiennej? Jak wyżej zauważałem, bezpośredniemu transferowi przeżyć byłyby nader poręczne.
Książki czytane: (1) Jacek Dukaj „Po piśmie”, Wyd. Literackie Kraków 2019. Linki do sklepów»
(2) Maciej Lorenc „Czy psychodeliki uratują świat?”, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2019. Do sklepu»
◀ Dukaja „Po piśmie”. Witaj, epoko bezpośrednich transferów przeżyć! ◀ ► Julii Cameron „Nigdy nie jest za późno na nowy początek” ►
Komentarze
![[foto]](/author_photo/pirog.jpg)
![[foto]](/author_photo/wj_X15.jpg)
I powstaje zadanie dla futurologa: czym będzie psychodelia w epoce postpiśmienności czyli bezpośrednego transferu przeżyć? Czy stanie się inżynierią (zmienionych stanów) świadomości? (Dukajowi pewnie by się spodobał ten termin. Gdyby czytał Tarakę.

Aby komentować Zaloguj się lub Zarejestruj w Tarace.